Reklama

"Heavy Duty - Dni i noce z Judas Priest". Przeczytaj fragment książki

W poniedziałek (18 lutego) na polskim rynku ukazały się "Heavy Duty - Dni i noce z Judas Priest", wciągające wspomnienia K.K. Downinga, jednego z najwyżej sklasyfikowanych gitarzystów w dziejach heavy metalu. Z obszernymi fragmentami tej książki możecie zapoznać się na stronach Interii.

Mający dziś 67 lat K.K. Downing urodził się w West Bromwich w zachodniej Anglii, skąd w szeroki świat wypłynęli także Robert Plant, Phil Lynott oraz basista Ian Hill, z którym pod koniec lat 60. powołał do życia Judas Priest (początkowo jako Freight), heavymetalową instytucję o globalnej sile rażenia.

***

Pomimo problemów, naszego przemęczenia i wypalenia, pojechaliśmy w trasę Operation Rock & Roll, która tak naprawdę nie była dobrym pomysłem, chociaż podczas niej miało miejsce kilka zabawnych momentów z Lemmym. Muszę tu powiedzieć, że przebywanie z Lemmym było zawsze wspaniałym doświadczeniem - jego towarzystwo było czystą przyjemnością. Nasze ścieżki przecięły się wielokrotnie przez te wszystkie lata. Wiele osób omijało Lemmy'ego szerokim łukiem, ale nie ja. Podczas tej trasy, pewnego dnia podszedł do mnie i złapał za szyję.

Reklama

"K.K! Przyjdź i posłuchaj naszego najnowszego wideoklipu...".
"O nie, nie mogę. Muszę dostroić swoje gitary".
"No chodź, nie przesadzaj. Musisz tego posłuchać".

Zaciągnął mnie niemalże siłą do ich autobusu, a muszę tu powiedzieć, że autobus Motörhead jest ostatnim miejscem na ziemi, jakie chcielibyście odwiedzić! Za każdym razem, kiedy przed wyruszeniem w trasę wsiadaliśmy do autobusu, pytaliśmy kierowcę: "Słuchaj, gwoli ścisłości: powiedz nam szczerze, czy Motörhead z niego przed nami korzystali?" Był to jedyny zespół, po którym nie chcieliśmy do autobusu wsiadać, gdyż wiedzieliśmy, co się w nim działo na ich trasie. W środowisku muzyków ciągle się o tym mówiło i wszyscy opowiadali żarty na ten temat.

W każdym razie, Lemmy wsadził mnie do tego autobusu i zastanawiałem się: Jak długo może to potrwać? Może z pięć minut? W busie byli pozostali członkowie zespołu; było więc bardzo mało miejsca. Nagle zrozumiałem: To nie będzie tylko jedna piosenka! Ken, to cały pieprzony koncert! Tak więc byłem tam z nimi przez dwie godziny. Posadzili mnie w rogu, więc nie mogłem wyjść. Obok mnie siedział Lemmy. Wyobrażacie sobie to? Oglądaliśmy ten koncert, Lemmy pił, palił i śpiewał tuż przy moim uchu! Choć był świetnym autorem tekstów, ku***, co to była za masakra! Męczyłem się niemiłosiernie. Nie powiedziałem jednak nic, bo chciałem być miły i nie miałem serca wyjść w takim momencie. Wytrzymałem to jakoś dla Lemmy'ego. Uosabiał on wszystko to, co w rock'n'rollu było najlepsze.

***

Z drugiej strony mieliśmy wiele problemów z Alice Cooperem, co tylko pogarszało sprawę. Graliśmy około dwudziestu koncertów, ale tylko podczas dwóch z nich Alice był gwiazdą wieczoru: w jego rodzinnym mieście i w Toronto, gdzie zamykaliśmy całą trasę.

Przez cały ten czas jednak zarówno Alice, jak i jego tour manager mieli wielki problem z zaakceptowaniem tego faktu. Przez większą część trasy to Judas Priest był wymieniany na plakatach na pierwszym miejscu, kończyliśmy również koncerty jako gwiazda wieczoru. Myślę jednak, że oprócz tego mieli też inne problemy między sobą; niemalże co wieczór słyszeliśmy, jak kłócą się w garderobie. Dodatkowo zespół Alice'a codziennie schodził ze sceny za późno, co ogólnie sprawiało, że cała trasa była mniej harmonijna.

Ostatniego wieczoru, kiedy byliśmy już w Toronto, przez cały dzień panowała atmosfera bardzo nieprzyjemnego podenerwowania, w większości wykreowana przez tour managera Alice'a. Bardzo mi się to nie podobało i ostatecznie udaliśmy się ze Scottem do reżyserki, gdzie wydarliśmy się na nich i co pomogło nam nieco uspokoić sytuację.

Konsekwencją tego był jednak fakt, że bardzo późno przebraliśmy się w nasze ciuchy sceniczne. Reszta zespołu była już gotowa do wejścia. Potem nasz tour manager nie mógł znaleźć kluczyków do samochodu, którym miał nas dowieźć do sceny, położonej dość daleko od garderoby - był to koncert na stadionie, na świeżym powietrzu. Następnie, niestety, wszystko potoczyło się jak lawina.

Przez to wszystko, kiedy puszczono już naszą "intro tape", ja i Scott wciąż byliśmy w tym cholernym samochodzie. Tymczasem Rob zaczął już wjeżdżać na scenę motocyklem, nie wiedząc o tym, że pozostałych członków zespołu nie ma jeszcze na scenie i że mechaniczne schody pozostały obniżone do pozycji wejściowej.

Nieświadomy, pośród dymu, hałasu i parującego suchego lodu, Rob podjechał naprzód na harleyu i uderzył prosto w schody. Łup! Padł nieprzytomny na scenę.

Scott i ja wciąż byliśmy w samochodzie! W jakiś sposób wszyscy dotarliśmy na miejsce, a wtedy realizator koncertu puścił taśmę intro od początku, nieświadomy tego, że Rob właśnie doznał wstrząsu mózgu. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Zaczęliśmy nawet grać pierwszą piosenkę "Hell Bent for Leather", w której Rob nie zaczął śpiewać; dokończyliśmy ją więc bez wokalu. Wtedy to uświadomiliśmy sobie, że w tym czasie Rob leżał na scenie wśród tego całego dymu. Myślę, że jest to jedyna wersja instrumentalna tej piosenki, jaka w ogóle istnieje. Boże, co się tam wtedy działo! Była to sytuacja niemalże wprost wyjęta z filmu Spinal Tap.

Tego dnia jedna rzecz pociągnęła za sobą drugą; powstał efekt domina, a rezultatem niego była konieczność umieszczenia Roba w szpitalu po zakończeniu koncertu. To był koniec. Nikt z nas nie skomentował tego wydarzenia w żaden sposób. Następnego dnia każdy z nas wstał rano i poszedł swoją własną drogą, wsiadając w różne samoloty lecące do różnych miejsc.

Poleciałem na kilka dni do Los Angeles, aby tam spotkać się z Kyme - moją dziewczyną. Następnie wróciłem do domu, ale po drodze zrobiłem coś, o czym chyba nikt nigdy się nie dowiedział - w samolocie z LA do Nowego Jorku napisałem list, w którym zrezygnowałem z bycia członkiem zespołu. Tak, jak Dave Holland, miałem już dość.

Wszystkie zarzuty, które miałem wobec decyzji managementu i Glenna po występie w Toronto osiągnęły punkt kulminacyjny. Lista rzeczy, które mi nie pasowały, była wręcz nieskończona. Tamtej trasy nie powinniśmy byli w ogóle robić. Nie dała nam niczego dobrego. Wszystko podczas niej było złe. Mogłem tak wymieniać bez końca. Nie pamiętam dokładnie, jakich słów użyłem w tamtym liście, ale prawdopodobnie po prostu wypunktowałem w nim wszystko, co zazwyczaj przyprawiało mnie o szewską pasję, a czego wiele osób nawet nie zauważało. Wtedy to, jakby na potwierdzenie słuszności moich zarzutów, Rob odszedł z zespołu. Najwyraźniej też miał dość. Ale wysłał list (a może był to faks?), a ja nie. Tak się to wszystko zakończyło.

Dziś mogę przyznać, że wtedy, w 1991, byłem w pełni zdecydowany odejść z Judas Priest. Pozostawała jedynie kwestia wyboru odpowiedniej chwili. Następnie swoją decyzją uprzedził mnie Rob, a ja uznałem, że w takim wypadku nie ma sensu mojego listu wysyłać. Sądzę, że pomyślałem, iż jest to i tak koniec naszego zespołu: Daj sobie spokój! I tak już nie ma skąd odchodzić.

Wszystko wskazywało na to, że rok 1991 i tak przyniesie koniec Judas Priest. Jakoś jeszcze podczas trasy, być może czując, co się szykuje, Glenn zaczął przymierzać się do stworzenia swojego solowego projektu. Pamiętam, że kiedy byliśmy w Los Angeles, on i Jayne wychodzili razem na spotkania z wytwórniami płytowymi, szukając możliwości podpisania z nimi kontraktu. Ostatecznie udało im się coś uzgodnić i jestem całkowicie pewien, że skoro ja się wtedy o tym dowiedziałem, musiał wiedzieć o tym także Rob. Być może zaczął wówczas rozważać taką opcję także dla siebie, myśląc: "Skoro jemu udało się coś takiego, może i ja mógłbym spróbować".

Ja z kolei zawsze twierdziłem, że robienie wszelkich projektów solowych przez osoby będące ciągle członkami Judas Priest stoi w sprzeczności z ideą i etosem naszego zespołu. Traktowałem to jako nielojalność i, choć nie jestem tego pewien, przypuszczam, że Rob myślał dokładnie tak samo. Posunięcie Glenna z pewnością wywarło jakiś wpływ na decyzję Roba, ale jest też możliwe, że Rob planował swoje odejście już od jakiegoś czasu, choć nigdy później z nim o tym nie rozmawiałem. Po jego odejściu nie miałem nawet ku temu okazji. Przysłał nam jedynie list rezygnacyjny, co nie dało nam możliwości jakiejkolwiek dyskusji.

Sprawy komplikował też fakt, że rezygnacja Roba nastąpiła w chwili, gdy nasz manager Bill Curbishley był w trakcie negocjacji z Sony, dotyczących otrzymania przez nas znacznej ilości pieniędzy. Oczywiście, wobec zastałej sytuacji nic z tego nie doszło do skutku - z powodu odejścia Roba straciliśmy tę możliwość, co dodatkowo pogłębiło naszą frustrację. To nie było wobec nas w porządku.

Próbowaliśmy jeszcze poprosić Roba o to, aby przez jakiś czas był może dyskretny odnośnie swojej decyzji, bo gdyby ewentualnie z jakichś powodów zmienił zdanie, mielibyśmy jeszcze szansę na cały ten zastrzyk gotówki od wytwórni i gdybyśmy ją otrzymali, moglibyśmy dopiero wtedy oficjalnie się rozstać.

Nie zmienił jednak zdania; Rob był nieugięty i dla niego nie było już opcji powrotu. Co gorsza, chciał aby Sony wsparło jego płytę solową, co oznaczało, że te pieniądze, jakie wytwórnia chciała przeznaczyć dla Judas Priest automatycznie przestały być dla nas dostępne. Rob zaś mógł po prostu na tym znacząco skorzystać, przyjąć potężną zaliczkę na poczet nowej płyty i odjechać w stronę zachodzącego słońca, zostawiając nas bez należnego nam wynagrodzenia i wokalisty.

Nic dziwnego, że wszyscy czuliśmy się niesamowicie oszukani. Wtedy to właśnie rozpoczęła się nasza wojna z Robem na słowa. Zaczęliśmy się obrzucać błotem i wyciągać wszelkie szczegóły z życia zespołu na światło dzienne. Jego manager, John Baxter, także wytoczył przeciw nam słowne działo. Nie byłem na coś takiego przygotowany. Strasznie sobie na nas wówczas poużywał, zarówno indywidualnie, jak i grupowo.

Patrząc na tę sytuację po tych wszystkich latach trzeba przyznać, że wiele z tamtych przepychanek miało bardzo zabawny charakter. Doszło do tego, że wyciągaliśmy wobec siebie jakieś gówniane szczegóły, o których całkiem dobrze się wówczas czytało w prasie! Niestety, takie podejście nie pomagało nam naprawić całej sytuacji, choć jego skutkiem było coś pozytywnego - niezależnie od tego, że atrament w liście, który napisałem, nie zdążył jeszcze dobrze wyschnąć, wszystko to sprawiło, że Glenn, Ian i ja trochę bardziej się wówczas do siebie zbliżyliśmy.

* * *

Na początku 1992, po całej aferze z odejściem Roba, pojechałem na jakiś czas do swojego domu w Hiszpanii, aby tam na spokojnie ochłonąć. W normalnej sytuacji pewnie bym tam siedział i myślał o nowych utworach, ale teraz moją głowę zaprzątała tylko jedna myśl: Co dalej?

Rob odszedł. Glenn pracował nad swoją solową płytą. Prowadziliśmy ze sobą rozmowy o przygotowaniu albumu kompilacyjnego (który pojawił się na rynku kilka lat później pod tytułem "Metal Works"). Tak naprawdę miał on na celu jedynie uspokojenie fanów i utrzymanie ich w naszym obozie w czasie, gdy działalność naszego zespołu była tymczasowo zawieszona.

Omówiliśmy także inne ewentualne wersje takiego albumu. Ja chciałem wydać kolekcję w klimacie "Priest on Fire", zawierającą przegląd najszybszych, najbardziej energetycznych utworów, jakie kiedykolwiek nagraliśmy. Ten pomysł wydawał się być bardzo trafny. Wpadłem nawet na tytuł "Burning Sermons", ale z różnych powodów nie udało nam się tego tematu doprowadzić do końca. Mimo tego podoba mi się forma, w jakiej ostatecznie nasza kompilacja została wydana.

Tak więc, oprócz pomagania w przygotowaniu i dopilnowaniu wydania "Metal Works", nie robiłem nic szczególnego. Siedziałem w Hiszpanii, nie mając żadnego zajęcia. Po raz pierwszy od momentu dołączenia do zespołu czułem się odizolowany i zdezorientowany. Judas Priest był całym moim światem, a skoro już nie istniał, nie miałem pojęcia, co zamierzam zrobić z resztą mojego życia. Przez chwilę po prostu rozmyślałem.

Z perspektywy finansowej byłem w dość bezpiecznej sytuacji. Od 1970 do 1991 roku przebyłem długą drogę. Cholernie ciężko pracowałem na to, co teraz miałem. Gdyby to był koniec, nie zostałbym w finansowej nędzy. Zawsze też fantazjowałem na temat tego, co mógłbym ewentualnie zrobić u siebie w Astbury Hall.

W miarę upływu czasu, podczas mojego pobytu w Hiszpanii, po tygodniach przemyśleń i refleksji, w moim umyśle pojawiły się dwie przeciwstawne sobie myśli. Pierwsza była taka, że Judas Priest definitywnie już nie istnieje. Biorąc pod uwagę to, jak długo trwał okres naszego zawieszenia, było to bardzo prawdopodobne. Drugą było pragnienie kontynuowania działalności, choćby po to, aby udowodnić Robowi, że potrafimy grać bez niego, tym bardziej, że wśród wszystkich gównianych rzeczy, jakie powiedział on kiedyś na nasz temat, pojawiło się też jego stwierdzenie, iż Judas Priest nie grał wystarczająco ostro jak na jego gust.

W obecnej sytuacji właśnie ta druga myśl wydawała mi się znacznie atrakcyjniejsza. Nagle, w całej tej mgle otaczającej nasz zespół, zacząłem dostrzegać drogę, którą mogliśmy zacząć podążać. Ale kiedy otwierają się jedne drzwi, inne się zamykają. Stało się tak i tym razem.

Pewnej nocy zadzwonił telefon o takiej godzinie, która może tylko oznaczać coś bardzo złego. Zaspany złapałem za słuchawkę. Głos po drugiej stronie oznajmiał mi, że moja dziewczyna Kyme, z którą spotykałem się od czasu do czasu, właśnie zginęła w wypadku samochodowym na przedmieściach Los Angeles. Odłożyłem telefon, odrętwiały i w szoku. Kyme nie żyje...

Naprawdę nie mogłem uwierzyć w to, co właśnie usłyszałem, ale też mogłem się czegoś takiego spodziewać. Chociaż nasz związek był aktualnie w stanie zawieszenia (wręcz chcieliśmy ze sobą zerwać), nadal byliśmy ze sobą bardzo blisko. Ostatnio widzieliśmy się w LA po ostatniej trasie. Bardzo ją lubiłem; pomagałem jej finansowo w rozkręceniu firmy i troszczyłem się o jej przyszłość. Teraz odeszła. Nie mogłem się z tym pogodzić. Byłem absolutnie zrozpaczony, zwłaszcza kiedy usłyszałem, że dotarcie do jej samochodu zajęło zespołowi ratunkowemu ponad dwadzieścia minut z powodu korków w LA. Wyobraziłem sobie, jak bardzo cierpiała przed śmiercią. Byłem zdruzgotany, myśląc o tym, przez co musiała przejść.

O dziwo zawsze wiedziałem, że Kyme jako kierowca może stwarzać na drodze potężne niebezpieczeństwo. Zdawało się, że nie ma pojęcia o potencjalnych niebezpieczeństwach wokół niej. Raz, kiedy byłem w trasie z "Turbo", a ona przebywała w Astbury, jechała moim Fordem XR2 i miała dachowanie, ale nic jej się poważnego nie stało. Samochód naprawiła zanim jeszcze wróciłem. W panice przekonała mojego kumpla, który był mechanikiem, aby naprawił nadwozie i wszystkie pozostałe uszkodzenia. Nie zauważyłem niczego. Dowiedziałem się znacznie później - nie żebym specjalnie przejmował się szkodami lub kosztami. Zawsze jednak widziałem jej brak świadomości jako kierowcy. Było to ogromną kością niezgody między nami; to również jeden z powodów, dla którego byliśmy w trakcie rozstania. Bez względu na to Kyme była bardzo energiczną i inteligentną kobietą, która miała wiele do zaoferowania światu.

Niestety to właśnie jazda samochodem przyczyniła się do jej śmierci. Poleciałem do LA, aby złożyć kondolencje jej rodzinie i się pożegnać. Byłem jedną z osób, które niosły jej trumnę. Później musiałem iść do jej mieszkania i samochodu, aby sprawdzić, czy są tam jakieś rzeczy osobiste, które należy odebrać. Było to bardzo trudne doświadczenie. Pomyślałem sobie: Naprawdę nie zdajesz sobie sprawy z tego, co masz, dopóki tego nie stracisz.

* * *

Przez całą połowę lat dziewięćdziesiątych wielokrotnie toczyły się między nami rozmowy w stylu: "A może tak byśmy wzięli nowego wokalistę?" Chyba naprawdę tego chcieliśmy; zakończenie działalności Judas Priest wydawało nam się mniej atrakcyjną opcją. Niestety, z różnych powodów nigdy nie znaleźliśmy w sobie motywacji do tego, aby faktycznie przystąpić do działania w tym zakresie.

Znając nasze stanowisko, przez wiele miesięcy różni ludzie wysyłali nam taśmy do przesłuchania, ale jakoś nie działo się w tej sprawie nic konkretnego. Do czasu. Pewnego dnia Glenn zakończył wreszcie pracę nad materiałem solowym, nad którym zdawał się siedzieć od wieków. Prawdę mówiąc, jego solowe przedsięwzięcie nie odbiło się jakimś szerokim echem, więc kiedy wywiązał się już ze swojego kontraktu z Warner, być może pomyślał: "Hmm, chyba już nadszedł czas pozbierać Judas Priest do kupy".

Jak zwykle, mój tok myślenia podążył tym samym torem i ostatecznie podjęliśmy decyzję, że chcemy poszukać kogoś, kto zajmie miejsce Roba, co sprawiło, że po tych wszystkich latach zacząłem bardziej entuzjastycznie myśleć o tworzeniu nowej muzyki. Nabraliśmy rozpędu. Byliśmy akurat w Anglii, gdzie kursowałem między domem Glenna a moim, bo zaczęliśmy już zbierać pomysły na nowe piosenki. Krew w żyłach Judas Priest zaczęła ponownie płynąć.

Chociaż to właśnie zakończenie projektu solowego Glenna wywołało w nas chęć ponownego zebrania sił, to ja zdawałem się teraz napędzać całą machinę. W Judas Priest to ja byłem gitarzystą grającym ostrzej i ciężej, ale zawsze ograniczało mnie to, czego chciał Glenn. Zawsze mu ustępowałem. Teraz zaś, nie wiedzieć czemu, Glenn wydawał się zadowolony z rzeczy, które proponowałem, co z kolei pchnęło mnie do skomponowania muzyki, będącej ciężkim, rzucającym się w oczy i uszy heavy metalem. Ta subtelna zmiana w Glennie i moja dynamiczna praca została później udokumentowana na płycie, którą jakiś czas potem nagraliśmy - płycie z riffami i piosenkami tak ciężkimi i bezkompromisowymi, że pomogły one raz na zawsze rozstrzygnąć spór z Robem. Myślałem: Ale mu pokażemy!

Tymczasem wciąż spływały do nas taśmy z próbkami od wokalistów... Ostatecznie, po uważnym wysłuchaniu dosłownie setek z nich, musieliśmy wziąć pod uwagę niezwykle istotne pytanie: ile osób jest tak naprawdę w stanie śpiewać piosenki Judas Priest? Podobnie było, na przykład, z AC/DC - nie każdy umiałby ich kawałki pociągnąć. To samo dotyczyło naszego zespołu, choćby dlatego, że Rob umie zaśpiewać bardzo wysokie dźwięki w sposób idealny. Nie każdy wokalista tak potrafi.

Metalowy świat jest mały, tym bardziej, kiedy się jest jego częścią. Mieliśmy konkretne wyobrażenie tego, kto według nas mógłby pasować do zespołu. Nie było zbyt wielu kandydatów. Ralf Scheepers, który w tym czasie śpiewał w Gamma Ray, był jedną z opcji, ale nic z tego nie wyszło. Potem jednak los zadziałał na naszą korzyść.

Scott poznał pewną dziewczynę, która opowiedziała mu o tym, że widziała na scenie pewien tribute band, grający muzykę Priest. Jego wokalistą był Tim Owens. Wysłał nam wideo, na którym zarejestrował fragment swojego występu. Oglądając je nie mogliśmy wyjść ze zdumienia: "On śpiewa tak samo jak Rob". Ależ był dobry!

Kazaliśmy mu wsiadać w samolot i odwiedzić nas w studiu, które mieliśmy wynajęte na kilka dni. Przyjechał i kazaliśmy mu wykonać kilka piosenek. W sumie nie musieliśmy tego robić, ale się zgodził, zaśpiewał i zrobił to idealnie. To wszystko. Tim Owens był w zespole! Siedzieliśmy razem i świętowaliśmy powrót zespołu. Pamiętam, że to wtedy ktoś stwierdził: "On musi mieć fajną ksywę. Wiele zespołów sobie je nadaje".

Byłem przekonany, że przecież nie możemy ot tak, po prostu, mówić na niego Tim. To by nie miało odpowiedniego efektu; tak samo byłoby, gdyby na imię miał, na przykład, Norman (oczywiście, nie mam tu zamiaru urazić żadnego Normana, który akurat może czytać tę książkę). Wpadła mi na myśl ksywa Ripper, choćby dlatego, że nikt inny nie był w stanie wymyślić czegoś lepszego. Gdybym miał więcej czasu, jestem pewien, że znalazłbym coś mądrzejszego, ale potrzebowaliśmy wymyślić mu coś na miejscu. Możecie mi wierzyć, że nie łatwo było przekonać Tima, iż od teraz będziemy nazywać go Ripper ["Ripper" - "Rozpruwacz", jak Kuba Rozpruwacz - przyp. tłum.]. "Ale dlaczego Ripper?" powtarzał.

"Bo rozpruwasz sobie gardło śpiewając tak genialnie, rozumiesz?" powiedziałem. Przyjął to. Im częściej ją powtarzaliśmy, tym bardziej ksywa przylgnęła do niego i została. "Ripper" Owens brzmi po prostu świetnie. Na stopie towarzyskiej Ripper był wręcz idealnym współpracownikiem. Nie mogłeś sobie wymarzyć lepszego. Co więcej, nie miał rozbuchanego ego i wszyscy od razu go polubiliśmy. Dbał o siebie, nie nadużywał żadnych substancji, a co najważniejsze - grał w golfa.

Z Ripperem na pokładzie wiedziałem, że będziemy dalej Judas Priest, ale w nieco innym wydaniu. Staliśmy się bowiem innym zespołem. Fajnie, że teraz mieliśmy też okazję pokazać Rippera w roli wokalisty naszym fanom i sprawdzić go w tej trudnej sytuacji. Zdecydowaliśmy się jednak nieco inaczej podejść do muzyki; tak, aby ludzie nie mogli bezpośrednio porównywać go z Robem. Myślę, że udało nam się to osiągnąć.

Ripper był młodszy, silny - wszystko układało się w logiczną całość. Jak się okazało, "chrzest" Rippera w Judas Priest - płyta "Jugulator", była bezkompromisowa. To był jeden wielki, galopujący riff; wręcz jeden za drugim - prawdziwa kolekcja riffów.

Niezależnie od tego, czy podświadomie chcieliśmy oddzielić od siebie ery Roba i Rippera w sensie brzmieniowym, czy może nagraliśmy "Jugulator" w takiej formie, aby pasowała do sceny metalowej lat 90., była to i tak płyta, która brzmiała zupełnie inaczej niż wszystko, co Judas Priest kiedykolwiek wcześniej nagrał. Gitary zostały dostrojone o ton niżej, czasem nawet półtora tonu, a riffów było na niej pod dostatkiem. Być może wpływ na to miał również fakt, iż Ripper był młodszy i wywodził się z nieco innych muzycznych kręgów. Tak czy inaczej czuliśmy, że jego obecność pozwala nam na swobodę w tworzeniu, a to sprawiło, że nagrywanie nieco innej stylistycznie płyty stało się czystą przyjemnością.

O dziwo, na płycie wszystko świetnie ze sobą współgrało, i to do tego stopnia, że jeśli słuchałeś tego materiału i widziałeś napis "Judas Priest" na okładce, byłeś w stanie rozpoznać pewne aspekty naszego stylu. Dziś mogę zaś przyznać, że "Jugulator" był dla nas niezłym wyzwaniem. W tamtym czasie bardzo podobał mi się ten album i nadal postrzegam go w takim świetle.

Teraz, gdy mieliśmy nowego wokalistę, "Jugulator" mógł w pełni zaprezentować się światu. Niestety, nadal istniał jeden poważny problem. Z chwilą, w której Rob opuścił zespół, zostaliśmy tak naprawdę bez wytwórni płytowej. Wiedzieliśmy, że potrzebujemy kontraktu z nowymi partnerami, którzy mogliby nas wziąć pod swoje skrzydła. W tamtych czasach funkcjonowanie w branży muzycznej było trudne. Z powodu wszechobecnego grunge, w muzyce z gatunku heavy pojawiło się mnóstwo niepewności. Rezultat był taki, że mniej więcej od roku 1989 czy 1990 nie pojawiało się zbyt wiele nowych supergwiazd metalowych.

Wielkie wytwórnie, jak na przykład Warner czy Sony, radziły sobie świetnie w tej rzeczywistości. Zawsze miały przecież u siebie jakieś Barbry Streisand, Michaelów Jacksonów i artystki takie, jak Shania Twain i jej podobne. Wytwórnie wielogatunkowe nie musiały więc się martwić o to, co działo się w heavy metalu. Z tego powodu niełatwo było zachęcić ich do zainwestowania w kapele takie, jak choćby Priest z Ripperem na wokalu. Na szczęście SPV, wytwórnia z Niemiec, która nas do siebie zaprosiła, koncentrowała się na zespołach, które zostały odrzucone przez inne, większe wytwórnie bądź nowych zespołach, które nie były jakoś szczególnie lukratywne. My z kolei technicznie nie wpisywaliśmy się w żadne z wyżej wymienionych założeń, ale i tak SPV zdecydowało się nas poprzeć.

Tak się złożyło, że SPV i CMC (dwie wytwórnie, z którymi współpracowaliśmy w Europie i USA) świetnie się nami zajęły. Chcąc odwdzięczyć się im za ich wiarę w nas i wszelkie wysiłki, wyruszyliśmy w trasę i daliśmy z siebie wszystko. Oczywiście, były to koncerty na mniejszą skalę niż byliśmy do tego przyzwyczajeni, ale opinie dotyczące nowego materiału, które otrzymaliśmy od widzów, wszystko nam wynagrodziły.

Ripper potrafił znakomicie wykonywać klasyki Priest, ale także w nowych utworach dawał z siebie tyle młodzieńczej energii, że wielu nastolatków, którzy byli na tych koncertach i widzieli mnie na scenie, jak na swoim Flying V daję czadu w riffach podczas "Dead Meat" i "Burn in Hell" myślało sobie: "Chcę być taki, jak ten gość!" Niektóre z tych osób faktycznie zostały potem gitarzystami. Uważam, że właśnie po to jest muzyka. Hendrix był dla mnie dokładnie takim samym wzorem i odegrał tą samą rolę w moim życiu.

Mimo wielu pozytywów, wciąż mieliśmy ten sam odwieczny problem: w momencie, gdy schodziliśmy ze sceny, nie zawsze słyszeliśmy od fanów takie powitanie: "Cześć chłopaki, co za wspaniałe show..." Częściej bowiem pytali: "Cześć, K.K! Kiedy Rob wróci do zespołu?". Takich tekstów było mnóstwo.

Ale, niezależnie od tego, album i trasa przebiegły zgodnie z planem. Dynamika wewnątrz naszego zespołu była przeważnie dobra, ale było też kilka takich nocy, kiedy miałem problem z Glennem i jego formą na scenie. Doszło nawet do tego, że pojawiła się we mnie swego rodzaju niepewność co do tego, jakie oblicze Glenna dziś mi się objawi. Ponadto zastanawiałem się, czy w ogóle poradzi sobie ze swoimi partiami. A może nagle okaże się, że cały koncert nie wyjdzie tak, jak powinien, przez ten bałagan, jaki Glenn robił?

Zdarzało się czasem, że Ripper podchodził do mnie na scenie, wskazywał na Glenna i pytał: "Co on wyprawia? Nie możesz czegoś z tym zrobić?" Oczywiście, kiedy byliśmy w połowie piosenki, absolutnie nie mogłem nic zdziałać; mogłem co najwyżej dobrze wykonać swoją robotę.

W związku z tym, kiedy nadszedł czas pracy nad następnym albumem "Demolition", miałem o wiele więcej wątpliwości niż wcześniej. To było tak, jakby entuzjazm i nowa energia związane z ponownym graniem w zespole zaczęły powoli się wyczerpywać. Czułem, że nagrywając pierwszy album po odejściu Roba jednocześnie zabiłem coś w sobie, choć przecież ta płyta była całkiem dobra. Ale potem, gdy opadł kurz, pomyślałem: OK, ale co dalej?

Trudno mi było znaleźć w sobie motywację do skomponowania piosenek na "Demolition". Czegoś brakowało, i to nie tylko Roba Halforda. Byłem zdecydowanie mniej zaangażowany i czułem, że Glenn wykorzystał ten fakt. Okazało się, że chce tę płytę samodzielnie wyprodukować, ponieważ właśnie udoskonalił istniejące już w jego domu studio nagraniowe. Potem pojawił się pomysł, że podpiszemy z Glennem jakąś umowę finansową, choćby po to, by pokryć koszty pracy u niego w studio. Mimo, że poprosiliśmy o pomoc Chrisa Tsangiridesa (a dziś już świętej pamięci Chris był cudownym człowiekiem i praca z nim była najlepszym bonusem każdego projektu), bardzo szybko przestałem wierzyć w sens tych nagrań.

W każdym razie, w mojej głowie toczył się spór i kilka razy już chciałem w ogóle rezygnować z pracy nad tą płytą. Myślałem sobie jednak, że przecież dopiero wróciliśmy do gry, że trzeba to doprowadzić do końca. Nienawidziłem nawet okładki tego albumu, o czym wszem i wobec mówiłem. Pamiętam, jak pewnego dnia zwołaliśmy spotkanie w celu omówienia pomysłów na szatę graficzną. Wszyscy poparli wtedy projekt, który ostatecznie wszedł na okładkę. W pokoju była Jayne, był Glenn i nasz kierownik produkcji. Jedyne, czego nie było, to zdrowego rozsądku.

"Wspaniale! Będzie to świetnie wyglądać na koszulkach", stwierdzili wszyscy jednogłośnie. "Gówno prawda!" skomentowałem.

Podrzuciłem im kilka własnych pomysłów, które, po zastanowieniu, tak naprawdę nie były dobre. Był taki lokalny artysta Ben Davies. Poprosiłem go o przygotowanie kilku grafik i wszystkie one były o niebo lepsze niż to, co zaproponowali oni. Chcieli też, aby nadruk na koszulce zajmował jej większą część. Niestety, moje projekty ostatecznie przegrały na rzecz okładki, która była po prostu chu****.

Niezależnie od tego, jakie przemyślenia miałem na temat albumu, grafiki czy czegokolwiek z nimi związanego, na scenie robiłem to, co zwykle i dawałem z siebie sto procent. Trasa promująca "Demolition" była podobna do "Jugulator", tylko dawała mi nieco mniej satysfakcji. W pewnym momencie po trasie, w 2002 roku, do biura zadzwoniła Sharon Osbourne.

"Chłopaki, może dalibyście radę namówić Roba do powrotu? Zagralibyście wtedy na Ozzfest. Można zarobić na tym dużo kasy", powiedziała, mniej więcej.
"Eee, co?"
"Ozzfest w 2003. Wchodzicie w to?"

Sharon myślała dwutorowo. Zakładam, że przede wszystkim uważała, iż umieszczenie na plakatach, jako gwiazd wieczoru, nazw tak wielkich dwóch kapel, jak Black Sabbath i Judas Priest przyciągnęłoby na koncerty mnóstwo ludzi. Po drugie, pewnie myślała, że w razie czego, gdyby Ozzy nie był w stanie akurat wystąpić, jego miejsce mógłby zająć Rob. Tym bardziej, że kiedyś już go zastępował - było to na trasie w 1992, zaraz po tym, jak Rob odszedł z Judas Priest.

"Pomyślimy o tym..."

Jej pytanie bardzo nas zaskoczyło, tym bardziej, że w czasach Rippera w zespole mieliśmy z Robem absolutnie zerowy kontakt. Mimo to przedyskutowaliśmy taką alternatywę, choć Glenn nie przyjmował jej w ogóle do wiadomości. Nie mam pojęcia, dlaczego. Ja zaś czułem to zupełnie inaczej. Uświadomiłem sobie, że cały letarg, który odczuwałem na początku procesu komponowania piosenek na "Demolition" wynikał z tego, że choć uwielbiałem to, co zrobiliśmy z Ripperem, w głębi duszy wiedziałem, że taka praca prawdopodobnie zaprowadzi nas donikąd.

Oprócz przeczucia, że na dłuższą metę nasz zespół w składzie z Ripperem nie przetrwa, miałem także przeświadczenie, że czas przecież płynął nieubłaganie, ja stawałem się coraz starszy i jakby nie patrzeć, na wiele rzeczy w moim życiu robiło się już trochę za późno. Już raz "odszedłem" z zespołu. Nie chciałem się miotać, ale wykorzystać właściwie ten czas, który mi pozostał. Wiedziałem też, czego chcieli fani, bo było to oczywiste. Czasy były też sprzyjające - nie tylko dlatego, że solowa kariera Roba była niczym tonący już statek.

Te wszystkie rozterki doprowadziły mnie do jednego wniosku: najbardziej atrakcyjnym pomysłem wydawało się jednak ponowne połączenie sił z Robem. Co więcej, wszystko wskazywało na to, że na jego powrót do zespołu są nawet realne szanse, ponieważ było to rozwiązanie, które miało sens dla obydwu stron.

Moim zdaniem, kiedy rozpoczynał solową karierę, Rob zrobił kilka podstawowych błędów. Przede wszystkim od samego początku nie otoczył się właściwymi ludźmi. Po drugie, nie wybrał sobie do zespołu odpowiednich muzyków, co sprawiło, że muzycznie nie poszedł w dobrym kierunku.

Trzeba przyznać, że był to dziwny czas dla muzyki metalowej, ale mimo to dochodziły mnie czasem słuchy dotyczące niektórych muzyków, z którymi Rob planował połączyć siły. Zmroziły mi one nieco krew w żyłach. Wystarczyło, że usłyszałem nazwisko Steve Stevens, który był nie tylko dobrym muzykiem, ale też znakomitym autorem piosenek. Do tego świetnie wyglądał. Pamiętam, że pomyślałem sobie wówczas: Jeśli on zbierze takich ludzi wokół siebie, to będzie petarda. Ale tak się nie stało. Rob jako solista nigdy nie miał dobrych piosenek i nigdy nie udało mu się określić kierunku, w jakim chciał iść.

Ten pierwszy album z Fight, jego nowym zespołem, był po prostu okropny. Piosenki pozbawione były jakiegokolwiek charakteru. Nie chcę przez to powiedzieć, że jego nieco bezimienni i nieznani muzycy nie wykonali tu dobrej roboty. Chodzi mi raczej o to, że fani Roba i Priest nie chcieli słuchać takiej muzyki w jego wykonaniu. Oni czekali na coś innego. Z punktu widzenia biznesowego u Roba też panował bałagan.

John Baxter, który pojawił się na pokładzie jako jeden z kochanków Roba w czasie, gdy ten był jeszcze na trasie z Judas Priest, stał się nagle jego managerem. To nie było nic niezwykłego. Znam wiele zespołów, w których członkowie, na przykład, wiązali się z groupie, może nawet nie wiedząc o tym, że się z groupie wiążą. Potem się z nią żenili, a na końcu robili z niej swojego managera. To właśnie stało się z Johnem Baxterem, a wyjątkiem od reguły było to, że zanim związał się z Robem był sprzedawcą obuwia.

W każdym razie z tego, co słyszałem, Rob zainwestował dużo pieniędzy w swoją firmę managerską kierowaną przez Johna, a od tej pory John zajmował się jego sprawami finansowymi. Zarządzanie karierą Roba nie powinno być trudnym zadaniem. Każdy manager, który zna się na rzeczy, powinien wręcz stanąć na rzęsach, aby zarobić dużo kasy dla swojego klienta. W tym przypadku, niestety, wszystko przerodziło się w horror, co doprowadziło także do rozpoczęcia wojny na słowa między Robem a nami.

Pomimo tych nierozwiązanych problemów, mając gdzieś z tyłu głowy lukratywną ofertę występu na Ozzfest zacząłem skłaniać się do teorii "jeden zespół, jeden głos". Rob był głosem Priest - nie ma do tego wątpliwości. Był dla nas tym, kim Jagger jest dla Stonesów, a Bruce dla Maiden. Już sama nazwa naszego zespołu przywoływała na myśl nazwisko wokalisty. Queen? Freddie Mercury.

Kilku zespołom udało się osiągnąć taką symbiozę; w innych nastąpiły okoliczności łagodzące, jak w AC/DC z Brianem Johnsonem i, w mniejszym stopniu, Black Sabbath z Ronniem Jamesem Dio. Choć Sammy Hagar radził sobie świetnie, dla mnie to Dave Lee Roth zawsze będzie głosem Van Halen.

Tak więc istniał aspekt dziedzictwa, który należało wziąć pod uwagę również w przypadku Judas Priest i Roba. Jak dla mnie nie dało się tego uniknąć. Wiedziałem, że takie przeświadczenie panowało także wśród większości naszych fanów, bo sami mi o tym wielokrotnie mówili. Dowody mówiły same za siebie. To Rob śpiewał na "British Steel", "Stained Class", "Painkiller" - całym wspaniałym materiale, który zapewnił nam sukces i rozgłos. Jestem też pewien, że Ripper musiał również zdawać sobie z tego sprawę.

Muszę tu uczciwie powiedzieć, że w myślach już byłem totalnie zdecydowany. Nagle, jakby na potwierdzenie słuszności mojej decyzji, pewnego dnia do Astbury zawitał Rob Halford. Przyjechał do mnie zupełnie bez zapowiedzi gdzieś pod koniec 2002 lub na początku 2003 roku.

Tak dobrze było go znowu zobaczyć! Zdawało się, że Rob czuł się sam ze sobą znacznie pewniej niż kiedyś, prawdopodobnie dlatego, że w 1998 roku przyznał się publicznie, że jest gejem. Jego orientacja seksualna była chyba najgorzej skrywanym sekretem na świecie, bo i tak wszyscy podejrzewali, co jest na rzeczy. Dla mnie z kolei nie miała ona żadnego znaczenia, dlatego też jego publicznemu coming-outowi nie poświęcę w tej książce żadnego zdania więcej, bo i po co.

Nasze relacje zawodowe i zwykła, ludzka przyjaźń zawsze były ważniejsze niż sprawy takie, jak czyjaś seksualność. Zawsze byłem z Robem w bliższych relacjach niż Glenn, dlatego też pewnie przyszedł do mnie, a nie do niego. Byłem w jego oczach osobą, dzięki której mógł ponownie dołączyć do zespołu. Pojechałem na pogrzeb mamy Roba, a Glenn nie. To była właśnie taka więź: byliśmy ze sobą blisko nie tylko w zespole, ale także w życiu prywatnym. Takie więzy niełatwo było zerwać.

Widok Roba, wchodzącego do mojego biura w Astbury Hall, nie wywołał we mnie zmieszania. Wręcz przeciwnie, z powodu naszej wieloletniej przyjaźni poczułem, jakby między nami wszystko było tak, jak dawniej. Żaden z nas nawet nie mrugnął okiem; zamiast tego objęliśmy się jak dwaj kumple, którzy kiedyś nagrali wspólnie jedne z najlepszych płyt w historii metalu. Nasze spotkanie nie było dziwne czy niezręczne; miałem wręcz wrażenie, jakbyśmy się ostatnio widzieli tydzień wcześniej. Oto przede mną stał taki sam Rob, jak dawniej, choć może trochę tęższy i o parę lat starszy. Nie musieliśmy się za nic przepraszać - takie rzeczy rozumieliśmy bez słów.

Ale kiedy rozmawialiśmy, czułem, że magia wraca, kiedy dzieliłem się szczegółami oferty, którą nam złożono. (Oferta Sharon dotyczyła połączenia sił z Robem na potrzeby Ozzfest także w 2004 r.) Kiedy o niej opowiadałem, włosy na szyi stały mi dęba; wystarczyła sama myśl o tym, jak by to mogło wyglądać: Priest ponownie razem na Ozzfest, na wielkiej scenie, wśród tylu przeszczęśliwych fanów....

Rob też tego chciał. To było oczywiste. W dniach po naszym spotkaniu przez chwilę miałem jednak wrażenie, że Glenn nie do końca popierał nasze ponowne zejście się z Robem Halfordem. Co więcej, pamiętam, że ochrzanił mnie za to, że w ogóle z Robem rozmawiałem, jakby był to akt nielojalności z mojej strony. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, co chciał takim nastawieniem osiągnąć.

Prawda była taka, że zawsze byłem tym, który z natury wiedział co było najlepsze dla Judas Priest. Nie, nie zawsze udało mi się przekonać innych do mojego zdania, ale lubię myśleć, że wiedziałem, które decyzje dla zespołu były właściwe. Powrót Roba do zespołu był jedną z nich. Jeśli istniała dla nas w ogóle jakaś przyszłość, była ona uzależniona od przyjęcia Roba z powrotem. Nie było sposobu, żebyśmy mogli kontynuować granie w obecnym kształcie, po "Demolition". Mieliśmy szansę przesiąść się z łódeczki na statek Queen Elizabeth II. Ostatecznie Glenn się poddał i przyznał nam rację.

Podczas spotkania z Robem Glenn powitał go w zespole. Następnie wszystko nabrało rozpędu i potoczyło się błyskawicznie. Razem z Glennem spędziliśmy kilka dni w studio w Anglii, a potem wsiedliśmy do samolotu i polecieliśmy do domu Roba w San Diego. Nagle Judas Priest odrodził się z popiołów.

Muszę tu podkreślić, że rozstanie z Ripperem nie było dla nas wcale łatwą decyzją, choć raczej nie było też dla niego niespodzianką. To tak, jak w drużynie piłki nożnej, w której główny atakujący odchodzi z zespołu i zostaje zastąpiony kimś, kto, jak się okazuje, nie zdobywa wystarczającej liczby bramek. Kiedy zaś pojawia się szansa na odzyskanie tamtego atakującego, zespół nie czeka na lepszą okazję, tylko go bierze do siebie. Tu było podobnie. Nie była to decyzja osobista, ale związana z naszą karierą i jej przyszłością. Chodziło o zapełnienie sal koncertowych. Ripper bardzo dobrze przyjął naszą decyzję. Zachował się jak absolutny dżentelmen, choć musiało być mu ogromnie przykro i smutno.

Z mojej własnej perspektywy - a może po prostu tak mówię, aby usprawiedliwić moje działania - pomyślałem, że na dłuższą metę taki obrót spraw również dla Rippera okaże się korzystny. Zamiast być znanym jako zastępca Roba Halforda, myślałem, że lepiej będzie, jeśli zajmie się własną karierą i zapracuje na swoje własne nazwisko. Dziś nadal tak uważam, choć mam wrażenie, że Ripper po odejściu z Priest nie zdołał zebrać wokół siebie właściwych ludzi. Niezależnie od tego, do dziś pozostaję z nim w świetnych stosunkach i za każdym razem, gdy gra gdzieś w okolicy ze swoim zespołem, idę go posłuchać, bo nie chcę przegapić takiej okazji. Zawsze bardzo wysoko go ceniłem i to się nigdy nie zmieniło.

Nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, aby w ogóle zasugerować Robowi wykonywanie materiału, który w oryginale zaśpiewał z nami Ripper. Jestem też pewien, że i Rob nigdy nie zaproponowałby mi grania tych piosenek, których wcześniej nie miałbym okazji przećwiczyć. Choć pewnie gdybym poprosił go o zaśpiewanie czegoś z czasów Priest z Ripperem, Rob nie miałby z tym żadnego problemu. Kiedy Ripper opuścił nasz zespół pomyślałem: Zostawmy przeszłość i do niej nie wracajmy.

Chociaż były to świetne piosenki z genialnymi riffami - szczególnie na "Jugulator", uważałem, że należy je zachować takimi, jakie były, ale nigdy więcej nie grać ich na żywo. Ripper z kolei mógł je wykonywać do woli, grać je na koncertach, jeździć w trasy - i robił to. Dodatkowo mógł się ogłaszać jako Tim "Ripper" Owens, były wokalista Judas Priest - należało mu się to.

Była to moja opinia i do dziś ją podtrzymuję, ale muszę tu wspomnieć o sytuacji bodajże z 2016 roku, kiedy to Ripper zadzwonił do mnie z informacją, że będzie grał serię koncertów klubowych w Wielkiej Brytanii.

W pewnym momencie rozmowy powiedział: "Wiesz, że nie pozwalają mi wykorzystać tamtych grafik? Niewiarygodne, prawda?"

"Żartujesz sobie!" odparłem.

Okazało się, że Jayne Andrews zobaczyła plakat reklamujący trasę Rippera, na którym widniała grafika z okładki "Jugulator"; użył jej pewnie po to, by ludzie łatwiej skojarzyli go jako wykonawcę tego materiału.

Dla mnie wydaje się to logiczne, że skoro Ripper śpiewał na tej płycie i jest wokalistą w tych piosenkach, to czemu nie miałby użyć plakatu z wizerunkiem "Jugulator" czy "Demolition". Bo jeśli ludzie po jego koncercie pójdą do sklepu i kupią któryś z tych albumów, wyjdzie to Judas Priest na dobre. Każdy coś na tym zyska. Ale Jayne widziała to zupełnie inaczej, przynajmniej tak mi powiedziano.

Zabroniła mu wykorzystywać te grafiki i kazała usunąć je z plakatów. Wszelkie plany uznania i rozpoznania go jako byłego wokalistę Judas Priest legły w gruzach. Była to moim zdaniem bardzo krótkowzroczna decyzja z perspektywy biznesowej.

"Co mam z tym zrobić?" spytał Ripper na końcu rozmowy.

"Stary, dobrze znasz odpowiedź na to pytanie", odpowiedziałem. "Tu nie ma nic do gadania. Nie możesz zrobić nic innego jak dopasować się do tego, o co zostałeś poproszony. I tyle".

----

Fragmenty "Heavy Duty - Dni i noce z Judas Priest" dzięki uprzejmości wydawnictwa KAGRA.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: Judas Priest
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy