Reklama

Relacja z koncertu The National w Warszawie

"Wow, najgłośniejszy koncert tej trasy. Dziękujemy, Warszawo!" - napisali na Facebooku wdzięczni muzycy amerykańskiej grupy The National tuż po zakończeniu dwugodzinnego występu w Parku Sowińskiego.

W poniedziałek, 9 czerwca, rok po koncercie na Open'erze, The National dali w naszym kraju kolejny już show.

Zanim zespół pojawił się na scenie, przez pół godziny widzów zabawiała St. Vincent, intrygująca prymuska muzyki alternatywnej, której tegoroczny album ("St. Vincent") ma szansę trafić do zestawień najlepszych płyt roku, tak jak do ubiegłorocznych zestawień trafił "Trouble Will Find Me" The National. Stojąca za tym projektem Annie Clark, ciepło przyjęta w Warszawie, później pojawiła się w amfiteatrze jeszcze raz, by zaśpiewać w duecie z gwiazdą wieczoru.

Reklama

Wracają do nas Amerykanie uparcie i za każdym razem otrzymują solidny napiwek w reakcjach publiczności. Nie ma w tym jednak żadnego rozpieszczania, to wynik prostego rachunku: tyle ile z siebie dają, tyle otrzymują z powrotem.

Muzycy The National zanurzają się w swoich utworach po same uszy, a wokalista Matt Berninger z biegiem setlisty staje się coraz bardziej szalony, przyruchy - jak maniakalne uderzanie pięścią w pięść - intensyfikują się, jego dźwięczny baryton płynnie przechodzi w emocjonalny krzyk ("This Is The Last Time", "Mr. November"), mikrofonowy stojak coraz częściej z trzaskiem pada na ziemię, a na koniec... Co też się dzieje na końcu!

Trochę z tym jak z kultowymi filmami. Wiesz, co się wydarzy, ale i tak zachwyca. Znasz na pamięć każdą scenę, ale i tak śledzisz te najlepsze z zapartym tchem. Otóż miłą tradycją finałowego aktu koncertów The National jest schodzenie frontmana do publiczności. "Schodzenie" to jednak zdecydowanie za mało powiedzienie. Berninger w amoku przedziera się przez gąszcz ludzi ze swoim mikrofonem na kablu, śpiewa wybranym w twarz, daje się szarpać, obściskiwać i rozczochrywać... i brnie dalej. W Warszawie, w poniedziałkowy wieczór dotarł aż do połowy miejsc siedzących w amfiteatrze. Wierzcie - nie lada to uciecha, kiedy oglądasz koncert i wbiega na ciebie szalony wokalista w transie.

Wcześniej zdążył wypić kilka drinków, roztrzaskać butelkę wina i boksować mikrofonem Bogu ducha winny balon patrona imprezy.

Nie myślcie, że jestem naiwny - dobrze wiem, że to "upijanie się" Berningera to w połowie poza, a w połowie celebrowanie pięknych kompozycji The National, żadne tam promile. Ale jest w tym oddzielnym spektaklu w spektaklu niewątpliwy urok, wspomagany trudną do zakwestionowania charyzmą brodatego frontmana w okularach.

Repertuar tegorocznych koncertów The National - by wreszcie przejść do konkretu - sprzyja tym, którzy poznali zespół stosunkowo niedawno, najlepiej przy okazji dwóch ostatnich płyt: "High Violet" i "Trouble Will Find Me". Utwory z tych właśnie albumów stanowią bowiem dwie trzecie całego koncertu. Nie będzie zatem wielką nadinterpretacją wniosek, że są członkowie grupy wyjątkowo przekonani o słuszności obranego kierunku i młodsze nagrania przedkładają ponad starsze (co wcale nie jest takie typowe - u zespołów z dłuższym niż dekada stażem zachodzi raczej proces odwrotny). Preferencje preferencjami, ale oczywiście "Fake Empire" czy "Mr. November" zabraknąć nie mogło. Tak samo jak buszowania wśród fanów (i na nich).

Michał Michalak, Warszawa

Zobacz teledyski The National na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: the national
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy