Reklama

"T. Love to jest małe przedsiębiorstwo!"

Muniek Staszczyk, wokalista i lider zespołu T. Love, opowiada nam o trudach bycia muzykiem. Artysta w rozmowie z portalem INTERIA.PL odniósł się do piractwa internetowego, opowiedział o koncertach na plenerowych imprezach, ale również o występach na zamkniętych bankietach dla firm. Ocenił też polskie media zajmujące się rodzimym show-biznesem.

Z Muńkiem Staszczykiem rozmawiał Artur Wróblewski.

W Wielkiej Brytanii trwa spór między muzykami na temat piractwa internetowego. Jedni twierdzą, że ściąganie plików to znakomita promocja artystów, inni argumentują, że to kradzież i łamanie karier. Jakie jest twoje zdanie na ten temat?

Muniek Staszczyk:- Myślę, że skończy się to tak, że wszyscy będziemy żyli z koncertów - czy to w Anglii, czy w Polsce. Powrót do źródeł. Prawie, bo to nie będą występy dworskich zespołów dla króla. Będziemy żyli z wpływów z koncertów. To będzie naturalny barometr tego, jak wykonawca jest popularny. Oczywiście ja w tej kwestii nic nie mogę zrobić.

Reklama

- Dawniej, w latach 90. chodziłem do telewizji i przed kamerami łamałem płyty pirackie. Mówiłem: 'Widziałem moją płytę na stadionie. Nie lubię tego i nie popieram. Złodzieje!'. Obecnie wchodzimy jednak w fazę całkowicie nowej kultury, bądź nie kultury. Trudno powiedzieć (śmiech).

- Mój syn ma 21 lat, moja córka 17 lat. Oni żyją już w kręgu tej kultury, że się ściąga z internetu. Jedni zarzekają się, że nie ściągają polskich zespołów, tylko zagraniczne. Tu należy postawić pytanie: A jaka to różnica? Są kraje, gdzie za ściągnie plików z internetu pobiera się pieniądze, jak w Ameryce, Japonii, Wielkiej Brytanii czy w Niemczech. Jak to skomentować?

- Użyję takiego modnego angielskiego wyrażenia: 'Let it flow' - 'Niech to sobie leci'. W sumie mnie to nie obchodzi. To co ja, jako muzyk zespołu T. Love czy solowy, chcę wrzucić do internetu, to spokojnie wrzucam. To, że ktoś spiratuje moją płytę po fakcie premiery, to luz. Przed faktem może bym się trochę zdenerwował. Nie popieram tego, ale też nie odmawiam prawa... To są symptomy czasu.

- To nawet nie jest kwestia moja, jako muzyka, czy twoja, jako dziennikarza, tylko problem prawa. A prawo ponoć walczy z piractwem. Ludzie jednak dalej to robią. Nie wiem, może z przyzwyczajenia? Może to ich praca? Cóż, nie jestem aż taki pazerny, choć lubię dostawać godziwe pieniądze za moją pracę. Nie będę też teraz - korzystając z okazji - mówił o piratach: "Zabić ich! Zabić ich!" (śmiech). Nie wiem, jak by to było, gdybym nagrywał pytę - a zamierzamy nagrać płytę z T. Love i wydać ją w 2012 roku - gdyby ona ukazała się wcześniej w internecie... Nie wiem. Z tego, co słyszałem, to Kazik [Staszewski - przyp. AW] strasznie się wk**wił. To mój kolega i rozumiem go.

Związek Producentów Audio Video (ZPAV) podał niedawno, że w ciągu ostatniej dekady straty wynikłe z piractwa w Polsce wyniosły 150 mln zł. Czy ty jako muzyk również czujesz się okradziony z pieniędzy?

- Nigdy nie grałem dla pieniędzy. Cieszę się, że na tym zarabiam i potrafię zadbać o własne interesy. Od lat 90. staliśmy się dochodowym zespołem. Potrafię egzekwować kontrakty. To znaczy nie ja, tylko moi menedżerowie i prawnicy. Ale nigdy nie grałem dla pieniędzy. To, że mi coś tam odpływa, że ktoś wyliczył straty... Poszło! Nie mam z tego powodu żadnej guli, że nienawidzę ludzi, którzy to wzięli. Tak już jest w tej chwili, taki jest czas. Co będzie dalej? Nie wiem.

- W ogóle nie traktuję tego w ten sposób. To znaczy: jeżeli się z kimś umawiam i podpisuję kontrakt, to wymagam. Natomiast sytuacja tak płynna, jak przestrzeń sieciowa, jest niestety pojmowana w Polsce deczko komunistycznie, czyli: ani moje, ani twoje.

- Zresztą część młodzieży o lekko lewackich poglądach twierdzi, że piracenie jest fajne, bo przeciwko systemowi. Ale jakiemu systemowi? Tego już nikt nie wie. Ja nie reprezentuję żadnego systemu. Jestem tylko muzykiem. Podsumowując, brzydko powiem: deczko to pi****lę (śmiech).

A jak odnosisz się do darmowych, plenerowych koncertów? Czy tego typu imprezy psują rynek, bo odzwyczajają ludzi od płacenia za obcowanie ze sztuką?

- To jest kwestia polityki zespołów i artystów. Ja dawno wiedziałem o tym, że należy zachować normalną i naturalną więź z publicznością klubową. To ta publiczność jest największym napędem każdego zespołu i jednocześnie pokazuje prawdę o tym zespole. Prawdę, którą widać właśnie na koncertach. Z tego powodu cenię sobie ludzi, którzy kupują bilet na koncert T. Love w klubie. I nieważne, czy to jest 300, 400, 500, czasami nawet 1000 osób, a czasami tylko 200 osób - zależy od miasta. Oni przychodzą specjalnie na T. Love.

- Ja jestem jednak odpowiedzialny za cały zespół i rynek wygląda tak, że gra się również mnóstwo imprez darmowych. Z jednej strony może one zabijają rynek, ale to zależy od tego, w jaki sposób zespół siebie traktuje. My na przykład nigdy nie zerwaliśmy kontaktu z nasza publicznością klubową, pomimo tego, że grywamy duże imprezy plenerowe i zamknięte imprezy dla firm.

- O tych ostatnich eventach niektórzy artyści wstydzą się mówić. My w tej kwestii jesteśmy już od dawna rozdziewiczeni. Myślę, że od ponad 15 lat. Na tych koncertach też są fani, którzy akurat pracują w korporacjach. Dlaczego mamy ich traktować gorzej? Kiedyś tak myślałem, dziś tak nie sądzę. Oczywiście, taki koncert ma inny wymiar.

- Dla mnie najważniejsza jest jesień każdego roku, kiedy gramy trasę klubową dla dzieciaków. Dla kolejnej grupy młodszych osób, które słuchają naszej muzyki. My wtedy nie zarabiamy wielkich pieniędzy. Jesteśmy jednak małym przedsiębiorstwem i musimy myśleć w takich kategoriach, że jeżeli wcześniej zarobiliśmy dużo pieniędzy, to na taką trasę klubową - podczas której zarabiamy mało pieniędzy - musimy wcześniej coś odłożyć.

- Trzeba podkreślić, że ja nie jestem na scenie sam. Nie mówię tu o nawet tylko o moich kolegach z zespołu T. Love. W tym zespole pracuje około 15 osób: dwóch techników, dwóch kierowców, koleś od świateł, dwójka menedżerów... To jest małe przedsiębiorstwo! Tak nie było w latach 80. Wtedy byliśmy zespołem garażowym. Może ja nie wyglądam na gościa, który zajmuje się biznesem, ale muszę to w jakiś sposób kontrolować. Tak jak powiedziałem, to wszystko zależy od tego, jak artysta patrzy na siebie.

- Ja do końca życia, dopóki będę grał, będę grał koncerty klubowe. Czy przyjdzie 50 czy 100 osób, to i tak będę o to dbał. To jest dla zespołu rock'n'rollowego - a takim zespołem jesteśmy - absolutnie najlepsza promocja. Zagranie live. Oczywiście, takie samo granie live jest w plenerze, ale tam ludzie przychodzą głównie na pana z telewizji. Myli im się, czy to pan Kazik, pan Skiba czy to jakiś inny pan. Pi****li im się to w kółko...

- Czy darmowe koncerty zabijają rynek? Może tak. Jak ktoś się chce tylko nachapać pieniędzy, to gra tylko takie koncerty. Jak ktoś chce grać dla ludzi, to gra i takie, i takie.

Powiedziałeś, że niektórzy wykonawcy wstydzą się mówić o zamkniętych koncertach na imprezach firmowych. A jakie jest twoje podejście do tego typu występów?

- Dawno temu zastanawiałem się, jak to możliwe, że taka kapela jak T. Love może grać imprezy zamknięte? No bo przecież wyszliśmy z Jarocina, punk rocka, nowej fali i tak dalej... A ja strasznie szanuję to, co się stało wtedy, w latach 80. Potem pojawił się taki temat i... To chodzi po prostu o wyjście z ego. Ja nie jestem sam. Są też ludzie, którzy ze mną pracują. Są miesiące, kiedy gra się mniej koncertów.

- Propozycje były, więc podjęliśmy taki temat, bo dlaczego nie? Dlatego też, żeby utrzymać tę ekipę ludzi, która z nami pracuje i poziom tego, co robią, bo mamy zaufanie do ich fachowości. To są oczywiście nasi koledzy, ale może oni nie mają aż takiego sentymentu do tego wszystkiego... Koledzy, ale również i pracownicy. I tak zaczęliśmy tracić dziewictwo, grając koncerty dla firm.

- Początkowo, w latach 90., były to żenujące koncerty. Zdarzało się, że kolesie mieli jakieś kompleksy. Mówię tu o widowni. Mówili mi na przykład, że mają kompleksy, bo pracują w korporacji i mają tego dosyć: "A ty wychodzisz na scenę i wszystkie laski są twoje!" (śmiech). Mówiłem im, żeby przestali gadać o laskach, bo to nie o to chodzi. Tłumaczyłem im: "Nikt tu nie jest lepszy i gorszy, wszyscy jesteśmy tacy sami". Może ci goście też w latach 80. jeździli do Jarocina? Zobaczyłem też, że ci ludzie świetnie się bawią. Faceci w garniturach i krawatach ściągali te garnitury i krawaty. Dziewczyny w szpilkach też je ściągały (śmiech).

- Dlaczego takich ludzi mam traktować gorzej? Przepraszam bardzo, jeżeli już podjąłem decyzję i wziąłem za to pieniądze, to... To jest element naszego grania. Byłoby totalną hipokryzją, gdybym mówił, że nie gram takich koncertów. Mnóstwo, całe mnóstwo zespołów to robi. Mnóstwo chce to robić, a mówi że nie chce. To prawda, że za te koncerty są naprawdę dobre pieniądze. Ale to nie jest clue tego, co ja chcę robić.

- Ja nie gardzę ludźmi, którzy przychodzą na taki koncert. Czy oni są w hotelu czy w małym pubie... Czy są nawaleni czy ultra trzeźwi... Są zespoły, które dbają o to swoje getto, getto czystości. Zespoły metalowe, punkowe... T. Love był zawsze grupa taką bardziej "lajtową". Zresztą nie będę się spowiadał. Gramy takie koncerty i nie pierwszy raz to mówię. To nie jest dla nas problem.

Na koniec powiedz proszę, jak oceniasz media, które w Polsce zajmują się muzycznym show-biznesem?

- Powiem szczerze, że mało czytam. Ostatnio zareagowałem jakieś pół roku temu, jak się upiłem na koncercie w miejscowości Pszów. To były pierwsze newsy w internecie, że Muniek był nawalony i nieprzytomny. Rzeczywiście tak było. Nie wiem, czy miałem słaby dzień, czy się upiłem, czy ktoś mi coś dosypał. Nie robiłem badań krwi... Pamiętam jak ludzie mówili mi, że w internecie jestem "headline news".

- Generalnie nie czytam na swój temat. Oczywiście, przeżywałem to jako młodszy człowiek. Jarałem się tym, to był pewnego rodzaju onanizm. To jest naturalne. Jesteś młody, piszą o tobie... A teraz? Co ja mogę zrobić? Idę droga starych bluesmanów. Gram swoje i zobaczymy, co z tego wyniknie. Chcę pokazać młodszym, z czego ta muzyka wynika. Gramy rock'n'rolla opartego na riffach z The Rollings Stones, The Who, The Kinks, Chucka Berry'ego czy The Clash. To nie jest żadne odkrycie. Młodszym mogę tylko pokazać tradycję i miejsce, skąd się wziął rock'n'roll.

- Media? Są snobistyczne, takie, inne... Media dają nagrody, co oczywiście jest miłe, ale ja już chyba jestem za stary, żeby się tym jarać. Nagrody są miłe, ale najsympatyczniejsze jest uznanie fanów. A media są takie same, jak wszędzie. Ch***we tabloidy, które wyciągają sytuacje, kto z kim, co i dlaczego... Nowy mąż, nowa żona, kochanka, przyjaciel, związek taki czy inny...

- Przepraszam, ale ja jestem muzykiem i interesuje mnie granie. Naprawdę. Oczywiście, czasami mogę sobie poimprezować, ale to jest moja prywatna sprawa. Jak ktoś mnie złapie w tej klatce to trudno. Niech sobie te 5,5 zarobi. Pi****lę to (śmiech).

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy