Kasia Lins o "Obywatelce K.L.": "Intensywna podróż w głąb głowy Ciechowskiego" [WYWIAD]
Kasia Lins zachwyciła uczestników tegorocznego Męskiego Grania projektem specjalnym "Obywatleka K.L.". Artystka od kilku miesięcy pracuje bowiem nad albumem, przy którym sięgnęła po repertuar legendarnego Grzegorza Ciechowskiego. Na płycie znajdą się piosenki znane jedynie najwierniejszym słuchaczom Republiki, a które Kasia zaczęła traktować jak swoje własne. W wywiadzie z Interią opowiedziała o procesie tworzenia autorskich aranżacji, dlaczego wybrała odwróconą kolejność promocji krążka, zaczynając od koncertowania z niewydanym materiałem, i co kierowało nią przy metamorfozie wizerunku. Wokalistka zdradziła także, że nie może doczekać się klubowej trasy koncertowej z "Obywatelką K.L." i przyznała, czy obraziłaby się, gdyby ktoś nazwał projekt "krążkiem z coverami".

Weronika Figiel, Interia Muzyka: Jesteś obecnie w trakcie promocji swojego najnowszego projektu "Obywatelka K.L.", związanego z Grzegorzem Ciechowskim i Republiką. Czy jest to muzyka, która od zawsze grała ci w duszy?
Kasia Lins: - Skłamałabym, gdybym powiedziała, że zawsze, bo przez większość życia słuchałam raczej muzyki, która niekoniecznie idzie w parze z tym, co proponowała Republika. Repertuar mniej znany, czyli wszystko co raczej orbitowało wokół "Mamony" czy "Białej flagi", dotarł do mnie względnie późno. I kiedy już usłyszałam piosenki spoza tego "głównego republikańskiego nurtu", to okazało się, ze dokładnie tego nie znajdowałam wcześniej w polskich tekstach. To było na tyle silne i osobne, że nie mogło nie zatrzymać uwagi, nie generować chęci pozostania na dłużej i z każdą kolejną piosenką zanurzałam się głębiej. Część najsilniej "grzegorzowa", czyli tekstowa, potrafi paraliżować, jest chłodna i transowa, a jednocześnie silnie emocjonalna. Czy to w ogóle możliwe? Najwidoczniej to jakieś krańce świata, które tworzą rodzaj niezbędnego napięcia. Nie ma nic, co mocniej do mnie mówi, jeśli chodzi o polską lirykę w utworach.
Tak jak wspomniałaś - w swoim projekcie stawiasz na mniej znane piosenki Ciechowskiego. Jak wyglądała selekcja? Jak udało ci się wybrać jedynie kilka utworów z całego repertuaru?
- To prawda, lista piosenek ważnych była zbyt długa - myślę że mogła liczyć około 30 pozycji - nie mogłam więc iść wyłącznie tym kluczem. Zaczęłam selekcjonować tę longliste według pomysłów na aranż i pytań czy faktycznie do wszystkich jestem w stanie wnieść coś od siebie, bo może fakt, ze są mi z jakiegoś powodu bliskie, wcale nie musi oznaczać, że powinnam tworzyć wariacje na ich temat? Brałam pod uwagę piosenki, z jakimś największym kobiecym drivem. Miały być autentyczne, kiedy to ja będę je opowiadać. Do tego przyszły do mnie piosenki, których wcześniej nie znałam, przykładowo z "Siódmej pieczęci" lub te, które docierały wyłącznie do bardziej radykalnych słuchaczy republikańskich. To była intensywna podróż w głąb głowy G.C. - inaczej odbierałam te teksty jako słuchaczka, inaczej, gdy chciałam wejść w emocjonalność autora, ale też poznać kontekst czy tło i opowiedzieć historię po swojemu. Wtedy odkrywałam inne warstwy, pojawiały się nowe przestrzenie do interpretacji i zrozumienia.
Mówisz o tym wszystkim z wielką pasją i zastanawiam się - czy obraziłabyś się, gdyby ktoś później nazwał projekt "Obywatelka K.L." płytą z coverami?
- Ojej, musiałabym bezustannie chodzić obrażona (śmiech). Z pewnością dla niektórych z zasady to będzie wyłącznie "płyta z coverami". Ja myślę o tym inaczej, bo wiem, jakie emocje się z tym wiążą i jak silny był napęd, żeby ją nagrać. Nie jest to żaden zabieg ani kalkulacja, to po prostu wynik fascynacji i poczucia pokrewieństwa, które rosły latami i wcześniej nie miały odwagi się ucieleśnić.
Koniec zeszłego roku był momentem, w którym poczułam, że jestem gotowa. I choć od dawna to we mnie pulsowało, to właśnie wtedy pojawił się impuls i nagle, lawinowo, popłynęło - trochę jak strumień świadomości, ale finalnie jednak szlifowany i formowany pod album. Zarówno w manii poszukiwań i tworzenia pierwszych szkiców jak i na etapach wspomnianego szlifu, czułam się w tym świecie na miejscu, organicznie. Czułam jakiś piękny rezonans. Nie było bariery, bezustannego oporu, czułam światło, ale raczej przejrzyste i klarowne, nie to urokliwe i usypiające.
W przypadku płyty z tekstami, które nie należą bezpośrednio do mnie, to poczucie klarowności z pewnością ułatwiło ten proces. To być może jedyny raz na mojej drodze, kiedy moja relacja z innym twórcą tekstów jest na tyle mocna, że decyduje się pracować z jego materiałem, zamiast po prostu iść dalej jako Kasia Lins i tworzyć kolejną własną płytę.
Niedawno oddałaś w ręce fanów oficjalną wersję "Zasypiasz sama". O czym, z twojej perspektywy, opowiada ta historia?
- Wszystkie piosenki, które wybrałam do projektu - a raczej większość z nich - mają wspólny mianownik. Wydaje mi się, że Grzegorz osadzał to na kilku spójnych elementach, które ze sobą rozmawiają w poszczególnych piosenkach, że istnieje pewien polifoniczny intertekst, gdzie historia przeziera w różnych miejscach, nie tylko na jednej płycie ale na osi czasu jego twórczości. W każdym utworze pojawia się wątek niemożliwości zdobycia, napięcia spowodowanego niespełnieniem i jednocześnie bardzo silnego, magnetycznego przyciągania. I to chyba właśnie to napięcie, a nie konkretna opowieść, na mnie działa. Większość z nich jest w jakiś sposób erotyczna, liminalna, nieosiągalna. Starałam się je wyłącznie uwypuklić, oświetlić z nowego kąta - bo wydobywać nie musiałam - zaakcentować obsesję, chęć spełnienia i jednocześnie jakiś nieokreślony hamulec lub mur nie do przebicia, walkę kontrastów, walkę z siłą, która nie pozwala dojść do celu. To są dla mnie elementy, które budują te historie.
Ostatnio odbyła się także premiera kolejnej piosenki z "Obywatelki K.L." i kolejnego klipu - do "Śmierć w bikini". Jak pracowało ci się na planie?
- To już pewnie dziesiętny klip, który zrobiliśmy, ale w każdy z nich jesteśmy tak samo silnie zaangażowani - niezależnie od tego, czy reżyseruję go ja, czy reżyserujemy go wspólnie z Karolem Łakomcem, czy reżyseruje go Maciek Bierut. To zawsze najbliższe grono i jest to bardzo intensywna i zniuansowana praca, w zaufaniu, na każdym etapie, poczynając od tego w jaki sposób ma przenikać się z tekstem. W tym teledysku potraktowaliśmy temat szerzej, bardziej analitycznie zgłębiliśmy historię piosenki i wyjściowego pomysłu "Śmierci w bikini", czyli Atolu Bikini i prób bomby atomowej. Nie wiem, czy Grzegorz kiedykolwiek o tym wspominał, ale ciężko jest nie wywnioskować, że ta historia odegrała niemałą rolę w metaforycznej interpretacji.
Oczywiście możemy też czytać ją jako obsesyjną, uwodzicielską jazdę o demonicznej kobiecie w bikini, symbolizującej śmierć, zagładę, apokalipsę. Zresztą motyw Erosa i Tanatosa przeplata się przez większość jego tekstów. W przypadku tego klipu - który reżyserowaliśmy w kolektywie z Maciejem Bierutem i Karolem Łakomcem - zapragnęliśmy wyciągnąć tę wyjściową tematykę Atolu Bikini i dzięki niemu zobrazować dwa współistniejące ze sobą światy. Widzę to jako beztroskę życia w komforcie i unikanie poczucia odpowiedzialności czy zamykanie oczu na krzywdę dziejącą się obok, ale niedotycząca nas bezpośrednio. Ten pozornie wygodny stan jednak zawsze uwikłany jest w poczucie zagrożenia.
Przy okazji wejścia w erę "Obywatelki K.L." przeszłaś metamorfozę wizerunkową - obcięłaś swoje bardzo długie włosy. To był manifest?
- Potrzeba, wejście w kolejną fazę, kolejny strój, kolejną erę. Pomogło mi to dostać się w pełni do świata nowego projektu. Ścinanie włosów generalnie kojarzy się dość symbolicznie - tu pewnie też było to trochę o zamykaniu pewnych ważnych, ale jednak minionych rozdziałów i wchodzeniu w nową, jeszcze nieznaną rzeczywistość. Takie zmiany na pewno dodają rezonu, choć nie ukrywam, że kluczowe było zaistnienie nowej postaci, niezbędnej do opowiadania nowej płyty. Chciałam, żeby to otwarcie było oczywiste i czytelne.
Z jednej strony zmiany i metamorfoza, ale z drugiej pozostałaś w klimatach kobiecych, miłosnych, a jednocześnie tajemniczych i mrocznych. To jest atmosfera, w której się najlepiej czujesz i planujesz tworzyć w niej do samego końca?
Szczerze mówiąc nawet o tym nie myślałam. Mam pomysł i w mojej głowie rodzi się coś, co nie jawi mi się jako niedostępne czy mroczne, ale później okazuje się, że wszystkie wybory, których dokonuję w procesie pisania muzyki, tekstów i wizuali, tworzą koleją duszną aurę. Zakładam, że to jest poza mną, pewien rodzaj konstrukcji, uwarunkowań, nie do końca wiem, jak to się dzieje i z czego wynika, bo przecież nie z jawnych psychopatii (śmiech).
Przy "Omenie" mój moodboard był różowy, ale taki punkowo-różowy, trochę jak z lat 70. czy 80., nieco kampowy. No i wiemy jak ostatecznie wygląda świat Omenu…

Wyobrażasz sobie, że mogłabyś kiedyś wejść w cukierkową wersję Kasi Lins i na przykład stworzyć coś totalnie lekkiego, popowego?
- Do tej pory nie było we mnie takiej potrzeby, ale też zupełnie takiego pomysłu nie wykluczam. Być może zapragnę wejść kiedyś w jakąś absurdalnie inną postać. Uwielbiam albumy koncepcyjne i postaci w jakie wchodzą wtedy artyści te albumy piszący. Wielu z nich wierzę. I rozumiem te potrzebę, bo sama działam w tej sposób.
"Obywatleka K.L." wybrzmiała w tym roku na Męskim Graniu, jeszcze przed oficjalną premierą albumu. Jak czułaś się wracając na ten kultowy festiwal?
- Dawno nie byłam tak zestresowana, jak przed koncertem na Męskim Graniu - to muszę przyznać od razu. Koncerty to jest już tak silna i regularna część mojego życia, że ciężko byłoby być w fazie bezustannego stresu i poddenerwowania, zwykle to już jednak ekscytacja. Tym razem powrócił do mnie stres, który był nieodłącznym elementem moich pierwszych życiowych występów publicznych. Ja właściwie miesiąc żyłam wyłącznie nadchodzącym koncertem i przygotowaniami do niego. Nie mówiąc już o tym, że każda próba podjęcia repertuaru G. Ciechowskiego wiąże się z ryzykiem gilotyny. To oczywiście niepotrzebne i absurdalne, ale gdzieś w podświadomości zaistniało. Ostatecznie byłam bardzo zadowolona z tego, jak ludzie zareagowali i jak mi się ten repertuar grało, a to, na co teraz czekam najbardziej, to już częściowo ogłoszona, przyszłoroczna trasa klubowa.
Dlaczego wybrałaś właśnie taką drogę - najpierw zaprezentowanie materiału na żywo, a dopiero później zarejestrowanie tego w studiu, promocja płyty, wydanie singli i całego krążka?
- Ta odwrotna kolejność była dla mnie zupełnie nowa. Zrobiliśmy to dlatego, ponieważ przyszło zaproszenie od Męskiego Grania, które wiedziało, że zaczynam pracę nad takim albumem. "Obywatelka K.L." miała pojawić się premierowo na festiwalu, a ja mimo naturalnych obaw, zdecydowałam się podjąć to wyzwanie. Właściwie to wciąż jestem w studiu, nawet zaraz po naszej rozmowie jadę nagrywać kolejne wokale na płytę. To było dziwne i nietypowe, ale jednak zweryfikowanie niektórych pomysłów podczas koncertów, bardzo przydatne. No i reakcje ludzi, mocno budujące.
Prezentując nowy materiał najpierw na koncertach reakcja ludzi jest autentyczna, widzisz ją od razu. Wyciągasz z tego jakieś wnioski, które później wpływają na nagrywanie albumu?
- Tak. Chociaż często jest też tak, że jedna piosenka lepiej działa zrealizowana studyjnie, inna sprawdza się bardziej na żywo. Nie ma w tym temacie reguł. Sukces na koncercie to nie wynik, do którego można się całkowicie odnieść nagrywając.
Wspomniałaś o nadchodzącej klubowej trasie koncertowej z projektem "Obywatelka K.L.". Czego możemy się spodziewać po tych występach? Będzie to dokładnie to samo, co na Męskim Graniu, czy jednak coś zamieszasz?
- To nie będzie to samo! Zwłaszcza, że tamte występy były swego rodzaju próbką - graliśmy 45-minutowy set. Nasze klubowe koncerty to będzie pełna płyta, a być może więcej. To, czego można się spodziewać, to koncert, który trzyma jednak formę spektaklu. Liczę, że będzie się to oglądało i słuchało jak opowieść, jak film, jak historię z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. Zagramy koncerty w największych miastach, bo zależy nam na wykorzystaniu możliwości technicznych i wizualnych, które dają większe kluby. Chcemy skumulować całą energię w tych kilku miastach i tam pokazać się w pełnej okazałości. Nie mogę się doczekać - po koncertach na Męskim Graniu czuję potrzebę, która nie może się na razie nigdzie skatalizować. Czekam na wiosnę!

Czego nie możesz doczekać się bardziej - oddania gotowego albumu w ręce fanów czy koncertów?
- Tego i tego - ciężko to zważyć. Wydanie płyty jest wyjątkowym wydarzeniem, bo pojawia się zwrot od ludzi, ich reakcje. Zawsze z ciekawością na to czekam, choć nie myślę o tym wcześniej, gdy nagrywamy płytę. Dopiero kiedy album zaistnieje w pełni, kiedy go oddaję, jestem ciekawa, jak zostanie odebrany. Po to robię muzykę, żeby się nią dzielić. Nie zbieram jej sobie do prywatnego folderu i nie spełniam się wyłącznie samym procesem tworzenia. Moment zetknięcia z słuchaczem jest ogromną częścią całej pracy i równie podniecającym zdarzeniem, co robienie albumu. Ale teraz jest to jeszcze inna przygoda. Ja chyba najlepiej czuję się na własnej trasie, gdy przychodzi moja publiczność, kupuje bilet specjalnie na to wydarzenie - to naprawdę jest dla mnie niezastąpiona meta-wymiana
Tak na podsumowanie - co chciałabyś powiedzieć swoim fanom jeszcze przed wydaniem najnowszego albumu?
- Chciałabym powiedzieć, że mam nadzieję, że będą słuchać tej płyty, jakby słuchali autentycznie mojej płyty. To nie jest czysty hołd dla autorytetu, jakim jest Grzegorz Ciechowski. Ja czuję, jakby te piosenki były faktycznie moje. Nie mówię w imieniu rozrośniętego ego, myślę raczej o tym, że wykonywanie ich jest dla mnie bardzo naturalne, a same kompozycje silnie ze mną integralne. Grzegorz był jednym z nauczycieli płyt Kasi Lins. Wiem, że to absolutnie autentyczna rzecz i mam nadzieję, że będzie to w pełni czytelne na płycie, a gdy ludzie będą jej słuchać, będzie jasne, że ich nie mamię.






![ARS LATRANS Orchestra: "Czuliśmy, że potrzeba większej lekkości" [WYWIAD]](https://i.iplsc.com/000M18ET5REN6TO0-C401.webp)

