Reklama

"W domu nie zrobisz kosmosu"

Jak to się stało, że podpisaliście kontrakt z BMG?

Zanim doszło do nawiązania współpracy z koncernem BMG musieliśmy najpierw uporządkować swoje sprawy z poprzednim wydawcą. Później Markowi Kościkiewiczowi zarekomendował nas Perkoz z T.Love, któremu przypadł do gustu nasz występ podczas gali „Tylko Rocka”. Do stycznia 2001 roku rozmawialiśmy na temat budżetu, oraz tego jak i gdzie tą płytę nagrać i w lutym weszliśmy do studia. W maju powolutku rozpoczęliśmy miksy jednocześnie dogrywając i poprawiając jeszcze różne rzeczy. Mając ten komfort, że mogliśmy pracować w domu przeciągnęliśmy pracę nad tą płytą i w efekcie ukazała się dopiero teraz.

Reklama

To wasz drugi album. Czy myśleliście o nim w kontekście tego, że podobno ma on świadczyć o klasie zespołu, tak jak mówi krążące w świecie muzycznym przysłowie?

Raczej nie. Dla mnie jest to właściwie pierwszy poważny album Homosapiens, poza tym znam wielu wykonawców, którzy złamali wspomnianą przez Ciebie zasadę.

Mało kto z dzisiejszych nastolatków wie w ogóle o istnieniu Flapjacka więc nie musiałeś się chyba martwić o to, że Homosapiens będzie do niego porównywany, czy jednak o tym myślałeś?

Rzeczywiście minęło już parę lat. Ale przy okazji ostatniego Jarocina pojawiły się plany, dotyczące reaktywacji Flapjacka. Zrobiliśmy kilka prób, ale atmosfera była dość daleka od tej sprzed lat, brakowało tamtego ognia, mimo, że muzycznie wszystko zagrało jak trzeba. Później okazało się, że festiwalu nie będzie. Dlatego ta reaktywacja nie doszła do skutku. Właściwie to sam pomysł doprowadzenia do tego, aby Flapjack znów zagrał wyszedł od jego organizatorów. Teraz nie mamy już takich planów, przynajmniej na razie. Ja stawiam na Homosapiens i nigdy nie myślałem o tym czy ktoś będzie obydwa te zespoły w jakiś sposób porównywał. Tu gram dużo lżejszą muzę, co nie znaczy, że łatwiejszą.

W takim razie czy muzyka Homosapiens jest w jakiś sposób skierowana do konkretnej grupy osób?

Jest skierowana do słuchaczy, którzy mają określoną wrażliwość muzyczną. Tylko tyle mogę powiedzieć, bo tak naprawdę jest mi obojętne w jakim wieku są osoby, które nas słuchają i jakie inne kapele leżą w kręgu ich zainteresowań. To jest dla mnie nieistotne. Przecież każdy z nas w zespole słucha czegoś innego, dlatego nie możemy się w żaden sposób sami szufladkować. Każdy ma prawo słuchać tego, co mu się podoba i jeśli gdzieś tam jest miejsce dla Homosapiens to jest mi bardzo przyjemnie.

Tego typu brzmienia fascynowały cię już za czasów Flapjacka czy dopiero później stały ci się bliskie?

Przed Flapjackiem grałem jeszcze w innej kapeli, która, a miałem wtedy 16-17 lat, inspirowała się rzeczami typu Rage Against The Machine, Beastie Boys, Rollins Band. Któregoś razu koledzy z Illusion zaprosili mnie, abym z nimi zaśpiewał na płycie. Wówczas z łatwością znajdowałem się w takiej stylistyce i dostrzegł to Litza z Acid Drinkers, po czym zwerbował mnie do pracy nad swym nowym projektem, który dopiero w studiu nazwaliśmy Flapjack. Byłem wtedy krnąbrnym i bardzo zarozumiałym młodym wilczkiem. Kiedy usłyszałem materiał z pierwszej płyty to mi się nie spodobał. Wydał mi się za mało nowoczesny i za bardzo kojarzył mi się z Metalliką, która już w 1994 roku była dla mnie zgraną kartą. W tamtym okresie słuchałem różnych rzeczy, szukałem tej „swojej” muzyki. Był i metal i hip hop i grunge, ale dużo ważniejsze były trzy wcześniej wymienione formacje oraz Jane’s Addiction, Red Hot Chili Peppers, a przede wszystkim Faith No More i Mr.Bungle. W którymś momencie doszedłem do punktu, w którym zdałem sobie sprawę, że mam już nie kilku ale kilkudziesięciu, czy nawet ze dwustu wykonawców, których bardzo cenię. To była ta chwila kiedy zdałem sobie sprawę, że mogę zacząć kształtować własną tożsamość muzyczną i nie potrzebuję już bezkrytycznie wzorować się na dokonaniach innych. Na tym etapie, zauważając że twój nowy pomysł przypomina ci ewidentnie czyjeś dokonania, starasz się wykorzystać wszelkie znane ci środki, aby to zmienić, aby odwrócić kota ogonem. Tak tworzy się własny styl. Co do Homosapiens to zdania są podzielone. Niektórzy twierdzą, że już mamy swój styl, a niektórzy twierdzą, że wciąż jeszcze poszukujemy i można usłyszeć jeszcze sporo różnych wpływów. Ja mam nadzieję, że dojdę kiedyś do takiego punktu w którym tych wątpliwości już nie będzie. Nie uważam się jeszcze za tak dojrzałego muzyka. Przede mną jeszcze długa droga. To jest ciężka praca. Nic nie przychodzi łatwo.

Co takiego zrobiliście, że BMG zgodziło się na nagranie waszych piosenek w języku angielskim?

Sam nie wiem jak to się stało. Wcześniej już pukaliśmy do drzwi BMG i Warnera i było ciężko. Aż wreszcie znalazła się mała firma Art Management, która w nas uwierzyła. Zanim jednak podpisaliśmy nasz nowy kontrakt, miała miejsce krótka rozmowa dotycząca języka. Szczególnie było to ważne gdy uzgadnialiśmy budżet. Marek Kościkiewicz i Biljana Bakić uważali, że piosenki wypromowałyby się lepiej po polsku, ale na szczęście przekonałem ich w trzy minuty. Nie pojawiły się też na szczęście pomysły, aby zrobić klubowe remiksy naszych kawałków, bo od tego jestem bardzo daleki i nie łatwo byłoby mi się na to zgodzić. Ja ich po prostu poprosiłem: Pozwólcie mi nagrać tą płytę po angielsku i zobaczymy co się wydarzy. Dostałem tą szansę i jestem im za to bardzo wdzięczny. Gdybym ich nie przekonał, to pewnie w ogóle wycofałbym się z tej zabawy i poszukał sobie jakiejś innej pracy, aby wieść spokojniejsze życie, niż przez ostatnie pięć lat. A tak, trafiliśmy do Sissy Records, poznaliśmy Józka i jest w porzo.

W naszym kraju znajomość angielskiego jest taka, jaka jest. Czy nie obawiałeś się, że te teksty nie zostaną zrozumiane? Nie bałeś się bariery językowej?

Młodzi ludzie słuchają też zagranicznych gwiazd i nawet jeśli nie rozumieją tekstu, to im to w niczym nie przeszkadza. To jest pierwsza sprawa. Druga jest taka, że wszystkie teksty zamieścimy na naszej stronie internetowej i każdy kto będzie chciał to sobie je stamtąd ściągnie i przetłumaczy. Sam tak kiedyś robiłem. Uczyłem się na tekstach piosenek. Moje teksty nie są ani długie, ani skomplikowane. Można je spokojnie ze słownikiem w ręku przeanalizować. Nie używam żadnych trudnych konstrukcji gramatycznych ani żadnego podchwytliwego słownictwa, które może utrudnić starania. To chyba nie jest żaden problem, a przy okazji można się jeszcze podszkolić z angielskiego. Wystarczą tylko chęci. A jak ktoś chce mieć podane wszystko na tacy, to już jego problem, nie mój. Mam pełne przekonanie, że nie mógłbym śpiewać po polsku do naszych piosenek. Mogę się wygłupiać, śpiewać podróbki Budki Suflera albo Lady Pank, robić jakieś pastisze, ale jeśli mam pisać o czymś poważniejszym to w naszym ojczystym języku mogłoby to źle zabrzmieć, zbyt pompatycznie, czasem irytująco. Wstydziłbym się sam przed sobą. A poza tym jak dotąd jeszcze nikt nie zgłaszał specjalnych pretensji do tego jak posługuję się angielskim, gdy śpiewam, wręcz przeciwnie wszyscy mnie chwalą, nawet tzw. native speakers. Dlatego idę dalej tą drogą, ze sporą dozą samokrytyki i energią do dalszej pracy nad sobą.

Jest jeszcze jeden problem. Jaka stacja radiowa zagra piosenkę polskiego wykonawcy śpiewaną po angielsku?

To nie jest do końca mój problem. Ja robię to co czuję. Nie mogę robić czegoś, z czym wewnętrznie się nie zgadzam, czego nie akceptuję. Prędzej zrezygnuję w ogóle z grania niż będę robił coś przeciwko sobie i czego musiałbym się przed kimkolwiek wstydzić, włącznie z samym sobą.

Chciałbym coś usłyszeć na temat tytułu albumu. Kim jest ten tajemniczy „Big Frank”?

Big Frank to koleś z okładki. Miałem taką wizję, że powinien on mniej więcej właśnie tak wyglądać. Ten ludzik potrzebował jakiegoś imienia dlatego wymyśliłem, że będzie nazywał się Big Frank. W trakcie tworzenia materiału na najnowszy album, powstał taki utwór instrumentalny, kiedy to wyobrażałem sobie właśnie takiego spacerującego sobie pospiesznym krokiem grubaska. Utwór ten nazwaliśmy Big Frank. Niestety nie wszedł na płytę, ale tytuł pasował do okładki, więc pozostał.

Kompozycja tytułowa, która na płycie w ogóle się nie znalazła?

Tak się jakoś złożyło, że nie byliśmy w stanie w żaden sposób tego utworu wpasować pomiędzy inne piosenki. Od razu burzył się klimat płyty. Do samego końca liczyłem na jego pozostanie na płycie. Dopiero w trakcie masteringu pojawił się dodatkowy problem – utwór ten zdecydowanie najgorzej brzmiał A jest to naprawdę ciekawa kompozycja, bo zagrał w niej na saksofonie i to na sześciu śladach Mikołaj Trzaska. Przykra sprawa. Był to utwór nie na tą płytę. Albo znajdzie się na następnej, albo trafi na jakąś EP-kę.

Z tego co wiem, to w ogóle mieliście znacznie więcej materiału ponad to co znalazło się na płycie. Co się z nim stanie?

Tak. Było w sumie ponad 90 minut muzyki. Pierwsze dwa, nieładnie mówiąc, odpadki pojawiły się już na maxi-singlu „Elephant”, a reszta także zostanie gdzieś na pewno wykorzystana. Te piosenki nie odpadły dlatego, że są gorsze, bo nawet wyleciał z płyty nasz najbardziej ulubiony utwór, ale dlatego, że nie pasowały stylistycznie do reszty. Poza tym nie było sensu wydłużać tej płyty. 65 minut to dosyć sporo jak na tak nowy zespół. Tak naprawdę to właśnie ten album traktuję jako debiut, a poprzedni jako taką jakby rozgrzewkę.

Wspomniałeś o EP-kach. To właśnie za sprawą Sissy Records tak naprawdę tego rodzaju wydawnictwa zaistniały na naszym rynku. Uważasz, że ten pomysł się sprawdza?

Nie wiem. Sam pomysł bardzo mi się podoba. Józek świetnie to wymyślił, tyle, że z tego co wiem sklepy nie są za bardzo zainteresowane wprowadzeniem ich do handlu. Z singlem Ścianki, gdzie udzielali się Myslovitz, Nosowska i Smolik było z tego co wiem bardzo dobrze, ale już przy innych singlach i EP-kach sytuacja już tak dobrze się nie przedstawia.

Swego czasu U-Zeck powiedział mi, że wasze demo, które dostał przed podpisaniem kontraktu było już tak dobre, że był w stanie je wydać. Czyli można nagrać dobry materiał w domowym studio i nie wydawać fortuny na wynajmowanie profesjonalnych pomieszczeń?

W sumie demo może i było dobre, ale problem tkwił w tym, że w połowie utworów zamiast po angielsku, śpiewałem pozorując angielski. Taki mam bowiem sposób pracy. Zanim napiszę tekst to najpierw tworzę sobie linię melodyczną tworząc jakieś zarysy tekstu, dopiero później składam pojedyncze wersy, potem dopisuję resztę. Tekst jest dla mnie w ogóle sprawą drugorzędną. Nie czuję się bowiem żadnym wieszczem. Wokal traktuję jak instrument, co nie znaczy, że piszę jakieś bzdurne i bezsensowne teksty - jestem raczej poważnym człowiekiem.

Co do samego nagrywania, to oczywiście, że można nagrywać na domowym PC-cie, ale zmiksowanie tego kosztowało mnie wiele wysiłku. Nie chciałbym już nigdy powtórzyć sytuacji, w której jestem jednocześnie muzykiem i realizatorem dźwięku. Producentem owszem, ale nie realizatorem, który nagrywa i miksuje w pojedynkę. To zbyt wyniszcza zdrowie. Na tej płycie tak naprawdę uczyłem się jak pracować na komputerze, ale zaczynając nie wiedziałem ile mogę z tej maszynki wycisnąć i traciłem czas próbując uzyskać niemożliwe do osiągnięcia ciepłe analogowe brzmienie jakie kocham. W domu nigdy nie zrobisz kosmosu, bo do tego potrzebne jest dobrze zbudowane i wyposażone studio. Co prawda Maciek Cieślak ze Ścianki potrafi to jakoś zrobić w domu, ale on to robi już parę lat, zna swój garaż i ma swoje patenty. Ja robiłem to po raz pierwszy i musiałem się sporo napracować, w czym bardzo pomógł mi Dominik Kuśmierczyk – kolega, który zrealizował nasze demówki.

Grupa Myslovitz wkrótce wyda singla na rynku brytyjskim. Czy widzisz szansę na tego typu posunięcie także w przypadku Homosapiens?

Jestem bardzo ostrożny jeśli chodzi o tego typu sprawy. Widzę szanse dla każdego, ale nie wydaje mi się, żeby polskie zespoły pod względem zaplecza techniczno-organizacyjnego i profesjonalizmu (tzn. zajmowania się muzyką w pełni zawodowo, a nie robienia tego po ośmiu godzinach pracy np. w stolarni), miały szansę dorównać zespołom znanym na świecie. Na pewno nasz zespół ma jakiś potencjał i przy zapewnieniu odpowiednich warunków na pewno mógłby zaistnieć na szerszą skalę, ale nie wiem czy Zachód jest tak do końca otwarty na zespoły ze Wschodu. W większości takie raczej pół-profesjonalne.

Skoro mowa o sprawach materialnych. Czy wierzysz, że jeszcze kiedyś dostaniecie tą nagrodę Jack Daniels European Prize, którą trzy i pół roku temu zdobyliście w Atenach?

Nie. Rok się staraliśmy o wypłacenie nam tych pieniędzy. Wersja oficjalna głosi, że firma, która wisiała nam kasę zbankrutowała i nie było jak wyciągnąć tej forsy od osób prywatnych, no chyba, że doszłoby do procesu sądowego, ale wtedy musielibyśmy pojechać do Aten i skarżyć ich w greckim sądzie. To dla zespołu z Polski, który nie ma na koncie żadnych oszczędności, jest rzecz nie do przeskoczenia. Spasowaliśmy po roku starań. Próbowaliśmy to załatwić przez ambasadę polską w Grecji, ale oni chyba nie potraktowali nas do końca poważnie, albo nie mieli zbytnio czasu. To jest wersja oficjalna, a nieoficjalnych jest kilka, lecz bez dowodów winy nie ma sensu o nich wspominać.

W Polsce miałeś okazję zagrać na ostatnim w ogóle festiwalu w Jarocinie. Jak odnosisz się do upadku tej imprezy?

No cóż, takie są czasy. Zespoły chciały otrzymać jakieś porządne pieniądze od organizatorów, a kiedy obiecano im te kwoty nagle okazało się, że nie ma chętnych na dość drogie bilety. Wiem ile one kosztowały i nie byłoby mnie stać na taką imprezę. Szkoda. Trudno jednak było się spodziewać, że wszystko wyjdzie inaczej i do Jarocina zjadą tłumy melomanów.

Jak wyglądają koncertowe plany Homosapiens?

Wszystko wyjaśni się w marcu. Przypuszczalnie wyruszymy w jakąś trasę koncertową po Wielkanocy. Na razie trwają w tej sprawie rozmowy pomiędzy BMG i firmą Art Management. Mamy nadzieję, ze wszystko się uda, bo z wielką chęcią wybralibyśmy się w dłuższą traskę. Jeśli się nie uda to w kwietniu zagramy gdzie się da, a w maju może obskoczymy juwenalia, a potem się zobaczy.

Dziękuję za rozmowę.

Thanks, man.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Jack daniels | piosenki | teksty | frank szwajcarski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy