Reklama

"Zaczynaliśmy w piwnicach, skończyliśmy w książkach"

I choć przez 20 lat twórcy tak przełomowych albumów, jak "Left Hand Path", "Clandestine" czy "Wolverine Blues", nie zawsze dokładali do deathmetalowego pieca, nigdy nie doświadczyli większego ostracyzmu ze strony wiernych fanów.

Długo oczekiwana i skandalicznie wręcz przekładana premiera płyty "Serpent Saints The Ten Amendments" (wydanej ostatecznie pod koniec czerwca 2007 roku) okazuje się być jednak wyraźnym powrotem Szwedów do konkretnego, metalowego grania, czego nie należy zresztą traktować w kategoriach takiej czy innej koniunktury. To utwory oddychające płucami samego Szatana, utwory od których moczy się spodnie...

Reklama

Od kilku dni biegam, skaczę po domu, dzwonię po kumplach... Tak zadziałał na mnie "Serpent Saints". Wiadomo, żeby coś stało się klasykiem, potrzeba czasu, ale już dziś mam pewność, że będzie to jeden z najbardziej uwielbianych i najważniejszych albumów w historii Entombed. Jak wy to robicie?!

Jeśli chodzi o tę płytę, postanowiliśmy się z niczym nie spieszyć i upewnić się, że każdy, kto jest dziś w tym zespole, jest w nim na sto procent, koncentruje się tylko na nim i chce tego samego, co reszta. Wydaje mi się, że to słychać na tym albumie. Jest na nim tylko to, co ma być i chyba na tym to polega.

Gramy już 20 lat, poświeciłem temu zespołowi połowę życia i wciąż mnie to cieszy, a to zdaje się sprawa najważniejsza. Nagrywamy płyty, gramy koncerty, poznajemy ludzi - to nasza złożona recepta na długowieczność.

Premiera była przekładana bodaj dwa razy. To efekt tych wytężonych prac?

Nie, po prostu tak postanowiliśmy, nie było żadnego problemu. Na pierwszej sesji nagraliśmy około 15 utworów, z których część trafiła na EP-kę. Kiedy stało się jasne, że Peter [Stjarnvind, perkusja] odchodzi, chcieliśmy, żeby na albumie zagrał już Olle [Dahlstedt, Alpha Safari, eks-Misery Loves Co. - przyp. red.]. Dlatego w 2006 daliśmy sobie czas na wspólne napisanie i nagranie kilku nowych numerów.

Wcześniej mieliśmy już materiał na cały album i trochę głupio byłoby od razu ponownie wchodzić do studia. Poza tym graliśmy masę koncertów. Praktycznie dopiero w styczniu ruszyliśmy z kopyta, już z Olle za zestawem. Zależało nam na tym, żeby poczuł klimat Entombed i aby stał się ważnym elementem tej grupy, bo tak to teraz wygląda. Jak widzisz, było kilka kwestii.

Ogólnie mówiąc, nie chcieliśmy wydawać albumu tylko dlatego, że coś tam już mieliśmy nagrane, a po prawdzie robiliśmy tak przez kilka ostatnich płyt. Wchodziło się do studia, nagrywało i cokolwiek by to nie było, wydawało się album. Teraz byliśmy bardziej dokładni, ostrożniejsi. Sądząc po twoich reakcjach, warto było poczekać (śmiech).

Mimo że "Serpent Saints" ma w sobie wiele różnych elementów waszego brzmienia, jest znacznie bardziej zorientowany na czysty death metal.

W sumie to zawsze zbieramy wszystko co nam się podoba i robimy z tego album. To, co było na naszych poprzednich płytach, inspiracje innymi zespołami. Dla przykładu, utwór "Masters Of Death" jest naszym hołdem dla całej sceny, na której powstał i rozwijał się Entombed. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że ta płyta jest różnorodna i że można jej z przyjemnością wysłuchać od początku do końca, że można spokojnie zapamiętać tytuły.

Na paru wcześniejszych materiałach nie było to takie oczywiste. Nawet ja nie pamiętam wielu tytułów. Po prostu robiło się kawałek i przechodziło do następnego. A że wielu z tych utworów nie gra się potem na koncertach, efekt jest taki, a nie inny.

Różnorodność to dobre słowo do określenia tej płyty. Utwory nie tylko bardziej się od siebie różnią, ale i w poszczególnych kompozycjach dzieje się o wiele więcej. Myślę, że właśnie dlatego "Serpent Saints" słucha się aż tak dobrze.

Wiesz, jeśli robi się coś zbyt szybko, pojawia się tendencja do upraszczania muzyki. Jakiś czas temu znów zaczęliśmy grać na koncertach utwory z drugiego albumu, "Clandestine", i na nowo odkryliśmy, jak fajnie gra się numery, w których jest wiele różnych partii i które nie kończą się po dwu minutach. Na to też postawiliśmy na nowym materiale.

Zamiast robić półtoraminutowe, punkowe kawałki, zdecydowaliśmy się na dłuższe i bardziej rozbudowane, które nie są tak nudne, zwłaszcza, gdy gra się je w kółko na koncertach. Cieszę się, że to się udało, bo to znacznie ciekawsze. Choćby taki tytułowy utwór; zaczyna się czymś w stylu intra, potem przechodzi w coś w guście Motörhead, a później niemal w black metal. I to jest właśnie super.

I to chyba ta umiejętność łączenia rożnych rzeczy stała się sukcesem Entombed. Jak np. mieszanie oldskulowego sztokholmskiego death metalu z chwytliwością. Kto wcześniej słyszał o, dajmy na to, death'n'rollu?

Od samego początku było w nas coś punkowego, to nigdy nie był tylko sam metal. Zaczynaliśmy od crossover punku, hardcore'u i death metalu. Dlatego nigdy nie mieliśmy większego problemu z mieszaniem tych wpływów, tak aby powstał z tego dobry kawałek Entombed. Wrzucamy tam co popadnie. Czasami inspiracja może nadejść z zupełnie dziwacznych dla nas rejonów, o których nigdy byś nie pomyślał.

Nicke [Andersson] powiedział mi nawet kiedyś, że pomysł na utwór "Stranger Aeons" z "Clandestine" wziął np. z kawałka Van Halen. Czerpanie z różnych źródeł i robienie później z tego, czegoś zupełnie odmiennego jest o wiele bardziej interesujące niż rżnięcie z innej deathmetalowej kapeli.

Wiele zespołów ulega przeobrażeniom. Czasami fani to akceptują, czasami nie za bardzo. Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego jednym uchodzi o na sucho, podczas gdy drudzy dostają za to od fanów porządnego liścia w papę?

To jedno z tych pytań, które cały czas sobie zadajesz. Nie mam pojęcia. Weź choćby Tiamat, który przecież zmienił się nie do poznania, a w końcu też zaczynali od death metalu. Albo Paradise Lost, który gra dziś wesołe piosenki, choć nadal odnosi sukcesy, co zresztą jest jak najbardziej w porządku. Zastanawiam się czasami, jak oni odpowiadają na te pytania.

Moja teoria jest taka, że wszystko zleży od tego, jaki sukces odniósł twój pierwszy album, bo później ludzie są może bardziej skłonni zaakceptować zmiany. My zawsze w ten sposób postępowaliśmy, bez względu na to, czy to się komuś podobało czy nie. Cieszę się, że mamy teraz w zespole ludzi, którzy nie przejmują się tym, że coś będzie za bardzo metalowe czy coś w tym stylu. Chcemy grać coś, co jest bardzo metalowe.

Przez lata były w tej grupie siły, które podążały w zupełnie różnych kierunkach. A ja chcę czuć, że ten zespół stanowi jedność. Są też dziś nowoczesne zespoły, jak Slipknot, który gra różnorodnie. Mają naprawdę ekstremalne kawałki, ale też ballady i takie tam. No i w porządku. Jeśli wychodzi z tego dobry utwór, nikt ich za to nie powiesi.

Ludzie wkurzają się tylko wtedy, gdy ktoś wciska im np. balladę, która nie ma większego sensu. Ale jeśli pasuje to, do tego co robisz, fani nie będą wieszać na tobie psów.

Ale gdy nazywasz się Entombed, odpowiedzialność jest chyba nieporównywalna. Ta nazwa tyle znaczy.

No tak. Dlatego czasami, gdy coś się napisze, trzeba dać temu trochę czasu, posłuchać i zastanowić się, czy to jest właśnie to. Fajnie, że można od czasu do czasu wydać EP-kę, na której można bardziej popłynąć, poeksperymentować, odważniej spróbować nowych rzeczy.

Weźmy choćby utwór kończący ostatnią EP-kę. Raczej średnio nadawałoby się to na dużą płytę, jednak i tak chodziło bardziej o zbudowanie pewnego klimatu.

Teksty na "Serpent Saints" są bardziej na serio, niż z przymrużeniem oka. Ten album wręcz oddycha płucami Szatana.

(Śmiech) Zdecydowanie. Tu nie ma żartów. Chodziło o wywołanie wrażenia, że te słowa nie są bajką. Albo bardziej o to, żeby ludzie zaczęli zadawać sobie pytanie: Czy oni mówią to na poważnie, czy są może obłąkani? (śmiech).

Nie jest to koncept, ale nie miał być to też album, w którym w jednym kawałku opowiada się o kwiatkach, a w drugim o samochodach... To płyta o tym, kto tak naprawdę jest dobry, kto zły, a kto mówi ci tylko co jest co. No i oczywiście jest w tych tekstach ten szatański szlif, pełen metafor, bo tak właśnie je piszę. Dla mnie te utwory są bardziej manifestowaniem wolności.

L-G powiedział mi niedawno, że odejście Uffe miało wpływ na bardziej deathmetalowych charakter tej płyty. Uważasz podobnie?

Jasne. Jeszcze przed odejściem miał pomysły, z których chciał zrobić utwory, ale nie były one w ogóle podobne do tego, co znalazło się na tym albumie. Teraz dopiero dobrze widać, że my chcieliśmy, żeby to był metal, a nie jakieś alternatywne, punkowe granie. Próbowaliśmy już tych rzeczy wcześniej i gdy pójdzie się za bardzo w tę stronę, granie tego na scenie przestaje być zabawne.

Wszyscy byliśmy trochę zaniepokojeni tym, co przynosił, ale potem i tak się wszystko rozsypało, także sprawa umarła i nie musieliśmy się z tym zmierzyć.

Dlaczego postanowiliście nie szukać następcy?

W zasadzie to jeszcze do końca nie wiemy, co się w tej kwestii wydarzy, ale jak na razie doskonale gra nam się jako kwartet. Początkowo chciałem poprosić naszego starego gitarzystę Leifa ["Leffe" Cuzner], który grał w Nihilist, ale zanim zdążyłem go o to zapytać, zabił się. Zdołowałem się tym i już potem nie miałem ochoty szukać kogoś innego.

Nigdy jednak nie wiadomo, co się może stać. Jedno jest za to pewne - nie chcemy nikogo tylko dlatego, że świetnie gra na gitarze. Z taką osobą musi nas łączyć znacznie więcej, a nie jedynie to, że zajebiście wymiata (śmiech).

Swego czasu pojawiły się informacje, że w roli gościa powróci na "Serpent Saints" Nicke Andersson. Tak się jednak nie stało.

Tak naprawdę to nagraliśmy jeden utwór, który nam dostarczył, ale koniec końców nie zrobiliśmy go w całości, bo nie dał nam tekstu (śmiech). Zarejestrowaliśmy już jednak do niego perkusję i bez wątpienia ten kawałek w końcu powstanie. Nicke ma ciągle milion spraw do zrobienia, ale na pewno pomęczę go, żeby dokończył ten tekst. Mam nadzieję, że pojawi się na następnej płycie.

Mamy zresztą trochę numerów, które nie znalazły się na tym albumie. Liczę, że w tym roku nagramy jeszcze kilka i kolejna płyta trafi do sklepów dość szybko. Co do utworu Nicke, to tytuł, który mu chodził po głowie brzmiał "Order Of The Death's Head". Przyznasz, że brzmi to obiecująco. Ten kawałem jest tak zrobiony, że mógłby się znaleźć nawet na pierwszej płycie. Trochę jak "Revel In Flesh", coś koło tego. Słowem, fajna deathmetalowa piosenka.

Jak już jesteśmy przy starych czasach. Pojawiło się ostatnio kilka książek, w których obszernie przedstawiono m.in. historię Entombed. Jesteście dziś legendą. Patrząc z perspektywy nastolatków, którymi byliście pod koniec lat 80., to wszystko musi się wydawać dość szalone. Kto by pomyślał, że tak daleko to zajdzie...

No cóż, zaczynaliśmy w piwnicach, a skończyliśmy w książkach (śmiech). Jak dziś to wspominam, aż trudno mi uwierzyć, że już w wieku 13-14 lat robiliśmy taki hałas i graliśmy to, co graliśmy.

Jakiś czas temu przesłuchiwałem wszystkie taśmy z prób Nihilist na kompilację CD demówek (wydaną w 2005 roku). Nigdy byś nie uwierzył, że głosy, które słychać między kawałkami to ci sami ludzie, którzy grają tę muzykę. Brzmiało to tak, jakby rozmawiały jakieś 10-letnie dziewczynki, które w utworach zmieniają się w szatańskie demony (śmiech).

I kiedy dziś na to wszystko patrzę, nie kryję dumy. Dziś ludzie pytają nas, kiedy zaczniemy w końcu sprzedawać koszuli w dziecięcych rozmiarach, bo jest zapotrzebowanie! Fani, którzy zaczynali nas wtedy słuchać, dziś mają swoje dzieciaki i one chcąc się nosić w ciuchach Entombed (śmiech). To zajebiste uczucie.

Nie wątpię. Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: hałas | 20 lat | metal | utwory | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama