Reklama

Powitanie Afryki

Rokia Traoré uwielbia iść pod prąd. Mogła sobie uwić wygodne gniazdko w Europie, ale wolała wrócić do Mali, wbrew rozsądkowi i rodzicom. Mogła robić karierę na fali mody na muzykę z Afryki Zachodniej, ale woli grać po swojemu. Może odcinać kupony od udanych i dobrze przyjętych płyt, nagrywając wariacje na ich temat, ale lubi wyzwania, więc porywa się na nowe karkołomne projekty.

Równie utalentowana, co niepokorna Rokia Traoré - jedna z gwiazd 4. edycji Francophonic Festival - opowiedziała Jarkowi Szubrychtowi o pasji, która jest tak silna, że rozbija w pył wszelkie przeszkody.

Czy to prawda, że rodzina z wielką rezerwą przyjęła wiadomość, że zamierzasz poświęcić się śpiewaniu?

- To prawda. Rodzice rzadko są szczęśliwi, kiedy dowiadują się, że ich dziecko decyduje się na muzyczną karierę, albo że chce zostać aktorem. To ciężki kawałek chleba. Poza tym, chociaż ojciec lubił w wolnym czasie pograć trochę na saksofonie, nie było w mojej rodzinie tradycji muzycznych. Tata miał zawsze, jak to się mówi, prawdziwy fach - najpierw był nauczycielem, potem dyplomatą...

Reklama

- Bardzo ciężko pracował, żeby nas wszystkich utrzymać. Nie tylko wyżywić, ale posłać siedmioro dzieci do szkół, co w trudnych malijskich warunkach jest nie lada wysiłkiem. Ja tymczasem zdecydowałam poświęcić się muzyce już po skończeniu szkoły średniej, kiedy studiowałam w Belgii. Cała moja rodzina była ogromnie rozczarowana, że rzuciłam studia rok przed ich ukończeniem. Byli wstrząśnięci, że wracam do Mali, by profesjonalnie zająć się muzyką.

Ale dzisiaj chyba są dumni z twojego sukcesu?

- Myślę, że tak. Tym bardziej, że wiedzą, jak ciężko jest się wybić w tym kraju. Tyle tylko, że my, Malijczycy, jesteśmy bardzo zamknięci w sobie i rzadko mówimy to, co myślimy. Nie rozmawiałam więc z rodzicami na temat mojej kariery, ale czuję, że dzisiaj są ze mnie dumni. Zresztą, dobrze mnie znają i od początku musieli wiedzieć, że nic mnie nie powstrzyma. Na pewno są szczęśliwi, że świetnie radzę sobie z wszystkimi przeszkodami.

Niektóre z tych przeszkód sama sobie pod nogi rzuciłaś, na przykład zrywając z piękną muzyczną tradycją Mali. Znalazłaś już swój własny styl, gdzieś w połowie drogi pomiędzy Afryką a Zachodem?

- Nie miałam ambicji tworzenia czegoś nowego za wszelką cenę, ale tradycyjną muzyką malijską tak czy owak nie mogłam się zająć. Nie miałam bowiem odpowiedniego przygotowania, nie pochodzę z rodu griotów, ani nawet z regionu Mali, gdzie ta tradycja wciąż jest bardzo żywa.

- Postanowiłam więc grać taką muzykę, jaką podpowiadają mi emocje, bez oglądania się na gatunki i kraje pochodzenia. A że mój gust jest bardzo eklektyczny, powstaje muzyka, w której rzeczywiście znaleźć można elementy charakterystyczne zarówno dla Zachodu, jak i Afryki. Gram to co czuję, taka właśnie jestem.

Twoi fani wiedzą, że ukochałaś sobie gitary Gretsch. Dlaczego wybrałaś właśnie ten instrument, a nie na przykład otaczanego kultem Gibsona Les Paula?

- Kocham brzmienie Gretschów, jest po prostu fantastyczne! To jest gitara za pomocą której można wyrazić najgłębiej skrywane uczucia. Kiedy powszechnie grywano na Gretschach, pieśni miały znaczenie, nie chodziło tylko o sprzedaż, o zarobek, ale o coś znacznie ważniejszego... Oczywiście, miałam też w rękach Gibsona Les Paula, korzystałam z niego w czasie ostatniej sesji nagraniowej. Współproducent płyty ma całą kolekcję starych instrumentów, więc mogłam niektóre z nich wypróbować. Pozostanę jednak wierna Gretschom, naprawdę kocham te gitary.

Skąd twoim zdaniem tak wielkie zainteresowanie świata muzyką afrykańską, z Mali na czele?

- Podoba wam się, bo różni się od tego, czego słuchacie na co dzień, wciąż ma walor świeżości. Myślę jednak, że na zachodzie Europy moda na muzykę z Mali powoli mija i Afrykanie mają ostatnią okazję, by ten wasz entuzjazm jakoś wykorzystać. Na szczęście, jak już się znudzicie Mali, odkryjecie wspaniałych artystów z Konga czy Zairu.

- Afryka jest olbrzymia i różnorodna, jeszcze długo będziemy was zaskakiwać. Oczywiście, muzycy z Mali będą mieli problem. 10 lat temu wystarczyło powiedzieć, że jest się z Mali, wynieść na scenę korę i nie trzeba było nawet umieć na niej grać, by uszczęśliwić Europejczyków. Dzisiaj to już niemożliwe, jesteśmy na innym etapie. Ale to dobrze... Ci najlepsi sobie poradzą, tyle tylko, że muszą w to włożyć więcej wysiłku, muszą się wyróżniać. Sama egzotyka to za mało, przyszedł czas na oryginalność, na dobre pomysły.

Ty akurat nie musisz się martwić, bo nie boisz się nowych wyzwań, czego najlepszym świadectwem jest projekt "Wati", który przygotowałaś z okazji 250. urodzin Wolfganga Amadeusza Mozarta.

- To nie było bardzo trudne. Jak już powiedziałam, nie jestem typową malijską wokalistką, nie odebrałam tradycyjnego wykształcenia muzycznego. Jestem samoukiem i mam naturalną łatwość śpiewania właściwie wszystkich gatunków muzycznych. Dlatego uwielbiam nowe wyzwania i cieszą mnie tego typu doświadczenia. Czasem ich efekt jest interesujący, innym razem nie udaje się stworzyć niczego szczególnego, ale wiesz... Uwielbiam ryzyko.

- Kiedy już robisz karierę, ryzykiem jest również niepodejmowanie ryzyka. Możesz znudzić swoją publiczność, a to chyba najgorsze. Wolę więc podejmować ryzyko i doskonale się przy tym bawić. (śmiech) Póki co, nie mam powodów do narzekania. Dotarłam chyba na najwyższy poziom, jaki może osiągnąć artysta parający się world music. Nie wiem, może już nie ma dla mnie perspektyw rozwoju? Ale to nie znaczy, że nie zamierzam próbować.

Współpracowałaś m.in. z Kronos Quartet. Jak do tego doszło?

- Słuchałam wcześniej tego typu muzyki, więc nie czułam się w niej zupełnie obco, ale nigdy czegoś podobnego nie nagrywałam. Współpraca z nimi była więc czymś naturalnym, ale i trudnym zarazem. Kiedy dyrektor artystyczny Kronos Quartet zaproponowali mi skomponowanie czegoś dla nich, byłam przerażona. Bardzo tego chciałam, ale nie byłam pewna czy potrafię. Przełamałam się jednak, udało się i muszę powiedzieć, że słuchanie, jak wykonują utwór przeze mnie napisany, było cudownym uczuciem.

W swoich tekstach poruszasz między innymi problem emigracji młodych mieszkańców Afryki do Europy. Sama pozostałaś odporna na urok Starego Kontynentu.

- Dzięki pracy ojca wyjeżdżałam z Mali od czwartego roku życia, więc Europa nie robiła już na mnie takiego wrażenia. Wiedziałam, że jeśli mam do czegoś dojść, mogę mieszkać gdziekolwiek chcę, Europa nie jest pod tym względem szczególnie wyjątkowa. Niestety, większość młodych mieszkańców Afryki idealizuje Europę, bo zna ją tylko z ekranów telewizorów.

- Musimy dać młodym ludziom w Mali perspektywy, musimy im wytłumaczyć, że mogą realizować się na miejscu. Afryka potrafi, jeśli tylko chce. Ale naprawdę musi sama chcieć zmian, pomoc z zewnątrz niewiele daje. Rola kultury w przywracaniu młodym Afrykanom wiary we własne siły może być ogromna i traktuję to jako jedno z najważniejszych wyzwań mojego życia. Na władze nie ma co liczyć, wszyscy rozmawiają tylko o ekonomii. To oczywiście ważne, ale nikt nie zajmuje się problematyką społeczną i kulturalną, pod tym względem niewiele się zmieniło od wyjazdu kolonizatorów. Musimy to zmienić.

Wierzysz, że jest na to szansa?

- Afrykę spotkała wielka katastrofa, ale z drugiej strony, to wciąż bardzo bogaty kontynent, o ogromnym potencjale. Nie możemy być pesymistami. Powołałam do życia fundację Passarelle, która pomaga młodym malijskim muzykom w rozpoczęciu profesjonalnej kariery. Wy, Europejczycy, też możecie pomóc.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: pod prąd | powitanie | Afryka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama