Reklama

Arkadiusz Jakubik (Dr Misio): Nigdy nie chciałem być aktorem

Adam Drygalski, Interia: Skoro jest płyta, to powinny być koncerty. Tyle że w czasach pandemii tak to nie działa.

Arkadiusz Jakubik (Dr Misio): - Konsekwentnie odmawiałem wszystkich występów online. Nie wyobrażam sobie braku interakcji z publicznością. Braku ludzi, po prostu. Jeśli nie możesz spojrzeć komuś z widowni głęboko w oczy, to takie granie nie ma sensu. Czasy są fatalne, nie ma co kryć. 12 marca przerwaliśmy trasę i miałem nadzieję, że jesienią uda się na nią powrócić. Ostatnio zagraliśmy w Starym Klasztorze we Wrocławiu, U Bazyla w Poznaniu, w JOK-u w Jarocinie. Za takimi koncertami tęskniłem... Co będzie dalej, zobaczymy. Chociaż tutaj niestety jestem pesymistą.

Reklama

Brak muzyki granej na żywo rzeczywiście przybija. Zostawmy może koncerty, żeby nie wpaść w przygnębienie. Jak słucham waszej nowej płyty to zostaje mi w głowie, że mężczyźni nie mają nic do powiedzenia kobietom. "Siedemnastolatki" to taki trochę śmiech przez łzy.

- To jeden z tych tekstów, który został wzięty w cudzysłów. Można go odbierać z lekkim przymrużeniem oka. Podobnie jak wideoklip. Było moim od zawsze marzeniem, żeby przebrać się za Angusa Younga. Założyć szkolny mundurek, tornister i wyjść tak na koncercie do ludzi. Liczę na to, że kiedyś jeszcze powtórzymy taki performance, że wszyscy muzycy Dr Misio znowu pojawią się w szkolnych mundurkach na scenie.

A co do cytatu z "Siedemnastolatek", to tak mnie naszło patrząc na swój PESEL, że coraz ciężej powiedzieć kobiecie, z którą się jest trochę dłużej niż weekend, coś mądrego, oryginalnego.

Na początku bałem się trochę, że za tę piosenkę wsadzą mnie do pudła, że zaleje mnie fala hejtu. Że niby młodzież deprawuję. Ale starszy syn sprawdził, że w świetle kodeksu karnego deprawować nie wolno do końca 15. roku życia, a poza tym dostałem sporo wiadomości od fanów, że te siedemnastolatki to mogą wiedzieć więcej o świecie niż ja, bo wszystkie są już dawno zdeprawowane.

Kolejna smutna prawda związana jest z tą nieszczęsną sałatą. Jemy ją a i tak jesteśmy, k***a, grubi.

- Jestem uzależniony od wagi. Zawsze rano na nią wchodzę...

I albo dzień zaczyna się dobrze albo jest do bani.

- Dokładnie. Zaczyna się depresja i kolejna głodówka. Pamiętam jak kilka lat temu ruszały zdjęcia do filmu "Wołyń". Wojtek Smarzowski dał mi wtedy delikatnie do zrozumienia, że może warto byłoby kilku kilogramów się pozbyć. W tamtych czasach na Wołyniu, jak wiadomo się nie przelewało. No dobra, to ile mam zrzucić? - zapytałem, ale odpowiedź była dyplomatyczna. "Tyle, ile dasz radę".

I z pomocą pani dietetyczki, która notabene ma na nazwisko Jarzynka, udało się zejść w dół piętnaście kilo. Mając 75 kilogramów na wadze czułem się po prostu wyśmienicie, ale wiesz... zdjęcia się skończyły, trochę czasu minęło. I cały czas mimo usilnych starań do tej wymarzonej wagi wrócić mi się nie udaje. Mimo jedzenia sałaty. Ale właśnie, my tu o sałacie, a tekst, w którym ją wspomniałem jest dla mnie niesamowicie ważny. To najbardziej osobisty numer na tej płycie.

Dlaczego?

- Bo traktuje o relacjach. Ci wszyscy, którzy są ze sobą, powiedzmy paręnaście lat, to myślę, że załapią, o co chodzi. Są takie dni kiedy nas emocjonalnie w związku nie ma. I czasem przychodzą do głowy pytania, że może nas tam wcale nigdy nie było, albo że już nas tam nigdy nie będzie? Pojawia się zwątpienie. Bo co z tym można zrobić? I odpowiedź jest w sumie prosta. Codziennie trzeba o tę miłość walczyć, codziennie rano schodzić do piwnicy i dorzucać węgla do pieca, żeby to wszystko nie zgasło. Bo jak już zgaśnie, to będzie ten ogień bardzo trudno rozpalić.

Płaskoziemcy, reptilianie, maszty 5G, nanochipy w szczepionkach - czytaj na następnej stronie!

A jak układa ci się życie z tymi wszystkimi postaciami, w których role wchodziłeś? Rozstajesz się z nimi zaraz po zdjęciach, wygaszasz piec, czy siedzą ci w głowie do dziś?

- Kluczem do tego, żeby nie zwariować jest dobrze skonstruowany kalendarz. Pamiętam, co się ze mną działo po zakończeniu zdjęć do "Domu złego"... Wiesz, że od otrzymania do ręki scenariusza filmu, w którym masz zagrać, do ostatniego klapsa mija mniej więcej rok? Najpierw czytam, wchodzę w rolę, potem są próby stolikowe, przymiarki kostiumów i dopiero wtedy zaczyna się praca na planie. I nagle ten plan filmowy staje się alternatywnym, prawdziwym światem. W którym kocha się naprawdę, naprawdę też nienawidzi.

I pewnego dnia to wszystko znika. Budzisz się w swoim łóżku, a dookoła masz pustkę. Ten świat przestaje istnieć. Co ja mam ze sobą zrobić? - pytasz. Gdzie oni wszyscy są? Ludzie, z którymi żyłem, gdzie te emocje, relacje... Dla głowy to jest bolesne doświadczenie. Pamiętam, że były to trudne miesiące. Ciężko mi było stanąć na nogi. Zacząć normalnie funkcjonować. I ratunkiem okazała się muzyka.

Dr Misio znalazł lekarstwo!

- Tak. Pisanie tekstów, komponowanie nowych utworów, po to, żeby zapomnieć o planie filmowym. Prawda, że dobry pomysł? Muzyka wypełniła tę lukę. Dała możliwość ucieczki.

Może ty po prostu zawsze chciałeś być rockmanem! To całkiem przyjemna rola.

- Pamiętam pierwsze próby w domach kultury i darcie się do mikrofonu. Udawanie Briana Johnsona, bo na Bona Scotta to miałem za małą skalę. Nigdy tak naprawdę nie chciałem być aktorem, tylko wokalistą rockowym! Ale życie potoczyło się inaczej. Muzyka stała się formą terapii. Możliwość zamknięcia się w sali prób z muzykami Dr Misio, pracy w studio - czy to moim domowym, czy też u moich przyjaciół, Olafa Deriglasoffa i Kuby Galińskiego, okazała się absolutnie skutecznym sposobem na ucieczkę przed tymi wszystkimi demonami, które spotykam na planie filmowym. Przede mną samym zresztą też.

A czego się boisz? Jakie są strachy XXI wieku? Przypomniał mi się stary utwór Dezertera "XXI wiek". I tam to wyobrażenie, czy uosobienie strachu było zupełnie inne to, niż to, które prezentuje dziś Dr Misio.

- Ta cholerna pandemia dopisała nieoczekiwaną puentę do płyty. Bo album "Strach XXI wieku" był gotowy pod koniec ubiegłego roku. Przed świętami dostałem gotową płytę do ręki, premierę zaplanowaliśmy na marzec, ale pojawiła się zaraza i trzeba było premierę odwołać. A czego ja się boję? Wydawało mi się, że wszyscy najbardziej boimy się przemijającego czasu, samotności i śmierci...

Aż tu nagle przyszedł koronawirus i obawiam się, że obnażył w ludziach coś jeszcze straszniejszego. Odwrót od racjonalnego myślenia. To, że wszelkie teorie spiskowe zaczynają wchodzić do zbyt wielu głów. To jest bardzo niepokojące. To budzi strach. Płaskoziemcy, reptilianie, maszty 5G, nanochipy w szczepionkach, nieistniejąca pandemia i tysiące innych absurdów, które stają się przedmiotami poważnych dyskusji. Wracamy do mrocznych czasów średniowiecza.

To porozmawiajmy o "Niedzieli". Szybko przeliczyłem, czy tego dnia częściej byłem na kacu, czy w kościele. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym?

- Nie chodzę do kościoła...

Więc jeśli nie pijesz, to rachunek będzie prosty.

- To mi się akurat zdarza. Jestem ateistą mniej więcej od momentu uzyskania pełnoletności. Moja mama jest osobą bardzo wierzącą, ale ja odkąd wyfrunąłem z domu, nie zgłębiałem już tajemnic wiary.

"Może coś w końcu zdarzy się, co sprawi, że każdy dzień będzie znów naszą niedzielą a każda niedziela ostatnią".

- Dla mnie to jest czekanie na nadzieję. Czekanie na jakieś światełko w tunelu, a nie dzień wolny od pracy. Chociaż stop! Nie chcę wyjaśniać, co się pod spodem tego tekstu kryje, bo przecież zepsuję słuchaczom zabawę. Mam trochę tak, jak jeden z moich ulubionych reżyserów, Michael Haneke, który za bardzo nie lubi mówić o swoich filmach...

A jakbym zadał kultowe pytanie: Jak powstają twoje teksty?

- Prędzej byłbym w stanie opowiedzieć. Ale z tymi interpretacjami to mam chyba większy problem. Jeśli powiem o czym dokładnie jest dany utwór, to odbiorę możliwość jego interpretacji temu, który go zacznie słuchać. Nie ma co zawężać niczyjej wyobraźni. Niech to będzie zaproszenie do wspólnej podróży.

A ciebie dokąd ta podróż doprowadziła? Jaki masz teraz stosunek do tej płyty?

- Z muzyką jest trochę tak jak z zarazą. Ciężko się od niej uwolnić. Kończysz jeden album i z miejsca zaczynasz drugi. Od razu po zakończeniu prac nad "Szatanem na Kabatach" usiadłem do nowych utworów. Wymyśliłem sobie, że to jest ostatni moment na to, żeby iść na całość. Nagrać tę płytę z energią a la Rage Against The Machine.

I zapalony tym pomysłem zacząłem działać w tym kierunku, aż po którymś koncercie dotarło do mnie, że mając 50 lat nie ma jednak większego sensu latać po scenie jak Zack de la Rocha. Że jest to jednak oszukiwanie samego siebie i nie sprawia mi to takiej frajdy, jak myślałem. Znów więc wróciłem do punktu wyjścia. Musiałem zmienić cały swój plan. Puenta jest taka, że choć zamierzałem ten album zrobić z innym producentem niż Kuba Galiński - po to, żebyśmy mieli okazję trochę od siebie odpocząć - to po roku do niego wróciłem. Uznałem że miał bardzo wyrazisty i celny pomysł na całość. Poszerzyliśmy instrumentarium Dr Misio o saksofon. Wróciliśmy z chłopakami z zespołu do moich korzeni, do lat 80. Kultu, Tiltu, Kryzysu. Całej tej punkowej energii, która jest moim DNA. Mam nadzieję, że słychać to na tej płycie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dr Misio | Arkadiusz Jakubik
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama