Reklama

Manchester w Krakowie, psychiatra w Warszawie

"Mam spotkanie z psychiatrą w Warszawie" - w ten sposób brytyjski wokalista Morrissey tłumaczył się przed krakowską publicznością, która byłego frontmana The Smiths nie chciała puścić ze sceny.

Morrissey przywiózł w piątek (22 lipca) do Krakowa nie tylko swój zespół i swoje piosenki, ale też iście manchesterską pogodę (dla niezorientowanych - Manchester to miasto popularnego "Mozzera"). W środku lata mieliśmy przenikliwy chłód i deszcz, a niebo miało kolor stali. Zupełnie inne warunki panowały w środku wypełnionego po brzegi klubu Studio. Warunki iście tropikalne. Ostatnio tak mokrą osobę na scenie widziałem podczas koncertu Pulp na gdyńskim Open'erze. Ale o ile Jarvis Cocker był przemoczony z powodu rzęsistego deszczu padającego podczas festiwalu, to Morrissey po prostu opływał potem. Nie przeszkodziło mu dać bardzo dobry koncert i zaprezentować wyjątkową formę wokalną.

O byłym wokaliście The Smiths ostatnio zrobiło się głośno w zachodniej prasie. A to dał kontrowersyjny wywiad magazynowi "Billboard". A to został ugryziony przez psa w palec. Gdzie indziej żalił się, że nikt nie chce mu wydać płyty, która ponoć jest gotowa. Później nie wpuścił na koncert w Kopenhadze właściciela fańskiej strony internetowej, który podpadł artyście, publikując nieprzychylne opinie. Następnie odwołał występ na festiwalu w Szwecji z... powodu deszczu. W Krakowie te wszystkie skandale i skandaliki zeszły na trzeci plan. Poza ugryzieniem psa - na prawym palcu wokalisty wciąż widniał imponującej wielkości bandaż.

Reklama

"Mozzer" zaczął od klasyka The Smiths "I Want The One I Can't Have", a później rozkręcił i rozgrzał atmosferę trzema solowymi hitami: "Irish Blood, English Heart ", "I'm Throwing My Arms Around Paris" i "You Have Killed Me". I chyba tego żałował, bo w Studio zrobiło się naprawdę tropikalnie, a sam Morrissey zachowywał się tak, jakby miał zaraz omdleć na scenie. Ale on już tak ma - jego sceniczne ruchy pełne są wyszukanej elegancji i wystudiowanej flegmy. Wszystko - poza śpiewaniem, w które wkłada całego siebie - robi jakby od niechcenia, na pół gwizdka, jak zblazowana gwiazda.

Nie dajmy się jednak zwieść pozorom. To nie tak, że mu się nie chce czy też nie dba o fanów. Wręcz przeciwnie. Morrissey chętnie podawał dłoń szczęśliwcom z pierwszych rzędów, a także wyciągnął rękę do desperata, który zaryzykował "crowd surfing" i o mały włos nie wpadł do fosy oddzielającej publiczność od sceny. Ten gest to nie był to kaprys wokalisty. W 2009 roku widziałem podobną sytuację na koncercie w londyńskiej Alexandra Palace, kiedy to artysta zaopiekował się ściganym przez ochronę widzem, który jakimś sposobem dostał się na scenę. Fani dla "Mozzera" są najważniejsi i to jest niepodważalny fakt.

Publiczność w Krakowie zresztą odwdzięczyła się artyście. Podczas koncertu na scenę spadły kwiaty (oczywiście obowiązkowe mieczyki) i tajemnicze pudełko z prezentem? Co w nim było? To wie tylko Morrissey i anonimowy darczyńca. Był jeszcze tubalny krzyk: "Morrissey! Morrissey! Morrissey!", na który artysta prowokacyjnie odpowiadał pytaniem-rymowanką: "What you say?". Wcześniej zaanonsował koncert żartobliwym: "Witam na naszym nierozreklamowanym koncercie".

Co jeszcze usłyszeliśmy w studio? Kilka niekoniecznie oczywistych kompozycji (jak na przykład solowe "Speedway" czy "You're The One For Me, Fatty" z repertuaru The Smiths). Były również trzy premierowe piosenki, z których "Action Is My Middle Name" wyrasta na kolejny przebój Morrisseya. Były też i utwory, na które czekali wszyscy: zagrane obok siebie "Everyday Is Like Sunday" i "There Is A Light That Never Goes Out", które skruszyły serca nawet najbardziej opornych. Widok wzruszonego, wykrzykującego refren o umieraniu w wyniku zderzenia z 10-tonową ciężarówką dwumetrowego dżentelmena, który stał obok mnie, pozostanie ze mną na długo. Ale tak właśnie działa "Mozzer" i jego piosenki. Uderzają głęboko.

Tak jak zresztą wideo zaprezentowane podczas finałowego hymnu wegetarian "Meat Is Murder". Bestialsko zarzynane kury, świnie i krowy, do tego muzycy ubrani w koszulki ze wszystko mówiącym hasłem "Fuck Fur" ("Pie***yć futro") i Morrissey pytający w piosence "czy wiemy, w jak sposób umierają zwierzęta?". A w tle szamocząca się z bólu i przerażenia krowa. Przesłanie bardzo wyraziste, mocne i proste. Trudno zrozumieć, że ktokolwiek, kto oglądał tego typu przerażające obrazy, jest jeszcze w stanie chwycić się za schabowego czy de volaille'a.

Posępną atmosferę rozładował zagrany na bis żwawy "First Of The Gang To Die", choć to też utwór powiadający smutną historię młodego przestępcy. Morrissey ostatnią kompozycję w Krakowie zaśpiewał już w świeżej, białej koszuli, a później ukłonił się i zniknął, zostawiając na scenie - jak to ma w zwyczaju - muzyków, którzy serdecznie pożegnali się z publicznością. Sądząc z ekspresji na ich twarzy, koncert - pomimo nieludzkich warunków klimatycznych - musiał się im podobać. Bo co do tego, że publiczność w Krakowie była zachwycona, nie ma żadnych wątpliwości.

Artur Wróblewski, Kraków

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Morrissey | Kraków | Smiths
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama