Reklama

Jay-Z jest Numerem Jeden

Nowojorczyk wyrapował w Roskilde deszcz i pokazał na czym polega hiphopowa ekstraklasa.

Ostatnią gwiazdą tegorocznego festiwalu w Roskilde był Jay-Z, który dzień wcześniej gościł w Gdyni na Open'erze. Tegoroczna europejska trasa rapera zaczęła się od skandalu, kiedy to zaczęto kwestionować decyzję o zaproszeniu Jay'a-Z do Glastonbury, najsłynniejszego brytyjskiego festiwalu muzycznego. Hiphopowiec z zarzutami, że ten festiwal jest stricte gitarową imprezą, poradził sobie doskonale - zagrał z rockowym składem, a nawet sam w pewnym momencie chwycił za instrument.

Odpowiedział także na krytykę ze strony Noela Gallaghera z Oasis, prezentując w Glastonbury... "Wonderwall", największy przebój manchesterskiej formacji.

Reklama

W Roskilde Jay-Z również wsparł się licznym składem: trzyosobowa sekcja dęta, trzyosobowa sekcja rytmiczna (dwóch perkusistów), gitarzysta i DJ. Każdy z muzyków ubrany był w gustowną białą koszulę i kamizelkę, w przeciwieństwie do mistrza ceremonii, który wyskoczył na scenę w bluzie z kapturem i dżinsach. Ale nie strój zdobi człowieka, a Jay-Z scenicznym zachowaniem bardziej pasuje do salonów, niż typowo rapowych imprez. Dlaczego? Bo artysta jest prawdziwym hiphopowym dżentelmenem.

Koncert Jay'a-Z obył się bez zbędnych prowokacji (jak u Snoop Dogga), seksownych tancerek (jak u Kanye Westa), przeklinania (znów kłania się Dogg) czy wystawnych strojów i szpanerskiej biżuterii (nie licząc złotego, "półkilogramowego" łańcucha, ale przy obwieszonym jak choinka w Boże Narodzenie Snoopie to prawdziwa asceza...). Liczył się tylko hip hop, którego - przynajmniej w mainstreamie - suwerennym królem jest na ten moment Jay-Z.

Na koncercie wyszło także jak sprawnym technicznie raperem jest Nowojorczyk, o czym media chyba zapomniały, chętniej koncentrując się na związku artysty z Beyonce Knowles (spieszę poinformować plotkarskie serwisy, że nie zauważyłem na palcu rapera ślubnej obrączki) czy jego kolejnych przedsięwzięciach biznesowych.

A Jay-Z raperem jest błyskotliwym, brawurowym i porywającym. Poza swoimi najważniejszymi utworami w Roskilde usłyszeliśmy też "Umbrellę" z repertuary Rihanny i "Purple Rain" Prince'a. Dodam, że padający dosyć obficie deszcz nie zniechęcił publiczności, która - pomimo ostatniego dnia festiwalu - bardzo licznie stawiła się pod Orange Stage.

A wcześniej, zanim zaczęło padać, w pełnym słońcu fanów porywała thrashowa maszyneria grupy Slayer. Nie zważając na średnio sprzyjające muzyce metalowej warunki, Tom Araya ze swobodą koncertowego "psa wojny" wciągnął nawet nie prezentujących metalowego image'u festiwalowiczów do zabawy.

Na tym koncercie był taki moment, gdy wokalista formacji przez kilka dobrych minut uśmieszkiem zadowolenia kwitował wyskandowane przez kilkadziesiąt tysięcy gardeł "Slayer! Slayer! Slayer!". To dobrze oddaje atmosferę panującą podczas show ikony thrash metalu.

Legendy, już bardziej undergroundowe, w niedzielę wzięły we władanie namiot Odeon. Tam właśnie zagrały dwie osobowości amerykańskiej alternatywy: przyciągająca wzrok nie tylko magnetyczną urodą i charyzmą Chan Marshall oraz ikona rootsowej wersji alternatywnego country - Bonnie 'Prince' Billy.

Obok w namiocie Astoria apokaliptyczną wersję muzyki tanecznej prezentowali Fuck Buttons, najnowsi ulubieńcy Aphex Twin. Pochodzący z Bristolu duet prezentuje styl zwany drone (czyli warkot, brzęczenie). Ich muzyka to hałas wielkiego miasta, który czasami nie przeszkadza, a czasami potrafi doprowadzić do szaleństwa.

Fuck Buttons w pewnym sensie rozwijają formułę dub stepu. Ale o ile Skream czy Burial stawiają na spokój i kontemplację, o tyle Fuck Buttons poruszają się raczej w przestrzeni chaosu i hałasu.

Interesująco zagrali także Jay Reatard. Garage rock w wersji instant - piosenki tria trwają średnio półtorej minuty - szybko rozkręciły publiczność. Punk rock z długimi włosami? Jay Reatard na takie sformułowanie nie powinni się obrazić.

W ten sposób dobiegł końca kolejny festiwal w Roskilde. Na szczęście kolejny już za rok, a jak głosi stara prawda - jeżeli raz przyjedziesz do Roskilde, to na pewno tu wrócisz.

Artur Wróblewski, Roskilde

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: deszcz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy