Krzysztof Kobyliński: "W muzyce najważniejsza jest muzyka" [WYWIAD]
Rozpoczęła się 16. edycja Palm Jazz. Wydarzenie odbywa się w tym roku w Gliwicach, Bytomiu, Tarnowskich Górach i Raciborzu. Jak co roku przyciąga wybitnych muzyków z różnych zakątków świata, a także miłośników muzyki poszukujących autentycznych i artystycznie wartościowych brzmień. Z redakcją Interii spotkał się dyrektor artystyczny festiwalu - pianista i kompozytor Krzysztof Kobyliński.

Damian Westfal, Interia Muzyka: Panie Krzysztofie, przed nami niezwykle inspirująca jesień - 16. edycja festiwalu Palm Jazz. Czternaście dni muzyki, cztery miasta. Brzmi imponująco.
Krzysztof Kobyliński: Rzeczywiście - to prawie cały miesiąc wypełniony koncertami. Zaczęliśmy 29 października koncertem Marcina Krzyżanowskiego i Leszka Żądło. Później wystąpi James Brandon Lewis - był już kiedyś u nas, ale bardzo chciałem go ponownie zaprosić. W Tarnowskich Górach zagra też Ania Jopek i Dainius Pulauskas Acoustic Group - to Litwin, który nagrał płytę z muzyką Krzysztofa Komedy. Zagra też wielu innych wybitnych muzyków. Warto sprawdzić cały program. Wisienką na torcie będą aż dwa koncerty Kronos Quartet na zamknięcie festiwalu. Zespół zagra dwa różne programy.
Artyści mają pełną dowolność w wyborze repertuaru?
- Oczywiście. Gdy ktoś jest już zaproszony, decyduje sam, co zagra. Nigdy nie narzucam wykonawcom, że mają wykonać mój ulubiony utwór. Sam też nie lubię, gdy ktoś mi mówi, co mam grać. W jazzie jest relatywnie dużo swobody. Ta wolność jest dla mnie najcenniejszym elementem tej muzyki. Teraz jest trochę gorzej z tym gatunkiem, bo jest pełno ludzi, którzy grają bardzo dobrze, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że trochę podobni do siebie.
Mówi pan, że dziś w jazzie jest trudniej?
- Tak, bo jeśli mamy wielu świetnych muzyków, którzy często grają bardzo podobnie, to brakuje oryginalności. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale wydaje mi się, że przez to publiczność nie przybywa tak licznie.
Pana muzykę właśnie trudno zaszufladkować. Z czego to wynika?
- Wszedłem w muzykę po raz drugi - po wielu latach spędzonych w biznesie. Wtedy nie miałem czasu na prawdziwe ćwiczenie, na koncentrację, na rozwijanie warsztatu. Instrument leżał gdzieś z boku, więc siłą rzeczy byłem w tym słabszy. A teraz wciąż pojawiają się młodzi ludzie, którzy mają mnóstwo czasu i mogą grać po osiem, dziesięć godzin dziennie. No i co tu dużo mówić - z nimi nie mam żadnych szans, bo dlaczego miałoby być inaczej? Ale to, co mnie ratuje, to wyobraźnia. Nad nią pracowałem przez wiele lat. Otóż wyobraźnia to nie jest tylko coś, co się dostaje od losu. To też kwestia charakteru, doświadczeń, różnych rzeczy, które potem mogą się przydać - nie tylko w muzyce. Dla mnie największą frajdą jest właśnie wymyślanie czegoś nowego. To daje mi najwięcej przyjemności.
To była trudna decyzja? O porzuceniu stabilnej posady na rzecz bycia artystą?
- Biznes był tylko epizodem. Zajmowałem się tym, co trzeba, zarobiłem trochę pieniędzy - a wiadomo, lepiej je mieć niż nie mieć (śmiech), ale brakowało mi głębi. W biznesie ciągle się ścigamy - kto ma więcej, kto zrobi coś szybciej. Ja w pewnym momencie zapytałem siebie: po co? Muzyka była moim marzeniem z młodości, więc wróciłem. Trudno było zejść z pozycji człowieka z zapleczem i sekretarkami do roli kogoś, kto dopiero się uczy. Na szczęście poznałem znakomitych muzyków i dzięki nim wiele się nauczyłem. Trzeba uczyć się od lepszych, a potem iść własną drogą.
Tegoroczna edycja PalmJazz to prawdziwa światowa czołówka. Jak udaje się panu zgromadzić tylu znakomitych artystów z kilku krajów na jednym wydarzeniu?
- To efekt wielu lat pracy i zaufania. Trzeba mieć kontakty, dobre relacje z agencjami i dbać o artystów. Muzycy muszą wiedzieć, że przyjeżdżając na przykład do Gliwic, będą mieć świetne warunki.
Jak długo trwały przygotowania?
- Zaczynamy zwykle rok wcześniej. I proszę mi wierzyć - plan często zmienia się kilka razy. Pierwotna lista artystów rzadko zostaje w całości, ale to normalne. Festiwal opiera się na gwiazdach - bez nich nie ma festiwalu. Staram się im zapewnić najlepsze możliwe warunki. Zbudowałem nawet własną salę koncertową - "Jazovia" - na 200 miejsc, gdzie odbędzie się większość koncertów PalmJazzu. Ma idealną akustykę i pełne zaplecze. Muzycy mają tam wszystko, czego potrzebują.
Zdarzały się nietypowe wymagania techniczne?
- Oczywiście. Jeden z zespołów chciał być ubezpieczony na 5 milionów dolarów! (śmiech) Finalnie ubezpieczyliśmy na 100 tysięcy złotych i też byli zadowoleni. Pamiętam też historię z Keithem Jarrettem podczas jednej z edycji Festiwalu Jazz Jamboree. Artysta chciał mieć stroiciela przy fortepianie przez cały koncert i miał on stać na dywanie. Wtedy to wydawało się dziwactwem, a on miał rację - fortepian się rozstroił, a dywan tłumił skrzypienie sceny. Od tego czasu wiem, że doświadczony muzyk wie, czego potrzebuje. I jeśli mogę - spełniam te prośby.
Festiwal łączy kultury, style i emocje - piszecie. Powiedzmy szczerze: to nie jest festiwal tylko jednego, określonego gatunku…
- Zgadza się. Nigdy nie miał być festiwalem jednego gatunku. Gdy festiwal finansowało miasto Gliwice, przyjąłem zasadę, że jest on dla ludzi wykształconych, o ponadprzeciętnych potrzebach estetycznych. Muzykę, którą tworzę, robię dla siebie. Ale festiwal robię dla ludzi - i to jest zasadnicza różnica.
Wielu artystów, z którymi pan współpracuje, było już wcześniej w Polsce. Ciekawi mnie, co oni mówią o naszym kraju - zwłaszcza ci, którzy przyjeżdżają z daleka. Czy coś szczególnego zapada im w pamięć po wizycie tutaj?
- Wie Pan, najlepsze doświadczenia mam z rozmów z muzykami, z którymi gram albo spotykam się na festiwalach. Niedawno grałem na jednym w Hiszpanii - organizował go Włoch, który mieszka tam już dwadzieścia lat. Przeprowadził się, bo myślał, że w Hiszpanii będzie lepiej. Teraz mówi: "Wcale nie jest. W Hiszpanii jest tak samo jak we Włoszech - może za czterdzieści lat osiągniemy polski poziom". Proszę sobie wyobrazić - aż miło było to usłyszeć. I wcale nie chodziło o drogi czy infrastrukturę, choć i tu, swoją drogą, sporo się zmieniło. Kiedyś niemieckie drogi były wzorem, a nasze - wiadomo. Teraz jest odwrotnie: my mamy nowe, a oni bardziej "używane". Natomiast tamta opinia dotyczyła czegoś innego - sytuacji muzyków. On powiedział, że w Polsce muzycy mają dziś lepiej niż we Włoszech czy w Hiszpanii.
To zdanie powinni dobrze zapamiętać ci nasi muzycy, którzy wciąż narzekają, jak to w Polsce jest źle.
Wiem, że w tegorocznej edycji miał wystąpić Stanisław Soyka. Będzie jakiś tribute?
- Tak, mieliśmy wspólny koncert zaplanowany na 14 listopada, był bardzo ważnym punktem. Dzień po tym, jak ogłosiliśmy program, Staszek zmarł. To był dla mnie cios - graliśmy razem w wielu projektach, m.in. z orkiestrą Aukso. Nie organizowałem koncertu "tribute", jestem z tym ostrożny, bo nie chciałem teatralności czy patosu. Pamięć o Staszku zostaje po prostu w sercu.
Pamięta pan pierwszą edycję festiwalu? Jak PalmJazz ewoluował od tamtego czasu?
- No cóż, wtedy mieliśmy znacznie mniej pieniędzy - można powiedzieć, że bardzo mało. Główną gwiazdą był Trilok Gurtu - genialny tablista, perkusista, perkusjonista. To naprawdę wielki muzyk, światowy format. A sam festiwal... wie Pan, jak to bywa z pierwszymi edycjami - walczyliśmy z różnymi przeciwnościami, takimi, które zawsze pojawiają się, gdy robi się coś po raz pierwszy.
No i oczywiście był ten klasyczny chór sceptyków: "Nie uda się, nie dacie rady". To, paradoksalnie, działało jak najlepsza motywacja. Bo jak człowiek słyszy, że się nie uda, to od razu chce udowodnić, że właśnie - uda się!
A co u pana nowego w muzyce? Szykuje się nowa płyta?
- W grudniu ukaże się album "Ogród Katarzyny" - inspirowany twórczością nieżyjącej już, niepełnosprawnej malarki Katarzyny Warachim z Gliwic. Nagrałem 80 minut muzyki, wybrałem 40. Wszystko zagrane "z palca", czyli bez kompozycji, czysta improwizacja. To bardzo emocjonalny projekt.
Gdzie gra/grało się panu najlepiej?
- Pod względem publiczności najlepiej grało mi się we Włoszech, Niemczech, Austrii i Szwajcarii. Ostatnio również w Czechach i na Słowacji. Co ciekawe - dziś również w Polsce mam idealną ciszę na koncertach. Kiedyś bywało trudno. Ludzie nie do końca się skupiali - kaszlali, wiercili się. Teraz słuchają naprawdę uważnie. W Pradze, w mieście, gdzie naprawdę lubią piwo, po koncercie podszedł do mnie mężczyzna i powiedział, że bał się otworzyć piwo, żeby mi nie przeszkadzać. To jeden z najpiękniejszych komplementów, jakie usłyszałem.









