Reklama

"Maksymalny obciach"

Najpierw odpowiedz na pytanie, które zadawano ci pewnie już wielokrotnie. Co oznacza nazwa waszego zespołu?

Myślę, że nazwa naszego zespołu oznacza coś przyjemnego. Plateau oznacza fazę poprzedzającą orgazm. I tym właśnie się kierowaliśmy przy wyborze. A przy okazji fajnie brzmi. Po francusku. To jest chyba całe wytłumaczenie naszej nazwy.

To teraz powiedz kilka słów na temat dosyć buńczucznego tytułu płyty. Do kogo odnosi się słowo "Megalomania"?

Oczywiście do nas. Jest ona trochę na wyrost, ale chcemy tym tytułem trochę sprowokować. Po prostu uważamy, że jesteśmy fajnymi chłopakami. Stąd nazwa "Megalomania" (śmiech).

Reklama

Poza tym jedna z piosenek nosi na płycie tytuł "Megalomania". I jest jeszcze okładka, na której jest król z koroną. Wydaje mu się, że jest wszechwładny, a tak naprawdę jest nagi. Jest to więc trochę prowokacyjne.

Generalnie tytuł odnosi się do nas, tak przynajmniej opowiadamy, ale chodzi nam o sprowokowanie.

Porozmawiajmy o historii zespołu. Przełomowy dla Plateau był rok 2001, kiedy to wyruszyliście w trasę koncertową z zespołem Hey. Jak doszło do tego, że anonimowy wtedy wykonawca zagrał trasę u boku jednej z najpopularniejszych polskich grup?

Menedżer zespołu posłuchał naszych nagrań demo, które dostał od nas przypadkowo i zagraliśmy z Hey'em dwa próbne koncerty. A później zostaliśmy zaproszeni na trasę, na której zagraliśmy 15 koncertów. Było bardzo fajnie, pełne sale, dobre przyjęcie. I co ważne, ludzie zaczęli nas od tego momentu kojarzyć. Byliśmy więc z tej trasy bardzo zadowoleni.

Dlaczego na fali tego sukcesu nie nagraliście od razu płyty? Od 2001 roku do daty premiery waszego debiutanckiego albumu minęły przecież lata...

Właściwie to była już końcówka 2001 roku... Było kilka powodów. Po pierwsze, skupiliśmy się poważnie na koncertach. Zagraliśmy ich od tamtego czasu ponad 200. Drugi powód jest taki, że nie chcieliśmy chodzić do wytwórni z półśrodkami. To znaczy z materiałem, który nie brzmiał do końca tak, jak byśmy sobie tego życzyli.

To było spowodowane ograniczonymi możliwościami finansowymi, co przekładało się na ograniczony czas w studiu. Chcieliśmy pójść do wytwórni z materiałem, który zostanie przez nas w 100 procentach zaakceptowany. Chcieliśmy czuć, że pokazujemy w nagraniach siebie.

I właśnie dlatego za płytę zabraliśmy się dopiero w 2004 roku. Wtedy też zaczęliśmy chodzić po wytwórniach.

Udało wam się w końcu podpisać kontrakt i wydać płytę. W pewnym sensie spełniły się marzenia każdego debiutującego zespołu. Jakie masz zatem rady dla całej armii innych wykonawców bez kontraktu, którzy pewnie chcieliby być na waszym miejscu?

Muszę powiedzieć, że chyba nam się poszczęściło. Nagrywamy dla dużej wytwórni i jeszcze mamy tak komfortową sytuację, że w ani jeden dźwięk na płycie nie ingerowała wytwórnia. Wzięli wszystko tak jak było.

A rady dla początkujących zespołów? Myślę, że jesteśmy jeszcze za młodzi, by dawać rady. Ale jeśli już muszę coś powiedzieć - zawsze trzeba wierzyć w swoje możliwości i przeć do zamierzonego celu, bez względu na okoliczności. I jednocześnie słuchać opinii innych, nie zamykać się w sobie.

Czy ja się przypadkiem nie przesłyszałem? Powiedziałeś, że wytwórnia nie ingerowała w wasze nagrania. Brzmi to bardzo nieprawdopodobnie... Czy coś się za tym kryje?

(śmiech) Dla mnie też. My przynieśliśmy gotowy, zmiksowany materiał. To znaczy można było go jeszcze "otworzyć" i poprawić. Szczerze mówiąc sami się dziwiliśmy, że największa w tym kraju wytwórnia, jaką jest Universal, nie miała kompletnie żadnych zastrzeżenia co do piosenek. Były jedynie zastrzeżenia do masteringu, który został wykonany ponownie.

Ale do samych utworów nie było żadnych zastrzeżeń, co nas bardzo zdziwiło, bo na płycie jest przecież dużo ryzykownych rozwiązań i brudów. Jesteśmy dlatego naprawdę zaskoczeni, ale równocześnie bardzo zadowoleni, bo wszystko brzmi od początku do końca tak, jak sobie tego życzyliśmy.

Powiedziałeś, że przed wydaniem płyty nastawiliście się na koncerty. Dwa z nich zagraliście nawet w więzieniu. Jak do tego doszło?

Koncerty zagraliśmy na ul. Rakowickiej w Warszawie. Odbyły się one w świetlicy. Nie byliśmy pierwsi - wcześniej grali tam między innymi Perfect i Maanam. Wyglądało to tak, że rozstawialiśmy sprzęt na świetlicy, później wchodzili więźniowie, a później my. I graliśmy dla nich półtorej godziny.

Więźniowie siedzieli, bo mieli zakaz stania. Byli oczywiście cały czas obserwowani przez strażników i kamery.

Muszę przyznać, że podczas pierwszego koncertu byliśmy trochę zestresowani. Ale za drugim razem wszystko było w porządku. Mieliśmy już nawet kilku tak zwanych znajomych. Wszystko było więc git (śmiech).

Czy utrzymujecie jakieś kontakty z tymi tak zwanymi znajomymi?

(śmiech) Na razie za bardzo nie ma jak. Ale może kiedyś... Nie wykluczam (śmiech).

A tak na poważnie, to planujemy jeszcze w przyszłości zagrać na Rakowickiej. A w planach mamy trasę koncertową po więzieniach w Polsce. To byłaby chyba pierwsza taka trasa koncertowa w naszym kraju. Najprawdopodobniej doszłoby do tego w styczniu 2006 roku. Czyli szykuje nam się więzienne tournee.

Zagraliście również na gali Miss Polonia. W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że koncerty to dla was priorytet i właściwie możecie zagrać wszędzie. A czy wyobrażasz sobie jakieś miejsce lub imprezę, na którą by was nawet wołami nie zaciągnięto?

Nie myślałem o tym. To wszystko zależy od wielu czynników. Na pewno nie zagramy koncertu z playbacku. Nie mówię tu o występach w telewizji, bo w tym przypadku dochodzą kwestie techniczne. A jeżeli dostaniemy jakąś "kosmiczną" propozycję, to będziemy się wtedy zastanawiali.

Pytam o to, ponieważ teraz na czasie jest kwestia koncertów na wiecach partii politycznych...

Dobrze, że mi podpowiedziałeś. To odpada. Uważam, że to jest maksymalny obciach.

Przejdźmy teraz do debiutanckiej płyty Plateau. Singlem promującym album była piosenka "Sto lat samotności", do której nakręciliście teledysk...

"Sto lat samotności" to jedna z najstarszych piosenek Plateau, bo graliśmy ją już na trasie z Hey'em w 2001 roku. A na teledysk mieliśmy specyficzny pomysł - zapraszam wszystkich do obejrzenia klipu. Nakręciliśmy go w połowie sierpnia 2005 roku, w opuszczonej hali na warszawskiej Woli. Kręciliśmy go od 10. rano praktycznie do północy.

Piosenka mówi o wyobcowaniu ze społeczeństwa. Dlatego wydało nam się, że nic tego lepiej nie przedstawi niż ujęcia osoby ze szpitala psychiatrycznego. Całe ich życie kręci się gdzieś tam w tle, pojawiają się różne osoby, które coś od nich chcą...

Ale ta osoba i tak jest kompletnie odizolowana, żyje w swoim własnym świecie. Totalnie wyobcowana.

Wasz teledysk przypomina mi trochę wideoklip Myslovitz do anglojęzycznej wersji "Długości dźwięku samotności"...

Podobieństwo jest przypadkowe. Myslovitz też grają w hali, ale to nie był zamierzony manewr z naszej strony. Ja nawet nie widziałem wcześniej teledysku do "The Sound Of Solitude". A pomysł z halą podsunęli nam nasi producenci.

Na płycie znajdują się głównie dosyć ostre, gitarowe piosenki. Niespodzianką jest utwór ósmy - krótki przerywnik w stylu reagge. Kto wpadł na pomysł, by umieścić ten numer na "Megalomanii"?

Właściwie to był pomysł całego zespołu. Chcieliśmy dać słuchaczowi trochę oddechu przed finałowymi utworami. A poza tym lubię płyty, na których znajdują się tego typu smaczki. To zawsze dodaje albumom różnorodności.

Powiedziałeś kiedyś, że nie trawisz muzyki metalowej. Przeczytałem gdzieś, że twoi koledzy z zespołu, Karol i Dominik, jako najlepsze koncerty, na jakich mieli okazję być, wymienili odpowiednio występy Acid Drinkers i Huntera. Jak możesz z tym żyć?

(śmiech) Z tego, co pamiętam, to Dominikowi chodziło przede wszystkim o energetyczność występu Huntera. Bo wielkim fanem Huntera to on raczej nie jest. A Karol też od dłuższego czasu żadnej metalowej płyty raczej nie miał w swoim odtwarzaczu...

Muzyka metalowa, gdy jest to inteligentna muzyka metalowa, na pewno jest warta uwagi. Ale na przykład zespoły, które grają w stylu heavymetalowym z lat 80., nie rozwijają się i epatują jakimś krwawym imagem - na przykład ucięte głowy kozłów (śmiech) - to już dla nas zahacza o śmieszność. W mojej wypowiedzi bardziej chodziło o tego typu zespoły.

A jaka muzyka wam się podoba? Czego słuchacie?

Oj, różnie z tym bywa. Na pewno cały czas The Beatles. Ich ostatnie płyty są absolutnie fantastyczne. Uważam, że w tamtym czasie to byli wizjonerzy rocka. Na pewno byli kilka lat do przodu. A z nowszych rzeczy na pewno podoba nam się to, co robi grupa Radiohead czy też Blur na ostatnich płytach. Ogólnie zespoły, które coś kombinują.

Podobają nam się wykonawcy, których kolejne płyty różnią się od poprzednich. I nie odcinają kuponów od pierwszych płyt tworząc ich kolejne kopie. Wśród polskich zespołów, i to nie jest w żadnym wypadku wazelina, podoba nam się to u Hey'a. Zmienili zupełnie styl w porównaniu do pierwszych płyt.

Czy wy też zamierzacie zmienić swój styl? Masz już wizję kolejnych nagrań Plateau?

Chcemy na pewno, aby były inne niż te z debiutu. Mamy zamiar wzbogacić brzmienie innymi instrumentami. Nie stawiamy tylko na gitary. Chcemy dużo eksperymentować, by nasza muzyka się nie znudziła. A takiej kariery jak Krzysiu Krawczyk to raczej nie zrobimy...

Nie mów hop...

(śmiech) Myślę, że muzycznie kombinujemy jednak w inną stronę. Ale podoba mi się ta nisza na rynku, w którą celujemy. To miejsce, w którym są Myslovitz, Hey... W radio i telewizji można usłyszeć i zobaczyć ich piosenki, ale wciąż te zespoły mają status grup niezależnych.

Jak postrzegasz polską scenę gitarową? Co sądzisz o takich wykonawcach, jak Negatyw, Delons czy Cool Kids Of Death...

Z Negatywem graliśmy razem kilka koncertów na wspólnej trasie z Hey'em. Bardzo się cieszę, że w Polsce wreszcie zespoły zaczęły kombinować w tym kierunku. Bo przez długi czas brytyjska muzyka była u nas traktowana po macoszemu. Mam nadzieję, że te zespoły wciąż będą nagrywały, a scena będzie się rozwijała.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wytwórnia | Myslovitz | muzyka | koncerty | śmiech | obciach
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy