Katatonia: "Połączenie światła i cienia zawsze jest najciekawsze" [WYWIAD]
Trzynasty album Katatonii ukazał się tuż przed pięćdziesiątymi urodzinami lidera zespołu, Jonasa Renkse, co sprowokowało nas nie tylko do rozmowy na temat zmian i nowego kierunku, ale również do podróży w przeszłość.

Jarosław Kowal, Interia Muzyka: Premiera "Nightmares as Extensions of the Waking State" za nami, jaki jest obecnie twój stosunek do tego albumu? Nieustannie go słuchasz, ćwiczysz przed koncertami czy może masz od niego przerwę?
Jonas Renkse: - Do niedawna miałem od niego chwilę przerwy, ale zaczęliśmy już próby z nowym materiałem. W najbliższym czasie będziemy grać tylko jeden utwór z "Nightmares as Extensions of the Waking State", ale przesłuchałem przy tej okazji całość. Wróciłem do niej po kilku miesiącach od zakończenia nagrań i uważam, że brzmi bardzo dobrze. Brzmi dokładnie tak, jak powinien brzmieć album Katatonii.
Po tylu latach wydawania albumów jest w tym jeszcze ekscytacja albo może nawet strach?
- Ekscytacja na pewno wciąż jest, ale obawy również się wkradają. Zawsze kiedy tworzy się coś nowego, pojawiają się wątpliwości co do reakcji publiczności. To zdrowe uczucie i każdemu powinno towarzyszyć przy wydawaniu albumu, bo świadczy o tym, że nam zależy. Tworzenie muzyki wciąż jest dla mnie przyjemnością i niezmiennie przynosi mi satysfakcję. To wyjątkowe uczucie.
W jakim stanie emocjonalnym pracowałeś nad tym materiałem?
- To trochę bardziej introspektywny album, może nawet mroczniejszy od poprzedniego. Nie do końca wiem, dlaczego poszliśmy akurat w tym kierunku. Zawsze miałem problem ze spojrzeniem na proces tworzenia muzyki z szerszej perspektywy. Na pewno każdy album Katatonii jest dla mnie inny, co być może wynika z podświadomej reakcji na otoczenie i odpowiada na potrzebę niepowtarzania się... A może wszystko sprowadza się do emocji? Sam nie wiem.
Jestem pewien, że nawet ktoś, kto tylko od czasu do czasu sięga po muzykę Katatonii uzna element emocjonalny za wyróżniający się w waszej muzyce. Na pewno są to uczucia całkowicie szczere, ale nie masz wrażenia, że po czasie z niektórymi z utworów jesteś mniej związany, bo stałeś się innym człowiekiem?
- Ze starszymi utworami faktycznie tak jest, ale chociaż nie jestem już blisko związany z ich treścią, wciąż pozostaję w bliskiej relacji z osobą, która je stworzyła. Wciąż pamiętam, co czułem, kiedy powstawały. Wszyscy dorastamy i rozwijamy się, odkrywamy nowe spojrzenia na wiele tematów, więc zdarza się, że teksty sprzed lat nie dotyczą dzisiejszego mnie, ale jest w tym coś fascynującego, kiedy cofam się w głowie do dawnych lat i przypominam sobie, jaki miałem wtedy sposób myślenia albo przez co przechodziłem.
Kiedy oddajesz tak wiele emocji publiczności, odpowiedź musi być równie intensywna. Zdarza się, że ktoś pisze do ciebie albo podchodzi po koncercie i opowiada, jak muzyka Katatonii pomogła mu albo jej przetrwać trudne czasy?
- To się dzieje nieustannie. Za każdym razem schlebia mi, kiedy nasza muzyka okazuje się tak mocno związana z życiem innych, zupełnie obcych osób. Czasami wpływa wręcz na ich losy. Zawsze kiedy o tym myślę, wydaje się surrealistyczne i trudne do pojęcia. Niekiedy trudno w takich bezpośrednich sytuacjach przyswoić wszystkie informacje, bo ktoś niespodziewanie otwiera się i zwierza z naprawdę trudnych, intymnych przeżyć. Cieszę się, że Katatonia bywa pocieszeniem.
Sam też miałem taki okres, kiedy sięganie po twoją muzykę dodawało mi sił - tak było z jedynym albumem projektu Wisdom of Crowds. Odkryłem przy nim - a później uświadomiłem sobie, że tyczy się to również całej dyskografii Katatonii - że chociaż w większości twoich utworów wyraźnie czuć melancholię i smutek, potrafią zarazem podnieść na duchu. Z założenia próbujesz wpuścić w ten mrok nieco światła?
- Tak, bo lubię tę dynamikę. Gdybyśmy nagrywali albumy w całości skupione na negatywnym spojrzeniu na świat, trudno by się ich słuchało. A przynajmniej większość osób miałaby z tym problem. Ograniczanie siebie w ten sposób utrudniałoby twórczą działalność. Kiedy mierzę się ze stanami, w których nie czuję się zbyt dobrze pod względem psychicznym, nie piszę tekstów. W ogóle na nic nie mam wówczas ochoty. Jak już się jednak z tym uporam i zaczynam wracać do normalności, wszystkie te doświadczenia okazują się przydatne i inspirujące. Można je przeobrazić w coś ciekawego dla muzyki, bo siły twórcze znowu są na wysokim poziomie. Połączenie światła i cienia zawsze jest najciekawsze.
Ciekawe jest też to, jak różnorodność emocji przekłada się na różnorodność dynamiki. Moim ulubionym utworem z nowego albumu jest "Wind of no Change" - od razu wciąga basowym groovem, później wchodzi chór w gothicmetalowym stylu i kiedy spodziewałem się głośnej kulminacji, robi się stopniowo ciszej i spokojniej. Przez chwilę pozostają nawet sam głos z gitarą. Cisza jest dla ciebie dodatkowym instrumentem?
- Jasne, bez ciszy nie da się osiągnąć tego rodzaju dynamiki. Kiedy umiejętnie posługujesz się ciszą albo przyciszeniem, wtedy te głośniejsze partie wydają się jeszcze bardziej potężne, a punkt kulminacyjny wyraźniej zaznaczony. Taki kontrast pomaga również w tym, o czym przed chwilą rozmawialiśmy - uwydatnia różne, splatające się emocje zawarte w utworze. Cisza jest bardzo przydatnym narzędziem, nie bez przyczyny mówi się, że "znaczy więcej niż tysiąc słów".
W "Wind of no Change" zarówno pod względem muzycznym, jak i tekstowym jest nieco ze starej Katatonii. Nie jest to jednak odtwarzanie starego brzmienia, a raczej subtelne odniesienie i zdaje się, że to zawsze jest twoim celem - szukanie czegoś innego i nowego. Odczuwałeś kiedyś pokusę, by nagrać album typu "powrót do korzeni", na co wiele metalowych zespołów na jakimś etapie działalności się decyduje?
- Raczej nie. To ciekawy pomysł, ale prawdziwą kreatywność odczuwam wtedy, gdy próbuję czegoś nowego. Gdybym na przekór tej potrzebie postanowił sięgnąć po nasze dawne brzmienie, myślę, że publiczność szybko wyłapałaby nieszczerość. Wolę szukać czegoś nowego i ewentualnie czasami obejrzeć się za siebie, jak właśnie w tym utworze. Jak zauważyłeś, nawiązanie jest w nim subtelne. Jestem dzisiaj w innym miejscu niż trzydzieści lat temu, ale taka muzyka nadal jest mi bliska, a tematyka tekstu, choć odbiega od treści utworów, jakie piszę obecnie, wciąż ma dla mnie istotne znaczenie.
Po tych wszystkich latach wciąż nie gasną gorączkowe dyskusje pomiędzy waszymi fanami - jedni twierdzą, że byliście u szczytu w okresie deathmetalowym, inni, że ciekawszy jest ten rockowy z elementami gotyku. Irytuje cię to czy może cieszysz się, że Katatonia wywołuje tak silne i skrajne emocje?
- Cieszę się, że słuchacze wciąż rozmawiają o naszej muzyce i doskonale rozumiem, skąd biorą się te emocje. Mam podobnie z zespołami, których słucham - raz wolę starsze nagrania, kiedy indziej bardziej przekonują mnie nowsze. Wszystko sprowadza się do kwestii gustu i nikt nie może sprawować nad tym kontroli. Dlatego nie wzbudzają we mnie żadnych negatywnych emocji te wszystkie dyskusje w internecie, a wręcz uważam to za wyróżniające, że samo nasze istnienie prowokuje do zaciętych dysput.
Najbardziej wyróżnia się na nowym albumie utwór "Efter Solen", pierwszy Katatonii zaśpiewany w całości w języku szwedzkim, nie licząc "Vakaren", bonusowego kawałka z "The Fall of Hearts". Nie to jest jednak najbardziej zaskakujące, a zmiana nastroju. Staje się bardzo spokojny, na co wpłynęło użycie elektronicznego instrumentarium.
- Skomponowałem go razem z przyjacielem, Joakimem Karlssonem z blackmetalowego Craft, z którym połączyła mnie miłość do elektronicznej muzyki. Od dawna tworzymy razem, ale niewiele dotąd wydaliśmy. "Efter Solen" to jeden z pierwszych utworów, nad jakimi pracowaliśmy. Jego początki sięgają mniej więcej dwanaście lat wstecz, ale długo nie mogliśmy wymyślić zakończenia i po jakimś czasie kompletnie o nim zapomniałem. Joakim przypomniał go akurat wtedy, gdy pracowałem nad albumem Katatonii i stwierdził, że powinniśmy coś z nim zrobić, bo skrywa spory potencjał. Zacząłem więc słuchać istniejących ścieżek i rzeczywiście wydawały się bardzo dobre. Pomyślałem, że nastrojem pasowałyby nawet do Katatonii i z czasem zaczęliśmy wprowadzać ten pomysł w życie. Tekst w języku szwedzkim od początku był z tym utworem związany, więc postanowiłem go zachować. Nie chciałem zepsuć aury przez pisanie na nowo czegoś po angielsku. Wydaje mi się, że język narzuca specyficzny sposób śpiewania i wszelkie zmiany odbiłyby się na całości. Cieszę się, że zdecydowaliśmy się na to, bo chociaż "Efter Solen" jest wyraźnie inny od reszty albumu, równie dobrze oddaje klimat Katatonii.
Umieściłeś go w idealnym miejscu na albumie, bo tuż przed finałem. Całe wydawnictwo wydaje się zresztą "oddychać", unikasz grania na jedną modłę. Ważne jest komponowanie nie tylko poszczególnych utworów, ale również ich wzajemnych sprzężeń?
- Bardzo się cieszę, że o tym wspomniałeś, bo rzeczywiście często myślę o tworzeniu albumu jak o spójnej całości. Ustalenie odpowiedniej kolejności utworów nie jest łatwym zadaniem, ale koniecznym, żeby album - jak powiedziałeś - oddychał. To idealne słowo, by opisać cel, który zakładam za każdym razem, kiedy pracuję nad nowym wydawnictwem. Oczywiście kiedy powstają poszczególne utwory, nie wiem jeszcze, gdzie się znajdą, ale próbuję komponować je tak, żeby były jak najbardziej zróżnicowane w ramach stylu Katatonii. Kiedy są już gotowe, zaczyna się układanie puzzli. Czasami rezultat broni się po latach, kiedy indziej wracam do któregoś z albumów i czuję, że trzeba było rozwiązać to inaczej.
Anders Nyström odszedł z zespołu na krótko przed ogłoszeniem wydania nowego albumu, a jako główny powód wskazaliście "różnice w twórczych preferencjach". Co was najbardziej poróżniło?
- Tak naprawdę nie był obecny w zespole od dawna, ale dopiero teraz oficjalnie to ogłosiliśmy. Anders na ogół wolał nasz starszy materiał, ja wolałem próbować nowych rzeczy i to była największa różnica pomiędzy nami. Mierzyliśmy się z nią przez ostatnie dziesięć lat. To normalna kolej rzeczy, często osobom tworzącym zespoły drogi z czasem się rozjeżdżają. Szkoda, że do tego doszło, ale czuję się całkowicie pewien tego, co nagraliśmy na "Nightmares as Extensions of the Waking State". Dokładnie w tym kierunku chciałbym, żeby zespół zmierzał.
W nowym składzie graliście dotąd niewiele. Co czujesz, kiedy wychodzisz na scenę z innymi osobami, a brakuje tej, która towarzyszyła ci w Katatonii przez ponad trzydzieści lat?
- Od razu udało się nam stworzyć świetną energię i chyba wszyscy chcą coś udowodnić. Nico (Elgstrand), jeden z gitarzystów, grał już z nami wcześniej, kiedy Anders nie był dostępny. Sebastian (Svalland), drugi gitarzysta, dołączył osiem miesięcy temu i wniósł sporo świeżej energii, bo jest od nas wszystkich znacznie młodszy (śmiech). Ma też świetne pomysły w zakresie oświetlenia scenicznego. Podchodzi do tego w bardzo artystyczny sposób. Myślę, że ten album to idealny początek dla nowego składu.
Miałeś - przy tym albo przy wcześniejszych albumach - tak zwany "post-recording blues"? Poczucie smutku pojawiające się wtedy, gdy praca twórcza nad albumem kończy się, nie można już niczego dodać, pozostaje jedynie podzielenie się rezultatem z publicznością. A może jest odwrotnie i odczuwasz ulgę?
- Zazwyczaj czuję ulgę, bo praca nad albumem często staje się z czasem dość gorączkowa. Kiedy działa się w ramach sztywno ustalonych deadline'ów, jest to bardzo intensywny okres. Pewnego rodzaju smutek czasami może się pojawić na przykład miesiąc po zakończeniu wszystkich działań, kiedy wytwórnia dostała już komplet materiałów, ale album jeszcze się nie ukazał. Tkwi się wtedy w limbo i nie wiadomo, co ze sobą zrobić. To chyba najgorszy etap.
W ostatnim czasie nie tylko ukazał się trzynasty album Katatonii, ale również obchodziłeś pięćdziesiąte urodziny. To czas refleksji i podsumowania osiągnięć?
- Poniekąd tak, choć mam wrażenie, że w sposób podświadomy robię podsumowania od kilku lat. Kiedy jednak czuje się, że to wielkie pięć zero jest już blisko, coraz częściej są to myśli świadome. Nie wiążą się z kryzysem, jestem szczęśliwy i wdzięczny za to, że wciąż mogę zajmować się muzyką. Cieszę się, że jako zespół wciąż mamy wiele do przekazania i że mam silną motywację do nagrywania nowych albumów. Nie chcę, żeby płyty były jedynie pretekstem do ruszenia w kolejną trasę koncertową, podczas której nie gramy żadnej nowej piosenki. Wolę, żeby ludzie mieli ochotę słuchać również nowych utworów. Czasami trudno w to uwierzyć, że ten zespół funkcjonuje od ponad trzech dekad, ale nigdy nie żałowałem poświęcenia się mu. Dzięki Katatonii trafiliśmy do miejsc, do których bez naszej muzyki najprawdopodobniej nigdy byśmy nie dotarli.
Jak bardzo różni się metalowa scena muzyczna dzisiaj w porównaniu z okresem, kiedy wydawaliście debiutancki "Dance of December Souls" w 1993 roku?
- Jest bardzo inaczej. W latach 90. nagranie albumu było sporym osiągnięciem. W dość młodym wieku podpisaliśmy istotny kontrakt płytowy, co wiązało się z gotowością drugiej strony do opłacenia naszego pobytu w studiu - każdy zespół o tym marzył. Dzisiaj udostępnianie swojej muzyki jest bardzo łatwe, ale wszystkiego jest tak wiele, że trudniej zatrzymać publiczność przy sobie na dłużej. Możliwość podpisania kontraktu była więc wtedy bez porównania bardziej satysfakcjonująca. Wielkim sukcesem było też zobaczenie swojego albumu na regale sklepowym. Teraz każdy może nagrywać nawet we własnym domu i dzień później wrzucić muzykę do internetu. Nie wiem, co było lepsze, a co gorsze. W obydwu okresach dostrzegam pozytywy. Podoba mi się to, jak dzisiaj możemy pracować nad muzyką, wysyłać sobie pliki, działać bez konieczności spotykania się na próbach. Pokazywanie sobie nawzajem różnych pomysłów stało się bardzo łatwe.
Metal na pewno jest dzisiaj bardziej popularny niż w latach 90., funkcjonuje znacznie więcej mainstreamowych zespołów, ale czy to dobrze, czy źle? Kiedy byłem nastolatkiem, myślałem, że w radiu powinno być więcej zespołów pokroju Katatonii, Paradise Lost albo Opeth, ale później doszedłem do wniosku, że największy czar kryje się w zadawaniu sobie trudu dotarcia do tej muzyki i pewnie prysnąłby, gdyby okazała się powszechnie dostępna.
- Zgadzam się z tym. Nie odczuwam takiej potrzeby, żeby metal pozostawał nieustannie dostępny na wyciągnięcie ręki. Mam swoje ulubione albumy i zespoły z dawnych lat, wcale nie chciałbym, żeby ktoś puszczał je w radiu. Wolę sięgać po nie sam, kiedy odczuwam taką potrzebę, bo nie każda sytuacja w życiu nadaje się przecież na przesłuchanie na przykład "Altars of Madness" Morbid Angel (śmiech).
Gdyby Katatonia zaczynała działalność dzisiaj, byłoby wam łatwiej czy trudniej?
- Podejrzewam, że byłoby trudniej. Funkcjonuje dzisiaj tak wiele zespołów i istnieje równolegle tak dużo trendów w metalowej muzyce, że trudno byłoby się przebić. Sami słuchacze często mają dzisiaj problem z tym, od czego zacząć, który kierunek zgłębiać, czego szukać. Dotarcie do podobnego grona publiczności, jakie mam dzisiaj, byłoby bardzo trudne. Niezależnie od tego, czy brzmielibyśmy tak jak obecnie, czy jak na początku naszej działalności. Myślę, że w obydwu tych wcieleniach zawsze mieliśmy coś swojego, co nas wyróżniało, ale w całym tym zgiełku i tak mogłoby przepaść.