Dlaczego urzekł go życiorys Arnolda Schwarzeneggera, co trenował jako młody chłopak i dlaczego jego rodzinny Wałbrzych ściągał ludzi na samo dno? Nullizmatyk puszcza nam swoją nową płytę "Zabójca królowej" i odpowiada.
Marcin Misztalski: Na nowej płycie mówisz, że masz już dość życia pod presją. W ostatnich miesiącach też ci towarzyszyła?
Nullizmatyk: - Było jej o wiele mniej niż wtedy, gdy pisałem tekst, który przywołujesz. Cała płyta jest dla mnie jak autoterapia. Tutaj każdy kawałek porusza konkretny temat - nie leję wody i doskonale wiem, co chciałem powiedzieć. Krążek podzieliłem na trzy etapy. Pierwszy jest dość ciężki, poruszam w nim niełatwe tematy. Później następuje przełamanie i staję przed wyborem - czy trwać w traumie, czy iść dalej. Od tego momentu płyta nabiera dynamiki, a ja zamieniam się w technicznego, pełnokrwistego rapera. Na końcu zadaję sobie pytanie "Czy warto było?". Wiele osób mówiło mi, że po przesłuchaniu kawałka, czuło, że to numer zamykający album.
Ale tak nie jest.
- Później pojawia się skit z 2002 roku, w którym moja mama podważa i nie do końca wierzy w to, że mogę coś osiągnąć w branży muzycznej. Wiesz, Wałbrzych, chłopaki rapujące w jakiejś kanciapie (śmiech). No, to nie mogło wyglądać perspektywicznie i poważnie. Więc nie dziwię się jej, że traktowała to tylko jako typową zajawkę młodych chłopaków... No i jest jeszcze "Sky is the Limit", w którym przyznaję się do błędów, odpuszczam pewne rzeczy i wybaczam sobie i innym.
Potrafisz się przyznać do błędów?
- Nigdy nie jest łatwo przyznać się do błędów, szczególnie przed samym sobą. Ale gdybym wiele razy tego nie uczynił, to pewnie stałbym w miejscu, szukając winy w innych.
Myślisz, że bliskim wybacza się trudniej?
- Tak. Zawód, który sprawiają nam bliscy boli bardziej, bo jesteśmy z nimi bezpośrednio związani - to oczywiste. Chociaż... wiesz co? Kij ma zawsze dwa końce. Czasami też wybacza się łatwiej. Nie chcę tego generalizować, bo wszystko zależy od sytuacji i rozmowy, a niektórzy ludzie nie potrafią prowadzić dialogu. Są też tacy, którzy wiele tematów chowają w sobie, nie dzielą się nimi, stawiają mur nie do przebicia. Wtedy stajemy się bezradni.
Ty zawsze potrafisz prowadzić dialog?
- Wiele zależy od drugiej osoby. Jeśli widzę, że po drugiej stronie jest zrozumienie, to potrafię się otworzyć. Natomiast jeśli od razu stawiane są granice czy zarzuty, to jest zupełnie na odwrót. Trudno jest być super mówcą, gdy rozmawia się o ciężkich sprawach. Niektórzy czasami wolą pisać do siebie wiadomości, bo wtedy nikt im nie przerywa. Jesteśmy tylko ludźmi, więc to normalne, że czasami źle się wyrazimy i przez przypadek - chcąc dobrze - możemy urazić czyjeś uczucia.
Nawiązując jeszcze do kawałka "05.05.2002". Często słyszałeś, że ci się nie uda?
- Trudno odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie. Były osoby, które we mnie wierzyły, ale były i takie, które nie miały dobrych intencji. Najgorsi są chyba ci, którzy poklepują cię po plecach, mimo że wiedzą, że robisz coś źle. W Wałbrzychu nie było łatwo, ale starałem się otaczać dobrymi ludźmi - z podobną zajawką, którzy mieli jakiś cel. W życiu trzeba być konsekwentnym, nie wolno rezygnować z marzeń i trzeba znieczulić się na tych, którzy rzucają nam kłody pod nogi. Nie powinno się karmić "trolli" swoją uwagą, bo to dla nich pożywka, która ich bardziej nakręca. Szkoda na takich ludzi energii. Powie ci to wielu, którzy w życiu do czegoś doszli. Czytałem kiedyś biografię Arnolda Schwarzeneggera. Nie sądziłem, że przeszedł, aż tak krętą drogę, by móc w końcu zostać aktorem. Kulturystyka była jego wielką pasją, która otworzyła mu drzwi do jego głównego marzenia - aktorstwa. Zdawał sobie sprawę z tego, że Hollywood może być dla niego poza zasięgiem. Pochodził z biednej austriackiej rodziny i miał śmieszny akcent. Zupełnie nie spełniał "hollywoodzkich wymogów". Ale dzięki kulturystyce zwrócił na siebie uwagę i w końcu zagrać rolę Conana. Czytałem też, że musiał zostawić swoją miłość, która nie chciała lecieć z nim do Stanów. Stanął przed trudnymi wyborami, ale wiedział, czego chce i był w stanie poświęcić dla aktorstwa wiele. Nie każdy jest do tego zdolny.
Dlaczego chcieli cię zniechęcać?
- Nie wiem. Może dlatego, że sami nic nie robili i czuliby się lepiej, gdybym też bezproduktywnie siedział z nimi na ławce? Może z zazdrości? Nie mam pojęcia. Im jesteśmy starsi, tym szybciej poznajemy się na ludziach i wyczuwamy ich intencje. Szkoda mi czasu na przebywanie w towarzystwie toksycznych ludzi. Dobra energia rodzi dobrą energię, a zła... złą.
Jak ludzie w Wałbrzychu przyjęli sukces Trzeciego Wymiaru?
- Na początku z przeogromnym entuzjazmem, a później, takie przynajmniej odniosłem wrażenie, zaczęły tworzyć się obozy. W swoim mieście zawsze jesteś najbardziej kochany i najbardziej znienawidzony.
A dziś jak wygląda twoja relacja z Wałbrzychem?
- Na co dzień nie stacjonuję już w rodzimym mieście, ale moja relacja z Wałbrzychem jest bardzo dobra, ugruntowałem swoją pozycję. Opowiadam o nim w kawałkach. Cały album "SPG Dystrykt" dedykowałem mojej dzielnicy. Lokalny patriotyzm jest we mnie mocno zakorzeniony. Kiedy tylko mogę, to wspieram wałbrzyską kulturę. Na przykład wtedy, gdy upamiętniliśmy śmierć Tomka "Siwego" Wojnara z Defektu Muzgó. Mogłem oczywiście przejść obojętnie obok tego wydarzenia, ale to był mój muzyczny przyjaciel, prawdziwa legenda polskiego punk rocka. Uczciliśmy jego pamięć. Zorganizowaliśmy pożegnalny koncert i zebraliśmy pieniądze na ławeczkę, która pojawiła się w miejscu, w którym Tomek lubił przesiadywać. Z mojej inicjatywy powstało też dla niego graffiti. Ludzie chyba w końcu zrozumieli, że Wałbrzych na zawsze pozostanie w moim w sercu - bez względu na to czy tam mieszkam, czy nie. Wałbrzych nauczył mnie walczyć o swoje marzenia.
Jak jesteś dziś odbierany przez najmłodsze pokolenia słuchaczy hip-hopu w Wałbrzychu?
- Ostatnio zauważyłem, że zainteresowanie wzrosło. Ale nie oszukujmy się - wiem, że większość moich słuchaczy to przedział 20-40 lat. Praktycznie nie mam słuchaczy poniżej 18. roku życia, stanowią oni zaledwie kilka procent. Młodzi mają swoich młodych idoli. Nie obrażam się na to, bo to normalne, że młodzi mają swój własny świat, my też go mieliśmy. Na przykład wtedy, kiedy wchodziliśmy na scenę. To ciekawe zagadnienie... i rozciągnąłbym je szerzej, nie tylko na odbiór mojej osoby w Wałbrzychu, ale i w całej Polsce. Nie chcę generalizować, ale mam wrażenie, że młodzież odcięła się od korzeni hip-hopu. To nie jest dobre dla naszej kultury. Pamiętanie o ludziach, którzy byli na tej scenie wcześniej jest ważne dla zrozumienia całej idei hip-hopu i własnego samorozwoju. Na szczęście ostatnio zauważam, że powoli coś się zmienia, coś wraca. Pamiętajmy, że historia zawsze zatacza koło.
Pytam o Wałbrzych, bo na nowej płycie poświęcasz mu trochę miejsca. Powiedziałeś np.: "Pochowałem 30 znajomych z tego miasta". Ty byłeś blisko tego, by przegrać życie?
- Obserwowałem to wszystko, co działo się w mieście po zamknięciu kopalń. Pochodzę z robotniczej dzielnicy otoczonej hutami. U mnie 90% ludzi żyło z wypłat z hut, które w dużej mierze zależne były od kopalń. W 1993 roku, kiedy zaczęły się zwolnienia (mojego ojca zwolnili rok później), zaczęły się też pierwsze problemy mieszkańców. Proces zamykania kopalń przebiegł szybko, bo w 1999 roku już ich nie było. Siłą rzeczy pozamykały się z tego powodu inne zakłady pracy. Mój ojciec całe życie pracował na kopalni - nie potrafił robić nic innego. Mógł się załamać, ale tego nie zrobił, nie poddał się. Wymyślił sobie, że będzie kierowcą taksówki. Inni ludzie, którzy również potrafili robić tylko jedno, albo wyjechali z miasta, albo... wpadli w alkoholizm, poddali się.
Ale trochę uciekłeś od pytania.
- Mnie uratowała muzyka i koszykówka - trenowałem w Górniku Wałbrzych. Moja żelazna zasada brzmiała więc: "Jestem sportowcem, chcę do czegoś dojść". Miałem 16 lat, gdy moi znajomi zaczęli częściej sięgać po alkohol. Narkotyki przyszły później. Alkohol w Wałbrzychu był codziennością. Wina, nalewki, wódka, piwo, wszystko, co było pod ręką, nawet denaturat. Pamiętam sytuacje, kiedy na podwórku stało 40 osób. Każdy dłubał słonecznik, pluł i w kółeczko co chwilę leciał plastikowy kuban. Ja nie chciałem pić, więc mówiono mi: "No walnij chociaż jednego". Dostawałem pół, bo wiedzieli, że całymi dniami gram w kosza. Bycie sportowcem mnie uchroniło. Inni niestety gdzieś przepadli. Jeżeli zaczyna się nałogowo pić w wieku 15 lat, to w wieku 25 jesteś już zniszczonym człowiekiem. Organizm organizmowi nie równy, więc jedni odchodzili szybciej, a drudzy później. Jedni szli na odwyk, a drudzy do więzienia, bo byli w stanie zrobić wiele, by mieć na nalewkę. Śmiało mogę więc powiedzieć, że alkohol zabrał mi bliskich ludzi. Kilka tygodni temu byłem na kolejnym pogrzebie. Odszedł jeden z moich młodszych kolegów. Miał 37 lat.
Smutne jest to, co mówisz.
- No wiesz, jeśli rodzice pili w domu, to jakie te dzieciaki miały wzorce? Nie mieli perspektyw, nikt o nich nie dbał, nie mieli pieniędzy - wychowywało ich podwórko. Nie każdy miał w sobie tyle samozaparcia, by robić coś pożytecznego. Stąd te wszystkie przygody alkoholowe, które finalnie miały czarny koniec. Ci, którzy chcieli zostać bokserami, to boksują do dzisiaj. Za moich czasów młodzi - tak, jak mówiłem wcześniej - pili głównie alkohol, a później? Wjechała amfetamina, dopalacze, mefedron i inne gówna. Patrzę dziś na młodych ludzi i widzę, że ich mózgi są bardzo "potargane". Wałbrzych to ciężkie miejsce, ale z takich miejsc często wyrastają doświadczeni i silni ludzie.
Można powiedzieć, że jesteś "różą, która wyrosła na betonie"?
- Sam siebie oceniać nie będę, ale na pewno udało mi się zmienić trajektorię lotu.
Gdzie wobec tego teraz lecisz?
- Jako Trzeci Wymiar mieliśmy bardzo ugruntowaną pozycję, byliśmy marką. Długo biliśmy się o swoją pozycję. W momencie, gdy nasz samolot się rozbił, musiałem się ratować i opuścić wrak. Mój samolot dzisiaj chce zwolnić, bo nie jestem już sam na tym świecie. Do momentu, gdy nie miałem jeszcze rodziny, moim światem był Trzeci Wymiar - to było najważniejsze. Ale tamtego świata już nie ma. Zniknął po 18 latach wspólnych działań. Muzykę kocham, więc z niej nie zrezygnuję, ale jest ktoś jeszcze - moja kobieta, syn. Zauważyłem, że po narodzinach syna moja ambicja dążenia do samorealizacji na szczęście zmalała o kilkanaście procent.
Dlaczego na szczęście?
- Bo jednokierunkowe działanie może cię, w którymś momencie zniszczyć. Obserwuję ludzi, którzy poświęcili wszystko i postawili swoje życie na jedną kartę. Nie wszystkim się udało. Widzę, jacy są dziś rozczarowani, sfrustrowani. Nie mają nikogo, zostali sami ze swoimi problemami. Nie można się czemuś poświęcać w stu procentach, uważam, że to nie do końca zdrowe. Trzeba znaleźć równowagę. Dlatego mój samolot zdecydowanie zwolnił. Nie chcę nikogo oceniać, bo każdy wie, co jest dla niego dobre, ale znam też osoby, które osiągają konkretne sukcesy zawodowe, ale co z tego skoro nie mają prawdziwej rodziny? Opiekunki, nianie czy zaplecze finansowe pomogą, ale nie nauczą miłości. Te dzieciaki tak naprawdę nie znają swoich rodziców, a ci ludzie w ogólnym rozrachunku są nieszczęśliwi. Sami już chyba nie wiedzą, za czym pędzą. Nie ma sensu ciągle gonić króliczka...
Samolot, który leciał z członkami Trzeciego Wymiaru, musiał się rozbić? Zapowiadało się na to już wcześniej, czy była to niespodziewana katastrofa?
- Od pewnego momentu wiedziałem, że lecimy już na oparach. Katastrofa była nieunikniona.