Darek "Maleo" Malejonek: Pan Bóg mnie utrzymuje

Darek "Maleo" Malejonek stoi na czele Maleo Reggae Rockers /Fot. Damian Klamka /East News

Na stronach Interii możecie przeczytać obszerne fragmenty książki "Urodzony, by się nie bać" - biografii Darka "Maleo" Malejonka, od połowy lat 80. jednej z czołowej postaci polskiej sceny rockowej i alternatywnej.

Darek "Maleo" Malejonek to wokalista, gitarzysta, członek legendarnych zespołów: Kultura, Izrael, Moskwa, Armia, Houk, 2Tm2,3Arka Noego, założyciel i lider Maleo Reggae Rockers.

"Od hardcorowych początków przez kultowe festiwale i koncerty po rosnącą popularność. Narkotykowe eksperymenty, duchowe poszukiwania i nadnaturalne doświadczenia. Trasa po Jamajce, wędrówki po Indiach i zaangażowanie w misje w Afryce" - czytamy w zapowiedzi książki, której współautorką z Malejonkiem jest Magdalena Nierebińska.

Reklama

"Urodzony, by się nie bać" ma premierę 17 sierpnia nakładem Wydawnictwa Znak.

---

Pamiętam też słynną zimową trasę HoukaImmanuelem. Przedostatni koncert dawaliśmy w Zgorzelcu u Makena - Mirka Dzięciołowskiego, w Zgorzeleckim Domu Kultury. Mieścił się on w pałacu, w którym ponoć bywał Hitler. Spaliśmy w Domu Turysty, poza miastem. Z jakiegoś powodu chłopaki w nocy się pobili i Mrówa [Piotr Mrowiński, wokalista i gitarzysta; występował w zespołach Kryzys i Immanuel] uciekł, wyleciał gdzieś bez butów, przy dwudziestostopniowym mrozie. A my mieliśmy przed sobą jeszcze jeden koncert, w Częstochowie. Jechaliśmy tam rozklekotanym busem, z tyłu nie było siedzeń, tylko wielka stara sofa, na której wszyscy siedzieliśmy. Na czterdzieści kilometrów przed Częstochową samochód się zepsuł, trafiliśmy do jakiegoś miejsca kompletnie w dupie, ale był w nim sklep, taki zwykły GS.

A w sklepie nic, tylko wódka. Coś trzeba było kupić, bo mróz był trzaskający, więc ogrzewaliśmy się wódką. I nagle Wrona [Robert Wrona, zmarły w 2003 r. perkusista Immanuela] i Fala [Piotr "Fala" Falkowski, perkusista grupy Houk] gdzieś zniknęli. Czekaliśmy na ojca Brody z Habakuka, który miał nas zgarnąć i podwieźć, tak żebyśmy zdążyli jeszcze na ten ostatni koncert. Ojciec Brody przyjechał, a Wrony i Fali dalej nie ma. Pytamy się sprzedawcy, czy nie widział dwóch takich ludzi. Sprzedawca na to: "Tak, pytali się, czy jest tu gdzieś jakaś impreza, a tam w drugiej wsi - o, tam, prosto - jest wesele, to pewnie tam poszli".

Pojechaliśmy, znaleźliśmy remizę, a w niej normalne wiejskie wesele. Myślę: "Będzie źle, jeśli tam weszli, to pewnie już nie żyją". Otwieramy drzwi, patrzymy - a tam stół weselny, na honorowym miejscu siedzi Fala i coś tam gada, a panowie z wąsami go słuchają. Podchodzimy bliżej, słyszę, jak jeden Janusz pyta: "A co to za fingiel?". Bo Fala na palcu nosił sygnet. Więc Fala odpowiada: "Taki fingiel do cmoktania". I wszyscy cmoktali.

Koncert się odbył, wprawdzie z opóźnieniem, ale ludzie poczekali. Fala zapomniał pałeczek do perkusji, więc wyrwał szczebelki z krzesła, trochę je przytemperował scyzorykiem, żeby nie były zbyt kanciaste - i był gotowy do grania. Zresztą tak się wcześniej nawalił, że Tadzik pięć minut przed koncertem musiał mu włożyć głowę pod strumień lodowatej wody. Odstawiliśmy go pod perkusję, bo sam nie był w stanie iść. Usiadł i zagrał bezbłędnie cały koncert. Próbował potem wstać, nie dał rady i upadł. Ale zagrał tak, że nikt się nie połapał. Maken wspomina, że do tej pory krążą opowieści o tym koncercie.

Wracaliśmy z Częstochowy pociągiem. Fala stracił głos; Alek Korecki z Immanuela (potem grał jeszcze między innymi w Elektrycznych Gitarach), który pił z nim równo, dostał rumienia alkoholowego. Na dworcu, kiedy się już żegnaliśmy, Fala wychrypiał: "Straciłem głos. Przy następnej trasie oślepnę!". Fali wszystko uchodziło płazem. Potem na jakiś czas dokleił się do niego świętej pamięci MłodyWilków, byli nierozłączną parą, a dla Młodego Fala był niedościgłym wzorem, bo wszystko mu się udawało.

Wchodził na przykład do klubu, siedzi dwóch drechów, a on mówi: "Proszę dwa piwa dla tych panów". Ci zdziwieni, no ale skoro ktoś daje, to biorą. Kelner stawia przed nimi piwo w kuflach, a Fala wtedy: "Nieee, nie ma picia!", i rozbija przed nimi oba kufle. Oni cali zalani piwem, w takim szoku, że nie reagują, tylko siedzą, a Fala spokojnie wychodzi. Młody też chciał być taki, nawet próbował. Wchodzi raz do knajpy na Starówce, szatniarz pyta: "Co?", a Młody odpowiada: "Chujów sto". I szatniarz od razu go w mordę. Jemu nic nie uchodziło płazem, zawsze obrywał.

Natomiast Fala był mistrzem uników. W Berlinie na którymś z koncertów podchodził do barmanów i prosił: "Give me łynia". Nie mówił zbyt dobrze po angielsku. Polewali mu, a on odchodził ze szklanką, nie płacąc. Wychował się na Bródnie; opowiadał, że jak w normalnych okolicznościach człowiek, idąc ulicą, ogląda drzewa, ptaszki i tak dalej, tak tam od małego musisz patrzeć, kto stoi w bramie, żeby nie dostać. Od dziecka musisz być czujny. Tata Fali był pijakiem. Kiedyś zbił go, gdy Fala już zaczynał punkować. Kiedy tata się zwalił po pijaku, Fala wymalował mu swastyki na całym ciele.

W knajpach byliśmy królami. Litza [Robert "Litza" Friedrich, niegdyś gitarzysta Acid Drinkers, obecnie Luxtorpeda, Arka Noego, 2Tm2,3] po latach opowiadał, że gdzieś graliśmy razem z Acid Drinkers. Acidzi, panowie świata metalowego, weszli do knajpy i rządzili. I nagle - opowiada Litza - wchodzi Houk. Acidzi zrobili się tacy malutcy! Nastąpiło jednak zbratanie się Houka z Acidami, moje chłopaki jakoś ich przyjęli, uznali, że są w porządku.

Kiedyś Houk grał w Suwałkach w Boże Ciało. Wszystko pozamykane, a chłopaki po koncercie chcieli się zabawić. Ktoś nam powiedział, że przy samej granicy jest otwarty jakiś klub, ale w nim - sama mafia i przemytnicy. Chłopaki tam pojechali i zaczęli grać w bilard. Jak to oni: popisywali się, wbijali tyłem, bajerowali. Tymczasem laski miejscowych mafiosów zaczęły na nich zerkać. I to było najgorsze. Gdyby oni sami startowali do tych dziewczyn, to byłoby jeszcze małe piwo, ale kiedy dziewczyny zaczęły się do nich dostawiać, to już była zniewaga. Już zapadł na nich wyrok śmierci. Kolesie tylko czekali, aż chłopaki wyjdą z klubu, i w środku nocy wszystkich ich dorwali. Tadkowi [Tadeusz Kaczorowski, basista Houk] i Affkowi [Artur Affek, gitarzysta Houk w 1994 r.] udało się uciec, ale Fali nie.

Pamiętam tę noc: obudziłem się koło szóstej rano, bo nagle do pokoju wszedł Tadeusz, stanął przed lustrem i zaczął czesać swoje długie pióra. Pełna schiza. Znienacka odwraca się i krzyczy: "Piotrusia zabili!", i zaczyna płakać. "Ale jak to - zabili?! Człowieku, co się dzieje?" I Tadzio opowiedział, jak z Affkiem uciekali przez działki, jeziora, a Piotruś został. Od świadków całej sytuacji dowiedzieliśmy się potem, jak to było. Mafiosi złapali Falę w kilku, rozciągnęli na ziemi, jeden koleś ułamał jakąś gałąź i próbowali go na nią nadziać. Ale z Fali jest żyła: silny, zwinny i jeszcze sprytny.

Kiedy więc próbowali go przebić - wszyscy oczywiście pijani - robił uniki i nie mogli go trafić. Po pewnym czasie przyjechała policja, a tymczasem Fala nie dość, że nie dał się zabić, to jeszcze złapał dwóch kolesi za nogi i policja ich pojmała. Rano okazało się, że Piotruś żyje, wrócił. Policja odwiozła go jako bohatera, otrzymał oficjalną pochwałę, że przyczynił się do złapania dwóch groźnych mafiosów, których od dłuższego czasu nie udawało się złapać.

Pamiętam też taki powrót z Jarocina: na którejś ze stacji benzynowych po drodze Fala nagle wysiada. Przy każdej stacji jest zbiornik wodny, żeby w razie pożaru woda była pod ręką. Fala wlazł do zbiornika i zaczął się pławić, i powtarzać, że dalej nie jedzie. Tadeusz go stamtąd wyciągał. Miałem kolegę, Kulawego. Chorował na Heinego-Medina, miał uciętą jedną nogę, ale wokal miał najlepszy w Polsce: śpiewał jak Murzyn, genialnym, całkowicie czarnym głosem, wprawiając wszystkich w zachwyt. Śpiewał z Houkiem na wszystkich jamach. Był przy tym kompletnie aspołeczny i konfliktowy. Przychodził cały czas do nas do domu i śpiewał. Chodził z metronomem przy uchu. Jadał w barze Biedronka na Grójeckiej. Dorobił się w Berlinie na sprzedaży rozkładanych kwiatów lotosu z drucików; ten biznes oznaczał duże pieniądze, bo Niemcy byli zwariowani na tym punkcie. Ciągle tam jeździł, ciągle go deportowali, ciągle miał te miśki wbijane w paszport, ale wtedy zmieniał paszport na kolejny - i znów jechał. Kupił sobie za to sprzęt nagłośnieniowy, kupił też amerykańską brykę w kolorze butelkowym.

O Kulawym krążyła anegdota, całkowicie prawdziwa. Przyjechał raz do Polski Bobby McFerrin i grał w Kongresowej. Podczas koncertów miał taki gag, że śpiewał jakąś wokalizę i podawał mikrofon komuś z publiczności, żeby powtarzał. Była beka, bo ludzie się starali, ale wokaliza okazywała się za trudna. Tylko że któregoś razu źle trafił. Najpierw podał mikrofon Annie Marii Jopek, a ona powtórzyła, więc już był niezbyt zadowolony, że nie ma beki. A na koniec dał mikrofon Kulawemu, który zaśpiewał jeszcze lepiej niż on sam. McFerrin był w szoku, że ma w Polsce takich słuchaczy.

Kulawy był też skąpiradłem i miał roszczeniową postawę, wszystko mu się należało, zawsze był poszkodowany. Swój sprzęt trzymał w Heineken Club i kiedy klub likwidowano, poprosił chłopaków, żeby mu ten sprzęt przewieźli do mieszkania. A mieszkał na piątym czy szóstym piętrze i akurat winda wysiadła. Chłopaki wtargali mu to na górę, wielki, ciężki sprzęt - nie taki mały, jak teraz można dostać. Mówią mu, żeby się z nimi jakoś rozliczył. Nie zrobili tego za free, naharowali się, poza tym wzięli taksówkę bagażową, zapłacili za nią. A on na to, że to przecież oni jechali taksówką, to niech oni sobie płacą. Wszyscy zrobili wielkie oczy. To był ostateczny cios.

Sadowski [Robert Sadowski, gitarzysta Houk w latach 1988-93, później współzałożyciel grupy Kobong] miał w klasie kumpla brokera; jego ojciec był jakimś megabrokerem. Kumpel Sadowskiego robił z nim interesy polegające na tym, że przywoził z Berlina komputery - Atari, Commodore - i je sprzedawali. Kluska też na tym zrobił wielki biznes. Komputery szły jak woda, na pniu się sprzedawały. Cały transport, który wjeżdżał, od razu na miejscu był rozkupywany. Za to, co zarobił, Sadowski kupił sobie mieszkanie, za gotówkę. Ogólnie jednak w zespole cały czas było krucho z kasą. Wtedy ten kumpel Roberta wpadł na szatański pomysł, że nas jakby... kupi. Da nam bardzo porządne pieniądze - w tamtych czasach można było za nie kupić dwa mieszkania - ale my będziemy u niego na wyłączność. Zostanie menedżerem zespołu, nawet jego właścicielem, o wszystkim będzie decydował, a my mamy grać choćby u niego na weselu, jeśli tylko zechce. Chłopaki podjarali się na maksa, jak sobie wyobrazili tę kasę. Ale ponieważ ja jako jedyny miałem mieszkanie po babci, a on chciał jakiejś gwarancji, na wypadek gdybyśmy zerwali kontrakt, miałem zastawić u niego to mieszkanie.

Byłem temu od początku przeciwny, od razu mi się zapaliła czerwona lampka, nie tylko z powodu mieszkania. Ela [Malejonek, żona Maleo] też była przeciwna. Mnóstwo kasy, ale w zamian - niewola. Powiedziałem wtedy kategorycznie "nie". Koledzy nie mogli mi tego darować, szczególnie Tadek, ale Fala podobnie. Przez jakiś czas był kwas. Ale w końcu przyznali mi rację. Potem przyszli do nas "ludzie z miasta", z Pragi, od Fali. Ci z kolei dorobili się na sprzedawaniu koksu oraz włoskich okuć do szafek i drzwi. Te okucia były niezwykle popularne, wcześniej nie można było kupić takich rzeczy, tylko zwykłe klamy. Na każdy koncert przywozili koks i dziwki, tlenione blondynki w futrach. Zamykali klub, sypali kilo koksu na stół... i jeszcze nie można było wyjść z takiej zamkniętej imprezy.

Dziwię się, że Sadowski wszedł w heroinę; zaczął dopiero z Kobongiem, już po odejściu z Houka. W Houku nie ćpał. Jarał jak my wszyscy, ale tylko tyle. A miał okazję, na przykład u swojego przyjaciela Kocjana, właściciela słynnej mety na Waliców. Nie wiadomo, czym była ta rudera: atelier malarskim, squatem... Kocjan walił herę, a Robert zawsze wyciągał go z tarapatów; siedział z nim na przykład tydzień, żeby mu zrobić odwyk od heroiny. Zawsze też powtarzał, że ma obrzydzenie do strzykawek, wkłuwania się - i że na pewno w to nie wejdzie. On nawet jointów zbytnio nie jarał, głównie pił.

Zaraz po nagraniu Transmission into Your Heart pokłóciłem się z Sadowskim. Kiedyś w gdańskim klubie Żak się z nim pobiłem. Przyszedł tam dymić i coś na mnie powiedział, nie pamiętam już dokładnie, o co poszło - nieprzyjemnych rzeczy się specjalnie nie pamięta - ale bitka była totalna. Rozłączyli nas bramkarze. Mocno mnie zresztą zlali, a Sadowski mi nie pomógł, o co miałem do niego straszne pretensje, bo widział, jak mnie napierdzielają. Sami możemy się tłuc, ale żeby takie coś? Potem mi przeszło, chciałem się z nim pojednać, żałowałem, że z jego strony jest zima, ściana. Mieliśmy na pieńku aż do czasu, gdy Dziuba zrobił reedycję płyt Houka. Modliłem się za nas wszystkich, także Tadzika i Falę, o pojednanie. W 2004 roku spotkaliśmy się i ustaliliśmy wreszcie wszystko z ZAiKS-em. Mogliśmy się w końcu pojednać z chłopakami, normalnie pogadać. Mieliśmy nawet plany, żeby jeszcze zagrać razem, wydać płytę... Ale z Tadeuszem widziałem się wtedy po raz ostatni.

Cała kasa z reedycji miała trafić do Tadzika, który wyszedł właśnie z więzienia i był chory, zbierał pieniądze na operację kręgosłupa. Widziano go później na Dworcu Centralnym... Był całkowicie uzależniony. Zmarł w 2006 roku. Odejście Sadka z zespołu było wspólną decyzją nas wszystkich. Kapela uznała, że nie będziemy już z nim grali, bo wszystkim wtedy podpadł. Strzelał fochy, skłócał chłopaków - coś mu odwaliło. Prowokował straszne niesnaski w zespole. Powiedziałem więc: "Słuchajcie, chłopaki, robimy coś, bo tak dalej być nie może, kapela się sypie". I postanowiliśmy, że weźmiemy Artura Affka, który cały czas gdzieś się tam koło nas kręcił. Grał wcześniej w Zgodzie, świetnym zespole, trochę w stylu Bad Brains. Affek był genialnym gitarzystą, choć zupełnie innym niż Sadowski. Nadal jest świetny; gra teraz z Kayah. Zgoda miała też znakomitego perkusistę, Gutka. Teraz mniej więcej raz na rok dochodzą mnie słuchy, że z Gutkiem dzieje się coś niedobrego. Ale pojawił się na przykład na pogrzebie Stopy [Piotr "Stopa" Żyżelewicz, zmarły w 2011 r. perkusista m.in. Armii, Izraela, Voo Voo, 2Tm2,3].

Affek doskonale dogadywał się z Falą, w ogóle wszyscy się świetnie dogadywali, wyglądali jak trzy wilki. Kiedy Affek przyszedł do zespołu za Sadowskiego, w jednej sprawie nic się nie zmieniło, bo lubił sobie popić. Rano po wstaniu wypijał dwa wina, potem cztery piwa, później jeszcze coś przed koncertem... Nigdy nie było po nim widać. Superfajny koleś, niekonfliktowy, nigdy nie szukał zadymy, był zakręcony na punkcie gitary, grania. W tym składzie jako jedyny nie robił bydła.

Sadowski liczył chyba na to, że sprawa się rozejdzie po kościach. Był przekonany, że bez niego sobie nie poradzimy, że będziemy go prosić, by wrócił. Dopiero gdy zobaczył, że zaczynają się koncerty z Arturem Affkiem, całkiem się obraził. Oczywiście głownie na mnie. Zaczął nas obmawiać, że knuliśmy za jego plecami. Z Falą i Tadzikiem pojednał się po tym, jak przestałem z nimi grać - znaleźli się w tym samym obozie, obozie ekshouków. Na początku mieliśmy zasadę, że jesteśmy jak pięść, jak palce jednej ręki. Przeżyliśmy mnóstwo fajnych sytuacji. Zagraliśmy wiele świetnych koncertów, z których każdy był niepowtarzalny; ludzie do tej pory pamiętają konkretne koncerty jako coś, co stało się w ich życiu, było wydarzeniem. To była niesamowita załoga: fajni koledzy i fajni muzycy. Wszystko rozwaliły narkotyki.

Gnój zaczął się już wcześniej, na scenie zapanowała kompletna degenerka. Houk był znany z tego, że genialnie gra, muzycy mogli się nachlać czy naćpać, ale koncert i tak był super. Na koncercie w kinie Relax przed pokazem filmu California proszek był sypany wprost na scenie. Nadszedł moment, kiedy powiedziałem, że nie dam rady dłużej ogarniać tego zespołu. Bać się o każdego... Tadka trzy razy wysyłałem na odwyk. A on trzy razy robił badania lekarskie, w których mu wychodziło, że jest zdrowy jak koń. Pokazywał mi wyniki badań i mówił: "No, ale zobacz, Darek, ja mam super zdrowie! Nic mi to nie robi, że ćpam heroinę!". Strasznie się tym przejmowałem, bo widziałem, że jest źle. A potem Tadkowi nagle wszystko siadło.

Pamiętam jeden z ostatnich wspólnych wyjazdów z tą ekipą, kiedy już miałem serdecznie dość. Ruszaliśmy w trasę, a nigdzie nie było Fali. Szukaliśmy go po całej Warszawie. Ktoś nam powiedział, że chyba pojechał do domu, więc podjechaliśmy pod jego blok na Targówku; początkowo go nie zastaliśmy, ale nagle się pojawił. My do niego: "Fala, w trasę jedziemy". A on odpowiada: "Nie jadę z wami, w ogóle już z wami nie gram". Pytamy, jak to, zaczynamy przecież trasę. A on: nie gram i nie gram. Jak to on. Poszedł do domu, zabarykadował się, nagle wyrzucił przez okno telewizor. Tadeusz, który jako jedyny miał na Falę jakiś wpływ, dobił się w końcu do niego. Fala otworzył drzwi, a Tadzio go po prostu złapał i przyniósł do samochodu. Zatrzasnęliśmy go w bagażniku z tyłu busa i w końcu ruszyliśmy, oczywiście spóźnieni na maksa. Na koncert dotarliśmy ze dwie godziny po czasie.

Szalę przeważyło również to, że Houkiem zaczęli się interesować poważni ludzie, już nie "ludzie z miasta". Proponowali płyty, trasy. David Pierce namawiał mnie od dłuższego czasu, żebym przestał grać z Tadkiem i Falą. Mówił: "Spójrz na nich, nie możesz całe życie stać w rozkroku, bo robisz już szpagat i zaraz się rozjedziesz". Stwierdziłem, że po iluś latach grania z nimi czuję się, jakby ktoś mnie przejechał walcem. Nie dawałem już rady tego kontrolować.

Chociaż sam nie byłem święty: piłem, paliłem. Ale byłem w żelaznym uścisku: z jednej strony kochałem tych ludzi i tę muzykę, z drugiej - nic się nie zmieniało, właściwie było coraz gorzej. Ostatecznie do decyzji sprowokowało mnie pewne wydarzenie. Jakiś chłopak chciał do mnie przyjść po koncercie, pogadać. A Fala stanął przed garderobą i mówi: "Możesz pogadać z Maleo, jak postawisz mi flaszkę, inaczej nie". I go nie wpuścił. Gdy się o tym potem dowiedziałem, dostałem strasznego wkurwu. Takich sytuacji było mnóstwo, ale tym razem kropla przepełniła czarę. Mnie zawsze bardzo zależało na ludziach. Pomyślałem: "To jest nasz ostatni koncert".

Zdobyłem się na odwagę i pojechałem do Fali do domu. Powiedziałem mu, że nie będziemy już razem grali, że robię nowy skład. Bardzo dużo mnie to kosztowało, żeby mu to powiedzieć po pięciu latach grania razem. Teraz takie rzeczy załatwia się przez SMS - pisze się: "Nie grasz w zespole", i już. Na próbie powiedziałem to samo Tadkowi. Fala zareagował źle. Najpierw go wcięło, odpowiedział tylko: "OK", jakby to przyjął, ale chyba raczej był w szoku. Potem odreagował i zaczął jechać na mnie do wszystkich dookoła - i tak zostało. Nie próbował mnie odwodzić od decyzji, ma swój honor chłopaka z Bródna. Tam się wychował, został punkowcem jako jedyny w okolicy. Tadeusz zresztą też pochodził z Bródna.

Miał w rodzinie świadków Jehowy, którzy go wyklęli, nie chcieli widzieć w domu. Fala z Młodym pojawili się też na pogrzebie Stopy. Młody już nie żyje. Miał iść na odwyk i podobno ostatni raz przyćpał. Towarzysze go zostawili, gdy upadł; wszyscy uciekli z jego mieszkania, nie zadzwonili po pogotowie, bo się bali. Gdyby ktoś od razu zadzwonił, prawdopodobnie dałoby się go uratować. Młody miał raz bardzo dobrą fazę, akurat spotkałem go w tym czasie. Opowiadał, że był w Medżugorje, gdzie zabrał go znajomy ksiądz. Był bardzo zbudowany, odmawiał różaniec. Ale szybko od tego odszedł. Nie żyje też Robert Sadowski - zmarł na atak serca w 2005 roku.

Patrząc na ówczesny skład Houka - z Sadowskim, Falą, Tadziem - mogę nieskromnie powiedzieć, że drugiego takiego zespołu w Polsce nie było. Sami genialni muzycy, Tadzio był chyba najlepszym rockowym basistą w kraju. Izrael rozwalał system całością: przekazem, stworzonym środowiskiem, jako zjawisko. A Houk - muzycznie. Za czasów Izraela muzycznie lepszy był R.A.P., bez dwóch zdań. Ich muzyka była totalnie światowa, w Polsce nie mieli z nią przyszłości, finansowo nigdy nie wyszli na swoje. My jeszcze jakoś dawaliśmy radę przez to, że działaliśmy w Warszawie, graliśmy więcej koncertów. Może ci z R.A.P. mieli inne oczekiwania, nie wiem.

My nigdy nie mieliśmy oczekiwań, że zrobimy karierę, zawsze czuliśmy raczej misję grania. Dla mnie w tamtym czasie kasa była na jakimś dziesiątym miejscu. Liczyła się muzyka i załoga, dawanie ludziom przekazu, nadziei. Tak było szczególnie za czasów Kultury, Izraela, potem także w Armii. O kasie pomyślałem, kiedy pojawiły się dzieci, ale nigdy o nią nie walczyłem. Naprawdę mogę powiedzieć, że Pan Bóg mnie utrzymuje; nigdy nie było tak, że nie miałem co jeść.

W czasie słynnej transformacji, kiedy załamał się rynek muzyczny, był moment, że w ogóle nie miałem kasy, koncertów nie było albo grałem za śmieszne pieniądze, bieda. Ale potem zaczęła się trasa z Levi’sem, tu pojawiła się płyta, tu jeszcze coś - i pieniądze się znajdowały. Nie byłem głodny, miałem dach nad głową, miałem co dać jeść dzieciom. Widzę, że Pan Bóg zawsze się mną opiekował i że to On daje wszystko, także pieniądze.

To się stało wtedy, gdy grałem z Houkiem: zobaczyłem światło w tunelu, drogę wyrwania się ze zła, wydostania się na wolność. Nie możesz zmusić nikogo, żeby zobaczył to samo. W Houku czułem, że chłopaki po prostu nie chcą iść w tę samą stronę co ja, nie chcą dać się uratować. To było dla mnie straszne cierpienie, stres, miałem od tego wrzody. Ciągle pytałem Eli, co mam robić. Sadek, Tadzik i Fala słyszeli Dobrą Nowinę, ale mieli na nią zamknięte uszy. Nie ogarniam, jak to się dzieje, że jeden usłyszy, a drugi nie. Na pewno trzeba chcieć coś usłyszeć, mieć pokorę, otworzyć trochę serce. Widziałem ludzi, którzy chcieli, żeby Dobra Nowina była prawdą, choć w nią nie wierzyli. Ale bardzo wielu tego najzwyczajniej w świecie nie chce, nie interesuje ich to, są pewni, że ta rzeczywistość kompletnie ich nie dotyczy.

Chłopakom w pewnym momencie zaczęło przeszkadzać to, co się ze mną działo. Szkoda, że żaden nie przyszedł do mnie o tym porozmawiać, choćby zapytać: "Darek, co ci odwaliło?"...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maleo Reggae Rockers | Houk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy