Reklama

Miała talent, charyzmę i zawsze mówiła, co myśli. Amy Winehouse skończyłaby 40 lat

Taki głos zdarza się raz na milion. Miała talent, charyzmę i odrobinę bezczelności, czyli mieszankę, która ze świetnego artysty potrafi zrobić gwiazdę. Miała też, niestety, problemy z używkami i życie prywatne tak skomplikowane, że w pewnym momencie to o nim prasa donosiła częściej niż o jej muzyce. Amy Winehouse skończyłaby 40 lat.

Taki głos zdarza się raz na milion. Miała talent, charyzmę i odrobinę bezczelności, czyli mieszankę, która ze świetnego artysty potrafi zrobić gwiazdę. Miała też, niestety, problemy z używkami i życie prywatne tak skomplikowane, że w pewnym momencie to o nim prasa donosiła częściej niż o jej muzyce. Amy Winehouse skończyłaby 40 lat.
Amy Winehouse obchodziłaby 40. urodziny /Chris Christoforou/Redferns /Getty Images

"Ten dzieciak ma talent" - Amy Winehouse słyszała to w dzieciństwie wielokrotnie. Przyszła gwiazda urodziła się w Londynie, w bardzo religijnej rodzinie, jednak sama nie była zbyt wierząca i odwiedzała później synagogę raz w roku, wyłącznie z szacunku dla tradycji. Matka wokalistki była farmaceutką, a ojciec taksówkarzem, chociaż Mitch po godzinach grywał w zespole jazzowym. Lata później zarzucano mu, że naciskał na karierę córki przede wszystkim po to, żeby zrealizować swoje niespełnione ambicje. Rodzice artystki rozwiedli się, kiedy Amy miała dziewięć lat, a dziewczynką opiekowała się na co dzień matka. Winehouse miała od dzieciństwa kontakt z muzyką. Kilku jej wujków grało jazz, babcia też zresztą miała na koncie karierę wokalną, więc scena nie była Amy obca.

Reklama

Na początku wydawało się jednak, że Winehouse nie stanie na niej jako wokalistka, lecz aktorka, bo dziewczyna świetnie radziła sobie w szkole teatralnej. Może oprócz momentów, kiedy była wzywana na rozmowę do dyrekcji, na przykład w sprawie noszenia zabronionego kolczyka w nosie. Wszyscy jednak wiedzieli, że mają do czynienia z przyszłą gwiazdą. Sama Amy nie przepadała za szkolnymi murami, więc opuściła je przy pierwszej możliwej okazji. Wokalistka planowała raczej spokojne życie i widziała się w przyszłości w roli na przykład kelnerki jeżdżącej na wrotkach, ale cały czas na horyzoncie pojawiała się muzyka, która ostatecznie wygrała z restauracyjnymi planami.  

Chciała zostać raperką

Amy zaczęła swoją przygodę ze śpiewaniem od... rapu. Artystka była zachwycona karierą Salt-n-Pepa, więc postawiła założyć własny zespół z przyjaciółką z dzieciństwa, Juliette Ashby. Nastolatki nazwały swoją grupę Sweet 'n' Sour i nawet nagrały trzy piosenki. Ojczym Ashby załatwił im sesję w profesjonalnym studiu, ale - jak wiadomo - z raperskiej kariery nic nie wyszło.

W życiu Amy jednak cały czas przewijał się jazz. Artystka w końcu zadebiutowała na scenie podczas występu z National Youth Jazz Orchestra. Publiczności, a nawet muzykom opadły szczęki, kiedy tylko zaczęła śpiewać. Szok jej kolegów ze sceny był jeszcze większy, gdy  Amy przyznała się, że czterech piosenek na występ nauczyła się dopiero w metrze, w drodze na koncert. Nauka czegokolwiek związanego z muzyką przychodziła jej zresztą bardzo łatwo. Winehouse sama opanowała grę na gitarze, kiedy podkradała instrument swojemu starszemu bratu. W końcu dostała własną gitarę i ta przydała jej się do zarejestrowania pierwszego demo.  

Kaseta, której zawdzięczała debiut

Dobry przyjaciel to skarb. Winehouse doskonale o tym wiedziała, bo już jako nastolatka zaprzyjaźniła się z Tylerem Jamesem. Wokalista był przez kilka lat jej współlokatorem, ale przede wszystkim wspierał ją na scenie. Tyler doskonale wiedział, że jego przyjaciółka ma niesamowity talent, więc postanowił coś z tym zrobić.

James zaniósł kasetę demo Amy do znajomych z wytwórni płytowej i poprosił ich o przesłuchanie materiału. Menedżer Nick Godwyn i łowca talentów Nick Shymanski szukali wtedy wokalistki jazzowej. Wiedzieli, że na rynku jest nisza i ludzie chętnie posłuchaliby kogoś ambitniejszego niż gwiazdy popu, ale też trafiającego do przeciętnego słuchacza.

Taką osobą okazała się Winehouse. "Włączyliśmy kasetę i usłyszeliśmy niesamowity głos, świetne teksty. Te piosenki były właściwie ośmio- i dziewięciominutowymi wierszami. Gitara brzmiała nietypowo, ale materiał zapierał dech w piersiach" - wspominał Godwyn, który został menedżerem artystki. Nick miał zresztą świetne doświadczenie, bo pracował w firmie Simona Fullera, twórcy telewizyjnego formatu "Pop Idol". Godwyn doskonale wiedział, że Amy nie zamierzała zostać klasyczną popową gwiazdą, a on nie miał zamiaru jej do tego zmuszać.  

Mili, ale jednak głupi

Menedżment szykował debiut przyszłej gwiazdy, ale to nie znaczyło, że Amy w tym czasie nic nie robiła. Artystka dostawała stałą pensję, do tego śpiewała standardy jazzowe w klubach. Jej współpracownicy wiedzieli jednak, że mają do czynienia z nieoszlifowanym diamentem i - żeby nie robić wokół wokalistki zbyt dużego zamieszania - trzymali jej nazwisko w tajemnicy. Nawet wysłannicy wytwórni, która ostatecznie podpisała kontrakt z artystką, poświęcili kilka miesięcy na ustalenie, kim jest dziewczyna ze sceny. Cierpliwość się opłaciła. Winehouse podpisała kontrakt, a jej debiutancka płyta, "Frank", ukazała się w 2003 roku. Album narobił sporo szumu wokół artystki i odkrył ją dla świata.

Branża muzyczna i słuchacze zachwycili się nową twarzą na rynku. Amy okazała się powiewem świeżości, bo wokalistka w niczym nie przypominała popowych gwiazd, których każdy krok był zaplanowany z takim samym mozołem, z jakim ich makijaż był robiony nawet na wyjście do sklepu na rogu. Winehouse dostała nominacje do BRIT Awards i Mercury Music Prize, a odebrała statuetkę Ivor Novello. Artystka zachwyciła słuchaczy, ale sama nie była zachwycona debiutanckim albumem. 

Amy stwierdziła, że wytwórnia umieściła na płycie piosenki albo wersje utworów, które jej się nie podobały, za to nie wykorzystała wszystkich możliwości promocji albumu. O osobach, które nie przyłożyły się wtedy do pracy, wokalistka nie miała zbyt dobrego zdania. W rozmowie z "The Guardian" podsumowała sprawę krótko: "To frustrujące, bo pracujesz z tyloma idiotami - ale miłymi. Nie możesz więc powiedzieć komuś wprost: 'Jesteś idiotą'. Oni przecież sami o tym wiedzą". Artystka nie miała jednak szans na konfrontację, bo raczej nie widywała się z pracownikami firmy i obstawiała, że unikają jej, bo się jej boją. "Mnie jest na tej płycie jakieś 80 procent" - przyznała szczerze Winehouse i dodała, że nigdy nie posłuchała własnego debiutu od początku do końca, co więcej: nie miała go nawet w domu. 

Gdzie najlepiej przetestować piosenki? W taksówce!

Artystka nie chciała powtarzać błędów debiutu, więc przy drugiej płycie wzięła sprawy w swoje ręce. Tworzenie albumu zajęło pięć miesięcy. Winehouse mogła sobie pozwolić na więcej swobody, więc wdrożyła nietypowe metody pracy. Wokalistka nagrywała na przykład wstępne wersje piosenek, a później puszczała je z głośników w taksówce ojca, żeby przekonać się, jak materiał będzie odbierać przeciętny słuchacz.

Artystka wróciła też do jazzowych korzeni, do tego na nowo zachwyciła się muzyką z lat 60. i postanowiła, że taki będzie klimat jej nowych utworów. Produkcją płyty podzielili się Salaam Remi, z którym Amy pracowała już przy debiucie i Mark Ronson, który zresztą pomógł stworzyć największe przeboje na album. Ronson wspominał, że kiedy po raz pierwszy spotkał artystkę, przywitał się z nią przed wejściem do budynku: "Cześć, jestem Mark". Ona uśmiechnęła się, powiedziała, że ma na imię Amy i właśnie idzie do studia na spotkanie z Markiem Ronsonem.

Winehouse nieźle się zdziwiła, kiedy odkryła, że producent wcale nie jest wiekowym facetem z długą brodą, którego się spodziewała. Wkrótce okazało się, że duet świetnie dogaduje się w pracy. Mark bardzo doceniał bezpośredniość nowej koleżanki, która wprost mówiła, kiedy coś jej się nie podobało. Amy potrafiła też łamać schematy i zadziwiać Ronsona, na przykład tym, że nie zamierzała tworzyć sztucznych rymów w refrenie. "Dlaczego niby miałabym to poprawiać? Tak wyszło i już" - rzuciła przy okazji pracy nad piosenką "Back to Black". Miała rację. Płyta pod tym samym tytułem ukazała się w 2006 roku i przyniosła Winehouse spektakularny sukces.

Album okazał się znacznie doroślejszy niż debiut, tym razem artystka mogła podpisać się pod wszystkim, co znalazło się na płycie. Winehouse stała się nową gwiazdą, a "Back to Black" trafiło do publiczności, która wcześniej nawet nie znała "Frank". Wokalistka biła nie tylko rekordy sprzedaży, ale też na przykład została pierwszą brytyjską artystką, która zdobyła pięć nagród Grammy jednego wieczoru.  

Sukces "Back to Black" był jednak słodko-gorzki. To, co dla wielu osób okazało się świetną płytą do posłuchania w samochodzie albo wieczorem, dla Amy było opowieścią o jej życiu. W 2003 roku artystka poznała Blake’a Fielder-Civila, asystenta na planach teledysków. Początkowo wszystko w związku układało się świetnie, ale wkrótce okazało się, że tę dwójkę połączyło nie tylko uczucie, lecz także miłość do używek. Powiedzmy sobie szczerze: Winehouse nigdy nie była "grzeczną dziewczynką", nawet nie udawała, ale była różnica między paroma drinkami w barze, a wspólnym upijaniem się do nieprzytomności. Otoczenie artystki dziwiło się, jak to możliwe, że inteligentna kobieta zadurzyła się w człowieku, który nie wyrywa sobie rękawów, lubi żyć na cudzy koszt, a do tego nie ma właściwie żadnego wykształcenia, bo został wyrzucony nawet z podstawówki. 

Mimo wszystko Amy uparcie twierdziła, że to najprzystojniejszy mężczyzna na świecie i miłość jej życia. Nic dziwnego, że wokalistka wpadła w rozpacz, kiedy ta "miłość życia" ją zostawiła i postanowiła wrócić do dawnej dziewczyny. Wtedy Winehouse na dobre popadła w uzależnienia. Na początku kariery, jak wspominał Godwyn, wokalistka uważała, że ludzie zażywający twarde używki są głupi. Później sama do nich dołączyła. 

Swoje doświadczenia z używkami i ból po rozstaniu Amy przelała właśnie na płytę "Back to Black". Słynny fragment "They tried to make me go to rehab, but i sad no, no, no" to przecież opowieść o tym, jak faktycznie artystka odmówiła pójścia na odwyk. Współpracownicy widzieli, w jak złym stanie jest wokalistka i próbowali interweniować, ale ona odmawiała pomocy. Zresztą ojciec Winehouse, który początkowo bagatelizował problem, też dołożył tu swoją cegiełkę. I Amy wygrała. Mogła, jak śpiewała, zostać w domu i słuchać Raya Charlesa, zamiast pójść na leczenie.  

Zeszła ze sceny, a zespół grał, bo tego wymagał kontrakt

Zanim Winehouse ostatecznie trafiła na odwyk, doprowadziła się do fatalnego stanu. Artystka cierpiała na zaburzenia odżywiana, które wtedy się nasiliły i Amy stała się cieniem dawnej siebie. Do tego wokalistka litrami koiła ból po śmierci ukochanej babci - osoby, która od początku ją wspierała i przy okazji jedynego człowieka, którego Amy słuchała.

Jakby tego było mało, do artystki wrócił Blake Fielder-Civil, co okazało się jej największym przekleństwem. Para, już po ślubie, regularnie gościła w brukowcach (sam Fielder-Civil miał sprzedawać pikantne historie z życia żony tabloidom). Pijani, odurzeni, posiniaczeni, ze śladami walki - tak najczęściej oboje prezentowali się w mediach. Największy skandal wywołało zdjęcie wokalistki zażywającej nielegalne substancje, które trafiło na pierwsze strony wszystkich plotkarskich mediów. 

Prywatne problemy Amy zaczęły się odbijać na jej życiu zawodowym. Piosenkarka pojawiała się na scenie w fatalnej formie, pijana, bełkotała, chwiała się na nogach, ale i tak fani uważali takie występy za sukces. Dlaczego? Wokalistka zaczęła słynąć z tego, że się spóźniała albo w ogóle odwoływała występy. Doszło nawet do tego, że w jednym roku Amy więcej koncertów odwołała, niż zagrała.

Polscy fani też się o tym przekonali. Wiele osób oskarżało przy okazji ojca artystki o to, że bagatelizował problemy córki. Nic dziwnego, że Mitch wściekł się na twórców filmu dokumentalnego "Amy", którzy przedstawili go jako zachłannego i dbającego przede wszystkim o pieniądze ojca. Trudno było mu jednak dyskutować z faktami, skoro cały świat zobaczył, jak Mitch nakłania "córeczkę tatusia", jak sama się nazywała, do występów, kiedy było wiadomo. że Winehouse absolutnie nie jest w kondycji do grania. 

Amy nie powinna była na przykład pojawić się na swoim ostatnim koncercie, w Belgradzie. Wokalistka była wtedy w tak złej formie, że niektóry mieli problem z rozpoznaniem śpiewanych przez nią piosenek. Artystka została wybuczana i zeszła ze sceny, a zespół grał sam tylko po to, żeby czas występu zapisany w kontrakcie się zgadzał. Winehouse była później tak załamana fatalnymi recenzjami, że próbowała zwrócić gażę za występ.

Nieodebrane telefony

Winehouse zmarła 23 lipca 2011 roku w swoim domu w Londynie. Najsmutniejsze w tej historii jest to, że wokalistka akurat wtedy próbowała uporządkować swoje życie. Amy od dłuższego czasu nie była już pod destrukcyjnym wpływem Blake'a, była za to w nowym związku, pracowała nad kolejnymi piosenkami i próbowała wreszcie wygrać z nałogiem. To ostatnie okazało się akurat wyjątkowo trudne, co najlepiej pokazał występ w Belgradzie, na miesiąc przed śmiercią wokalistki. 

Tamten koncert miał być jednak dla niej nauczką. Kilka tygodni wcześniej Winehouse na własne życzenie wypisała się z odwyku i wściekła na wszystkich, którzy ją na niego namawiali. Wokalistka zignorowała też lekarzy. Potem wydarzył się Belgrad, który - jak się wydawało - dał jej do myślenia. Otoczenie wokalistki liczyło, że tym razem uda jej się wyjść na prostą.

Winehouse i Mark Ronson mieli nawet zarezerwowany na październik czas na wspólną pracę w studiu. Już się nie spotkali. Oficjalną przyczyną śmierci wokalistki okazało się "zatrucie alkoholowe". Pod tym zgrabnym medycznym określeniem kryje się fakt, że Winehouse przez kilkadziesiąt ostatnich godzin swojego życia praktycznie bez przerwy piła. Artystka próbowała wydzwaniać do znajomych, ale ludzie albo akurat nie mogli rozmawiać, albo byli na imprezach i stwierdzili, że oddzwonią przy okazji.

Jak się okazało - po Amy zostały im już tylko informacje w telefonach o nieodebranych połączeniach. Wokalistka została pochowana obok ukochanej babci. Jedynej osoby, której kiedykolwiek słuchała.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Amy Winehouse | Mitch Winehouse
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy