Reklama

"Nie lubię polskiej muzyki"

Jeśli wierzysz, że jesteś gwiazdą, jesteś idiotą - mówi Ryszard Tymon Tymański, zdobywca wraz z The Transistors Fryderyka za najlepszy alternatywny album roku, opowiadając o bigosowej płycie, prowadzeniu wytwórni i momencie, w którym chciałoby się, żeby psy muzyki wylizały twarz. Prawdziwej zachodniej muzyki.

Agnieszka Łopatowska: Jesteś zadowolony z "Bigos Heart"?

Ryszard Tymon Tymański: - Bardzo. Ta płyta powstała naprędce. Zmusił mnie do jej nagrania Jarek Maślanka [menedżer Tymon & The Transistors - red.], który narzekał, że w naszych realiach małej ilości klubów musimy wydawać płytę co najmniej raz na dwa lata. Na Zachodzie zespoły rockowe wydają płyty raz na pięć lat i się nie przejmują, w Polsce niestety trzeba wydawać je częściej. Projekt "Polskie Gówno" nam się odwleka, bo wyłożyliśmy się na scenach musicalowych, które kosztują i zrobiliśmy tylko jedną taką dużą scenę, a musimy szybko znaleźć kasę na pozostałe pięć.

Reklama

- Postanowiliśmy zrobić płytę, która będzie korelowała brzmieniem z "Don't Panic! We're From Poland". Trochę miała być takim wypełniaczem, ale przy tym braku napięcia wyszła lepiej niż nam się wydawało. Pierwotnie chciałem zrobić parę utworów z repertuaru zespołów Czan i Trupy, który były fajne, ale nie zostały przeze mnie dobrze zrealizowane. Bardzo lubię te piosenki i postanowiłem je jeszcze raz nagrać, w lepszej wersji. To było sześć utworów i nowych było sześć.

- Potem się zrobiło tak, że z sześciu się zrobiło pięć, dołożyłem jeszcze dwa dodatkowe, bo wydawało mi się, że zrobię płytę zbyt poważną. Do numerów, które mają związek z moim życiem osobistym, rozstaniem itd. dodałem dwa utwory z płyty, która ma się ukazać po "Gównie", czyli takiej płyty pastiszo-beatlesowskiej, czyli "Bigos Heart" i "Pete Best Was Good Enough". Przez to zrobiła się taka nie wiadomo jaka, trochę retro, trochę stara, trochę nowa, trochę śmieszna. Bardzo ją lubię.

Pewnie nie uda się uniknąć zarzutu, że "Bigos Heart" jest muzycznym bigosem...

- Ten zarzut mogę słyszeć praktycznie cały czas. Nie sądzę, żebym był twórcą superoryginalnym w takim sensie, że nie tworzę jakichś nowych konstruktów, tylko raczej kompiluję. To jest związane z naturą okresu, w którym się znajdujemy, w którym mamy do czynienia z postmoderną i naprawdę trudno wpaść na coś nowego. Nowe zjawiska typu hip-hop zdarzają się raz na 20 lat. A my gramy rock'n'rolla, gramy jazz - brzmieniowo te wszystkie rzeczy już były. Jedyne, co możemy zrobić to skonstatować to z lotu ptaka, pomieszać i podać w totalnym sosie.

- Nie jest to nic nowatorskiego, ale na pewno zaproszeniem może być duża ilość styli muzycznych i to, że tak samo dobrze się poruszamy w tych gatunkach. Właściwie wszystkie moje płyty rockowe, czy to będzie "P.O.L.O.V.I.R.U.S." czy Czan-u, zawsze były z innej bajki i zawsze je ustawiałem tak, żeby z numeru na numer było totalne zboczenie: reggae, punk, metal, jazz. To może rytm sztuki ludzi, którzy są związani ze środowiskiem jazzu czy awangardy, jak np. Zorn czy Patton, że wszystko lubisz, wszystko już było. Podoba ci się easy listening czy Beck, jazz czy bossa nova. W Polsce mamy do czynienia z kapelami, które grają bardzo stylowo, albo to jest reggae, albo metal, albo brit pop. A jeżeli ktoś grał wszystko, na to trzeba inteligencji, przepraszam bardzo. Po prostu trzeba znać się na muzyce i trzeba ją robić już 40 lat.

Pojawią się na płycie takie utwory, że większość ludzi słysząc je pierwszy raz nie zorientuje się, że to ty.

- Tak może być, na przykład "Help Me Out". Pozwoliłem sobie pokazać swoją bardziej subtelną stronę. To dlatego, że jestem wielkim fanem Beatlesów i "pedalskiej" muzyki typu Beck. Jest taka fajna cecha, która z ciebie wychodzi dopiero kiedy się pogodzisz z demonami, które masz w sobie. U mnie to się zaczęło dziać po 40. Pomyślałem sobie, że nie muszę się już napinać i udawać faceta z wąsami, brodą i plugawie pachnącego. Mogę zaśpiewać piosenkę "mięczakiem". Z kolei jak słyszysz mięczaków, to masz ochotę poradzić im, żeby wyrosły im jaja. To kwestia wyważenia wszystkiego. Uważam, że nikt z nas nie jest stuprocentowym facetem ani stuprocentową kobietą i warto czasami sięgnąć drugiej strony.

To twoja teoria, że jaja to podwójne ja.

- Parę osób mi powiedziało słuchając tej płyty, że śpiewam młodzieńczym głosem. To nie jest udawanie głosu beatlesowskiego, a bardziej cofnięcie się do czasów swoich marzeń o muzyce. Zresztą ta piosenka opowiada właśnie o muzyce. O poczuciu beznadziei, kiedy prosisz o to, by ci pomogła ta muzyka, żeby jej psy wylizały ci twarz.

Zobacz klip do utworu "Femme Fatale"

Podziwiam cię na koncertach, na których publiczność próbuje z wami nawiązać kontakt w sposób dziwny. Chce...

- ...napić się z nami.

To też, ale i "Białego misia", dogryźć ci albo sprawić, żebyś był na maksa śmieszny. Przyjmujesz to z głębokim spokojem. Czy jest coś takiego, co jest w stanie na koncercie wyprowadzić cię z równowagi?

- Oczywiście - prośba o numer pt. "Chryzantemy złociste", którego nie napisałem. To mnie wk... po prostu... Ja też nie jestem aniołkiem. Kiedyś na koncercie strzeliłem gościowi z kopa w klatę. To było w Warszawie. Sytuacja sercowa, kiedy do mojej dawnej dziewczyny podwalał się młodzieniec "quasi rasta" taki i już mu powiedziałem, że mu te dredy jeden po drugim wyrwę wszystkie. Ale potem przyszedł, postawiłem mu piwo, pogodziłem się, powiedziałem, że wszystko OK.

- Po czym nagle gram "Ewakuację Watykanu", gość do mnie podchodzi, chlusta zawartością pokala. Za chwilę stoję cały mokry od piwa, które kapie na sprzęt, na gitary itd. Niefajne uczucie, ale nic - pierwszy raz gościowi odpuściłem, bo cóż - rock'n'roll, zdarza się. Ale jak podszedł za pięć minut i zaczął rozmontowywać moje efekty, to nie zastanawiałem się długo, tylko sprzedałem mu mocnego kopa w klatę i to bardzo współczującego. Słabego, bo pier... mu z podbicia, a nie z czuba, że się zatoczył na bramkarzy i powiedziałem: "proszę tego gościa wyprowadzić, przepraszam bardzo, ale..." i opowiedziałem tę historię. Też się tak zdarza.

Pei też się zdarzyło.

- Peja to prosił, żeby jakiegoś nastolatka zlinczowali, bo powiedział, że jest p...dą. To jest niewybaczalne. Tu była inna sytuacja między nami. Wymierzyłem mu sprawiedliwość i czasami jest to potrzebne. Nie był to kop w usta, zęby, z czuba. Niektórzy mówią, że nie powinno się tłuc. Ja mam cierpliwość, ale tylko do czasu.

- Drażni mnie, jak proszą o "Białego misia", o piosenki wesołe - napisałem to, też jest moje. Dla mnie to kokieteria czy hipokryzja kiedy ktoś mówi: "I hate fuckin' Blue Monday", jak New Order. Napisali tę piosenkę, to niech ją grają do cholery. Nie można się obrażać za to, że stworzyłeś "Satisfaction" i każą ci to grać. Ale "Chryzantemy złociste" to przebój i tekst napisany przez jakąś "grupę pod budą" i strawersowany przez jakiś zespół z okolic Borów Tucholskich. Nie jest to moja piosenka, nie jest to w moim stylu piosenka. To jest numer licealny, nie przystoi mi go śpiewać. Ludzie proszą o tę piosenkę, są niedouczeni, więc wk... tym mnie.

- Oczywiście ja posiadam lejce na koncercie, w cudzysłowie: jestem gwiazdą. Ale z drugiej strony gram dla ludzi, lubię ludzi, dam im zawsze czego chcą, zawsze zrobię dla nich dobry show. Nie zrobię tego w 40 minut, nie wyjdę, nie obrażę ich. Zapłacili za bilet, przyszli zobaczyć, chcą wrócić do domu doenergetyzowani - moim psim obowiązkiem jest im to dać. Mogę się drażnić albo nie, ale muszę ludzi szanować i dawać im to, po co przyszli.

Gdyby naprawdę zależało ci na promocji któregoś z twoich projektów, zatańczyłbyś z gwiazdami?

- Nie. Nie, nie, nie. To nie jest moja bajka. Swojego czasu myślałem sobie, że może moją ścieżką jest balans między światem popu a światem alternatywy. Teraz zrobiłem płytę prawie że popową - z partiami Leszka Możdżera, które tę płytę zmiękczają, łagodzą ją. I też były ruchy komercyjne, Halama to ruch komercyjny. Ale zrobiłem to celowo, ponieważ nie chciałem, żeby ta płyta była krzaczasta. A z drugiej strony są takie rzeczy w promocji, które mi nie pasują i źle się czuję w takich sytuacjach, na przykład "Śpiewające fortepiany". Talk show OK, na przykład Wojewódzkiego. Ale to co innego - przy okazji wypromuję jedną z piosenek i pokażę fragment mojego filmu "Polskie Gówno". To sytuacja typowo promocyjna, a sranie z gwiazdami na lodzie to sytuacje, które mnie żenują.

Czasami pojawiasz się po stronie komercji, na przykład w wywiadzie dla "Gali".

- Nie będę się tłumaczył, ale żona operatora "Łossskotu" prosiła mnie o ten wywiad trzy miesiące. Mówiła, że to mi nie zrobi krzywdy. Ja nie chciałem, bo byłem zbolały po stracie dziewczyny i przy okazji też miałem nową, której nie chciałem w to wszystko wplątywać. Zrobiłem to bez sensu, dla niej, bo nie miała roboty. Przy okazji trochę przegiąłem, bo powiedziałem o jedno zdanie za dużo. Odchorowałem to. Był taki czas, że byłem na Open'erze i nie chciałem nikogo widzieć, bo zrobiło się to wszystko głośne, na Pudelku byłem nawet. Dałem dupy, no i trudno. Zdarza się. Każdemu się zdarza. Jedni pokazują pindola na scenie, drudzy rzygają, a ja powiedziałem o jedno zdanie za dużo.

Jest jeszcze coś, czego żałujesz - zawodowo?

- Niczego nie żałuję, parafrazując Edith Piaf. Wszystko miało sens i wszystko jest całością. Pewnie, że są niektóre: "Yugoton" - byłem zabujany wtedy też i myślałem, że będzie OK. Człowiek zakochany albo zrozpaczony po stracie robi dziwne rzeczy. Sytuacje typu "Gala" to nie są moje rewiry. Muszę się trzymać od nich trochę dalej. Wyobraź sobie, że Nick Cave idzie na przykład do "Idola"...

- Mediów w Polsce nie ma dużo, więc trochę z braku laku balansujesz na krawędzi. Robisz rzeczy i offowe, i popowe, bo chcesz korzystać ze statusu gwiazdy - finansowo i tak dalej. Bo mi się to należy. Gwiazda-srazda, mam to w dupie i rozmieniam to na drobne. Ale mam nadzieję, że jak będę miał 80 lat, to będę mógł zejść ze sceny i nie istnieć poza nią. Ale potrzebujesz tego, żeby świecić na scenie, ludzie tego potrzebują. Robisz tę robotę i żeby ta robota kwitła też musisz pójść tu i ówdzie, powiedzieć coś o sobie. Taka jest natura tego zawodu. Jeśli masz do tego dystans, jest OK. Jeśli wierzysz, że jesteś gwiazdą, jesteś idiotą.

Zobacz klip do "Białego misia"

Jednym z modnych sposobów na promocję jest patriotyzm. Nagrywają Gajcego, śpiewają o Powstaniu Warszawskim, a ty śpiewasz o "dymaniu orła białego".

- Chmiel mi proponował Gajcego. Nie zaśpiewałem tego, ale nie dlatego, że nie chciałem, tylko nie miałem czasu. Jestem patriotą. I chyba też można powiedzieć, że patriotyzm mnie wypromował. Też jesteśmy patriotami i walczymy o lepszą Polskę. I mądrzejszą. Ale to są dla mnie takie faux pas, kiedy zespół reggae'owy śpiewa piosenki patriotyczne. To są ruchy komercyjne, które nie są dobre. Też słuchałem Kaczmarskiego, Gintrowskiego i ta muzyka mnie ruszała, ale nie widzę związku między porządnym reggae z serca a wykonywaniem piosenek Kaczmarskiego. To jest dla mnie słabe.

Myślisz, że to pod publiczkę, a nie z potrzeby? To młode pokolenie.

- Jak Turnau wykonywał Grechutę, też mu nie wierzyłem. Gdyby naprawdę potraktował Grechutę jak mistrza, to by go przede wszystkim umieścił na tej płycie. A tam jest pięciu Turnauów: Turnau bez gaci, Turnau z gaciami, Turnau na koniu, Turnau w zbroi, a jeden mały Grechuta. To nie jest fajne. Jak chcesz zrobić "tribute to", oddajesz hołd mistrzowi, to mistrz musi być na pierwszym miejscu. Mistrz musi być na okładce, a ty musisz być przed nim pochylony. Nie czuję tutaj napięcia pomiędzy uczniem a nauczycielem. Nie lubię takich komercyjnych ruchów. Jeżeli zapraszam na płytę Lecha Możdżera czy Halamę, to dlatego, że ich bardzo lubię i akurat w tym momencie życia zbliżyliśmy się znowu. I uważałem, że fajnie by było, i dla mnie, i dla nich też, żeby taką płytę popełnili ze mną.

I przy okazji wyszło też połączenie pokoleniowe - na płycie pojawia się również twój syn Lucas.

- Piosenka "Pete Best Was Good Enough" to numer, który napisałem specjalnie dla Lucasa, bo on jest jego wielkim fanem. Pete był Beatlesem, ale w '62 Beatlesi go wyje... w sposób dosyć niefajny, bo bali się mu to powiedzieć wprost, więc wysłali menedżera, który powiedział: "Pete, sorry but boys want you out of the band". No i Pete oczywiście nie mógł tego zrozumieć. Tak to przeżył, że chyba dwa lata później usiłował popełnić samobójstwo.

- Raz, że myślę, że go wielka przygoda ominęła. Nie kumał na czym polegał problem. Bo problem był jak z dziewczyną. To była fajna dziewczyna, Pete świetnie grał na bębnach, ale znaleźli kogoś, kto bardziej do nich pasował. Ale nie potrafili tego powiedzieć wprost, więc to załatwili ch...wo. Takie jest typowe nastawienie. Później McCartney miał jeszcze w zwyczaju mówić, że Pete nie był dość dobry, a to nie jest fair. Bo to tak jakbyś powiedział dziewczynie, że jest ch...wa, a nie "nie pasujesz do mnie", to wymaga pewnej dyplomacji. Więc ja próbuję za nich, bo przecież to moi wujkowie, nadrobić ten temat retroterapeutycznie i śpiewam "Pete Best was good enough".

- Lucas jest fanem Pete'a Besta i gra w jego stylu, bo w ogóle jest fanem lat 60. Zrobiłem tę piosenkę Lucas przyjechał, posłuchał tego i zapytał: "tato, czy mogę zagrać na bębnach?". Nie jest to sytuacja zmyślona, jest totalnie intuicyjna, spontaniczna, która niesie już jakąś mowę w sobie. W tej piosence jest z pięć lat mojej wiedzy o Beatlesach. Tam jest 10 utworów Beatlesów plus Coltraine, a cała ta piosenka jest pewnego rodzaju pogodzeniem się z ogromem Beatlesów, z tym też, że byli ch...mi. Wiele rzeczy...

Wspominałeś, że jednym z twoich projektów jest płyta pobeatlesowska - co planujesz?

- Mam taki pomysł, żeby nagrać płytę "Transistorsi grają polskie lata 60.", w tłumaczeniu angielskim. Pomijając to, że interesuje mnie archiwizacja polskiej muzyki z myślą o obrocie zachodnim (często używam polskich odniesień, np. "Bigos Heart", ale uważam, że jesteśmy za Zachodem w dupie jeśli chodzi o muzykę), chciałbym, żeby ludzie posłuchali płyt, które są dobrze napisane po angielsku, dobrze zaśpiewane. Żeby ludzie skumali, że zajebista jest muzyka i mówi językiem zrozumiałym.

- Jeszcze do końca nie wiem jak to będzie wyglądało, ale mam taki pomysł, żeby stworzyć taki mit, że wykorzystujemy muzykę lat 60. Nieistniejącą oczywiście, tworzymy polską psychodelię, polski pop lat 60., z miłością w temacie, ziemniakami, partią, stonką, czymkolwiek. Wszystko to tłumaczymy na angielski. Mój przyjaciel Daniel Mostovoy udaje profesora Columbii, który tłumaczył te teksty i wykazuje ich niezwykłość, ponadczasowość i odkrywamy to czego w komunie nie było. To taki plan rekonstrukcji polskiej muzyki.

Kontakt muzyczny z Zachodem utrzymujesz prowadząc niezależną wytwórnię Biodro Records. Bajzel, Von Zeit, Prząśniczki, Sensorry - to artyści różnych gatunków, których wydajesz. Masz jakiś klucz wyboru płyt, które decydujesz się wydać? Trudno jest cię na to namówić?

- I trudno, i łatwo. Wiem, że 3/4 nie wydam, nawet 99 procent nie wydam. Ludzie przysyłają mi linki do myspace'a i proszą, żebym posłuchał. Nie słucham tego. Bardzo rzadko - jeśli ma jakąś totalnie pojechaną nazwę. Z reguły jak słyszę polską muzykę to bejsbol pojawia się w ręce czy ręka układa się w liścia.

- Nie lubię polskiej muzyki w ogóle. Nie przepadam za nią, ale zdarza się tak czasami, że przychodzi do ciebie gościu, taki Bajzel i jest gotowy. I to jest zajebiste. Bajzla słyszałem na koncercie, kiedy grał przed nami i prawie nam skradł show. Prawie, bo daliśmy radę... Jeden człowiek na scenie jest w stanie zrobić takie poruszenie, że czuliśmy się zagrożeni.

- Są takie talenty jak Bajzel, przypadki zjawiskowe. Ich nie należy przeoczyć, ale są to zazwyczaj osoby polecone. Na przykład mój kolega Michał Szulc z Biodra przyniósł mi płytę, żebym posłuchał koniecznie. To był zespół Ms. No One, dwie laski i dwóch facetów, ich muzyka jest bardzo osobista. Wokalistka ma świetny głos i świetnie śpiewa po angielsku. Dobrze jest to wszystko zaaranżowane. To jest dość popowe, ale z takim skrętem trochę offowym, jak Sigur Ros, trochę R&B, ch... wie co to jest. Ale słyszysz takich ludzi i wiesz, że są gotowi. Oczywiście nie mogę im powiedzieć, że są gotowi, bo się podniecą za bardzo, ale mówię Michałowi, żeby ich pilnował.

- Wierzę w karmiczność tych spotkań. Kiedy ktoś mi mówi: "posłuchaj tego gościa", słucham takiego Bajzla i wiem, że to jest to. Nie słucham całości, bo nie wierzę to, że wyłowię coś z tysiąca rzeczy. Ale jadę do Gorzowa Wielkopolskiego i ktoś mówi: "Jest tu taki zespół Kawałek Kulki - posłuchaj sobie tego". Pytam ich czy coś podziałać, mówią, że mają wydawcę. A teraz już sami przyszli i pytają czy ich wydamy. Cieszę się, że wraca do mnie taki zespół, a nie jest w kosmosie.

Masz wśród muzyków Biodra swoich ulubieńców, których traktujesz jakoś specjalnie?

- Na pewno tak, ale nie chcę o tym mówić, bo jak ktoś przeczyta, to się obrazi. Zawsze jest tak, że z 20 osób wybierasz ludzi, którzy są ci najbliżsi. Robert Brylewski, któremu chcę wydać płytę, jest moim wielkim przyjacielem. Grzesiu Nawrocki z Kobiet - to też niezwykły układ przyjacielski. Jest paru wykonawców, których szanuję, bo czuję, że coś z nich będzie. W przypadku rzeczonego Bajzla to nie jest jeszcze ostatnie słowo i na pewno zrobi jeszcze zajebistą rzecz i czekam na to. Takie są dalsze i bliższe relacje.

Czemu założyłeś wytwórnię?

- Po części z próżności, bo myślałem o tym, że Zappa też miał wytwórnię. A po drugie to był impuls. Jednym z pierwszych impulsów robienia muzyki jest kariera muzyczna. Jak grasz pięć lat czy sześć, to chcesz być jak Beatlesi, być sławny i chcesz, żeby ludzie szczali na twoich koncertach. Ja też taki byłem. A potem coraz bardziej się absorbuje wrażenia, miłość do muzyki, ta pełnia jaką daje poddanie się muzyce, bycie muzyką. Trochę próżność, trochę kasa. A przy okazji jest tam jakaś dawka idealizmu, bo jak już powiedziałem o kasie, to muszę powiedzieć o idealizmie.

Naprawdę jest kasa z niezależnej wytwórni?!

- Nie ma. Widzisz - zostaje próżność plus idealizm.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy