Reklama

Depeche Mode: Mistrzowie i niewolnicy

Depeche Mode podczas pierwszego koncertu w Łodzi (wtorek, 10 lutego) nie zawiedli. Jak zwykle za oddane reakcje fanów odwdzięczyli się doskonałym przedstawieniem.

Informacja o odwołaniu serii koncertów Depeche Mode w 2009 roku - w tym warszawskiego - z powodu kłopotów zdrowotnych wokalisty Dave'a Gahana była zaskakująca. Frontman zespołu w 2009 roku był okazem zdrowia. Niżej podpisany miał okazję się o tym przekonać osobiście, podczas wywiadu z artystą w Londynie - Gahan, jak na swój wiek i swego czasu więcej niż rock'n'rollowy tryb życia, wyglądał zaskakująco młodo i zdrowo. Jak się później okazało, u artysty wykryto niezłośliwego guzka pęcherza moczowego, a w konsekwencji choroby Dave'a polski koncert Depeche Mode przesunięto. Tym samym tekst piosenki "Come Back" z ostatniej płyty grupy "Sounds Of The Universe" ("Come back to me/I'll be waiting patiently") nabrał nowego wymiaru dla fanów popularnych "Depeszy". Cierpliwość polskich fanów została wynagrodzona. Z bonusem.

Reklama

Zamiast jednego koncertu, zespół zaplanował w 2010 roku aż dwa występy w Polsce. A w miejsce zapowiadanego katowickiego Spodka, gdzie zespół dał niezapomniany koncert w 2006 roku, wybrano nowoczesną Atlas Arenę w Łodzi. Czy był to rzeczywiście ukłon w stronę oddanych polskich fanów (ponoć najbardziej fanatycznych na świecie), czy jedynie czysto ekonomiczna kalkulacja - nie wiadomo. Pewne jest, że pomysł był trafiony, bo bilety na oba występy rozeszły się w całości.

W środę (10 lutego) "polski Manchester" od rana żył koncertem zespołu. Poza zaplanowanymi w klubach specjalnymi imprezami dla fanów Depeche Mode, lokalne gazety uczyniły z koncertu wydarzenie dnia, honorując występ Brytyjczyków specjalnymi dodatkami. A Piotrkowska, reprezentacyjna ulica Łodzi, pełna była wielbicieli grupy. Jeden z nich paradował z prześcieradłem z wydrukowaną podobizną Dave'a Gahana z wczesnych lat 80. i krzyczał... "Elvis! Elvis! Elvis!". "Ten to na koncert jeszcze nie dotrze" - kwestionował trzeźwość mężczyzny jeden z taksówkarzy. Miejmy nadzieję, że jednak dotarł, bo szkoda byłoby, gdyby ominął go środowy występ grupy.

Zaczęli - jak zresztą wszystkie koncerty w tym roku - od toczącego się jak walec "In Chains", który otwiera również ostatni album grupy. Później mieliśmy dalszy przegląd "Dźwięków z wszechświata": zadziorny "Wrong" i pulsujący "Hole To Feed". Zresztą numery z "Sounds Of The Universe", w przeciwieństwie do tych z "Playing The Angel", zdecydowanie lepiej wypadają na żywo - w dużej mierze dzięki drapieżnym partiom gitar.

O ile piosenki z ostatniej płyty przyjmowane były bardzo gorąco, to wręcz szaleńczy entuzjazm budziły klasyki. Te starsze ("Question Of Time" czy "Enjoy The Silence"), jak i te bardziej świeże ("Walking In My Shoes" czy "No Good"). Dziko przyjmowano też wszelkie gesty hiper charyzmatycznego Dave'a Gahana. Wystarczyło, że wokalista pokręcił biodrami jak wąż, już 3/4 Areny krzyknęło głośniej niż przy niejednym przeboju. Dave ledwo podniósł ręce do oklasków, a tu cała hala wybija dłońmi rytm. Apogeum nastąpiło podczas "Never Let Me Down". Gahan dostojnym ruchem odwrócił się tyłem do publiczności, ściągnął kamizelkę, przyszpanował imponującym tatuażem na plecach, odwrócił się twarzą do sali i zamachał rękoma w górze. W momencie Atlas Arena zamieniła się w morze falującyh dłoni. Imponujący widok, który zawsze wywołuje gęsią skórkę.

Jednak wydaje się, że wieczór skradł Martin L. Gore. Jak podczas każdego koncertu, główny kompozytor Depeche Mode ma swój set. Tym razem piosenki wykonywał jedynie z towarzyszeniem dźwięków fortepianu. Zaśpiewana przez artystę ballada "Home" była nie tylko najbardziej podniosłym fragmentem środowego wieczoru, ale i chyba najlepszym. Martinowi w kilkunastotysięcznej, strzelistej hali udało się zbudować kameralny nastrój. Nie lada to sztuka, wyjść samotnie po show Gahana na scenę i zaproponować fanom coś więcej. Publiczność jeszcze długo po zakończeniu kompozycji wyśpiewywała fragment "Home", dziękując Gore'owi za wspaniałe chwile.

Zresztą fani, jak to już bywa przy okazji koncertow Depeche Mode, nie zawiedli. Z przygotowanych wcześniej akcji najlepiej powiodła się ta z kolorowymi balonikami podczas "Policy Of Truth". Liczne balony w pewnym momencie aż przysłoniły scenę i wyglądało to raczej na "sprawkę" Depeche Mode, a nie inicjatywę fanów.

Jeżeli jesteśmy przy efektach, to bardzo efektownie prezentowała się inscenizacja Depeche Mode. Poza potężnym telebimem na długość i wysokość sceny, nad estradą wisiała kula, która wyświetlała napisy, obrazy czy nawet dymiła. Porażający efekt dało to podczas "Walking In My Shoes", kiedy to kula zamieniła się w oko wyświetlanego na telebimie kruka. Pomysłowo rozwiązano również kwestię reflektorów, które podwieszono na specjalnych stelażach. Dzięki temu światła, wirowały, falowały czy nawet skakały. Zresztą "Depesze" przyzwyczaili nas już do scenicznych ekstrawagancji, które na szczęście nie przysłaniają muzyki, a jedynie ją akcentują.

Podczas bisów jako pierwszy utwór wybrzmiał zaśpiewany przez... publikę "Master And Servant". Choć fani usilnie chóralnym śpiewem domagali się tego klasyka, to jednak zespół nie zdecydował się go zagrać. Zamiast tego usłyszeliśmy m.in. "Behind The Wheel" czy wieńczący środowy wieczór "Personal Jesus".

W czwartek (11 lutego) odbędzie się drugi koncert Depeche Mode w Łodzi. Scenariusz pewnie będzie ten sam: pełna hala, doskonałe show i szaleństwo publiczności. Ale to już norma na koncertach "Depeszy" w Polsce.

Artur Wróblewski, Łódź

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: piosenki | koncert | Depeche Mode
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama