Reklama

"Tak zwyczajnie, od serca... "

Jak doszło do tego, że zdecydowałeś się powrócić na scenę? Uległeś namowom innych, czy podjąłeś decyzję samodzielnie?

Uległem namowom Tytusa, mojego syna, który ma w tej chwili niecałe trzynaście lat i nigdy nie widział mnie na scenie. Równo rok temu z przekąsem powiedział, że pewnie już mnie nigdy na koncercie nie zobaczy i skapowałem, że jestem mu to winien. Tytus przecież żył w świecie i otoczeniu, którego do końca nie mógł zrozumieć. Podchodzili do mnie różni ludzie, gratulowali czegoś, z jakiegoś powodu prosili o autografy i on nie bardzo znał tego przyczyny. Zrozumiałem, że muszę to zrobić dla naszego wspólnego dobra, ponieważ wychowujemy się wspólnie na takim szczerym, bliskim poziomie, że jestem mu to winien. Nie będę mu opowiadał, jaki ja byłem dzielny, jakim byłem wielkim sportowcem i jak w czasie wojny pięknie walczyłem, ale po prostu pokażę mu, ile jestem wart. Następnego dnia po tej naszej rozmowie, wynająłem Salę Kongresową i rozpocząłem przygotowania do koncertu.

Reklama

Jak mu się podobało?

Bardzo. Tytus był zachwycony, zresztą od początku do końca uczestniczył w przygotowaniach do tego koncertu. Poczuł się bardzo potrzebny, pomagał nawet przed samym koncertem, pełniąc rolę inspicjenta. Rozdawał rozpiskę operatorom świateł itd. Myślę, że duma i szczęście, to uczucia, które towarzyszą mu do dziś.

Jakie emocje towarzyszyły tobie, kiedy po raz pierwszy od 12 lat wchodziłeś na deski sceniczne? Czułeś tremę?

Nie, nigdy jej nie odczuwam. Nie wiąże się to jednak z tym, że ufam zbytnio swojej rutynie, czy doświadczeniu, ale z moim podejściem do życia i muzyki. Niedawno czytałem artykuł na temat Phila Jacksona, obecnego trenera Los Angeles Lakers, a wcześniej Chicago Bulls, który w bardzo podobny sposób prowadzi swoje życie. Sprawa polega na tym, że to, jak gram, nie podlega ocenie, podobnie jak nie podlega ocenie to, jak ktoś wygląda, czy to, kogo kochamy. Po prostu kochamy, gramy i wyglądamy tak, jak nam natura na to pozwala. Wyszedłem z założenia, że jeśli znajdę się na scenie i usłyszę gwizdy lub głosy sprzeciwu, to powiem tym ludziom otwarcie, że przepraszam, jeśli ich rozczarowałem, niech się nie gniewają - ale ja po prostu tak gram, lepiej nie potrafię, to jest wszystko, na co mnie stać. Gwizdy do mnie nie dotrą, bo oznaczają, że ktoś ocenia swój gust, swój smak, a nie mnie. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę z tego, że gramy dobrze, więc musiałem raczej walczyć z tremą towarzyszących mi muzyków, którzy na tydzień przed koncertem poczuli nagle wielką odpowiedzialność. Sądzili - może i słusznie - że moje losy leżą w ich umiejętnościach. Powiedziałem im, żeby się nie martwili, bo grają wspaniale i tylko ja mogę coś spierdolić.

Jak do tego doszło, że coś, co miało być w zamyśle jednorazowym wydarzeniem, przekształciło się w konsekwentną, długofalową działalność?

Trzy dni przed koncertem, podczas jednej z prób, Ania Patynek refleksyjnie zauważyła, że jak pomyśli, że za kilka dni zagramy koncert i wszystko się skończy, to jest jej bardzo smutno. Nie musiała więcej mówić, bo podświadomie zdawałem sobie sprawę tego, że ma rację. Spędziliśmy ze sobą w jednym pomieszczeniu trzy miesiące, po osiem, dziewięć godzin dziennie i bardzo się zżyliśmy. Doszedłem do wniosku, że jest coś wyjątkowego w tej ekipie. To są wspaniali ludzie - każdy z nas pochodzi z trochę innego środowiska, a jednocześnie, wszyscy mamy podobnie pokręcony losy, jesteśmy trochę poturbowani przez życie i to nas zjednoczyło. Wtedy pomyślałem, że wyniki, które już widzę na próbie, są tak dobre, iż byłoby z mojej strony rzeczywiście kaprysem bufona, gdybym powiedział: „Mimo, że gramy wspaniale, mam to wszystko w dupie, bo chodziło mi tylko o syna”. Kiedy już się zdarzyło tak, że natura nas wszystkich obdarzyła talentem, los nas ze sobą zetknął i osiągnęliśmy takie wyniki, byłoby grzechem, gdybyśmy tego dalej - na miarę naszych możliwości - nie pociągnęli. Dlatego jeszcze przed świętami, na dwa dni przed Bożym Narodzeniem, zadzwoniłem i wynająłem studio.

Koncert w Kongresowej zaskoczył nie tylko przez sam fakt twojego powrotu, ale również przez dość niekonwencjonalne instrumentarium towarzyszącego ci zespołu. Trzy perkusje, dwie gitary basowe - skąd pomysł na takie aranżacje, nawet klasycznych utworów z repertuaru Perfectu?

Jestem człowiekiem artystycznie dosyć niespokojnym. Szybko nudzą mi się nawet rzeczy, które stworzyłem całkiem niedawno. Jakiś czas temu, słuchając muzyki, zacząłem zauważać, że drażni mnie to, że w wyobraźni swojej słyszę znacznie więcej dźwięków. Doszedłem do wniosku, że moja muzyka powinna być potężniejsza, niż do tej pory i analizując to, zauważyłem, że to, co mnie szczególnie fascynuje, to dwie gitary basowe. Eksperymentowałem trochę w domu nagrywając na czterośladzie i doszedłem do wniosku, że dwie gitary basowe mogą zabrzmieć w sposób piorunujący. Ważne jest jednak to, że nie może grać na nich ten sam basista, bo niektórzy grają tak precyzyjnie, że w efekcie słyszymy jeden bas, tylko trochę głośniej. W każdym razie doszedłem do wniosku, że chcę grać z dwoma basistami i dla równowagi musiałem wzmocnić perkusję. Przewaga niskich dźwięków byłaby kolosalna i bębny brzmiałyby dziecinnie - dlatego musiałem mieć dwóch perkusistów. Potem doszedłem do wniosku, że ze względów kolorystycznych chciałbym w niektórych utworach wzmocnić akcent i na przykład usłyszeć uderzenie aż sześciu czyneli. Niestety, perkusiści mają tylko po dwie ręce... Skład zespołu rozrastał się więc razem z moją chęcią dodania tej muzyce mocy. Cały patent polega na tym, że oni wszyscy grają to samo. Nie chciałem zagęszczać utworów przez to, że jeden gra to, drugi tamto. Basiści grają to samo, ale każdy w nieco inny sposób - jeden gra kostką, drugi palcami, jeden wibruje, drugi nie - i to najbardziej zaskoczyło widownię. To dość ekstrawagancko wygląda na scenie, ale też zaskakuje samą jakością brzmienia.

Jaka była reakcja fanów Perfectu na nowe, odważne wersje ich ulubionych utworów?

Nie przyglądałem się zbytnio ich reakcji, ale z tego, co zdążyłem się zorientować, zachłysnęli się tym, że te piosenki zabrzmiały zupełnie inaczej, świeżo. W końcu mogły się już znudzić... Mnie się znudziły i nie zagrałbym tych utworów w ich pierwotnych wersjach. Zresztą, nie było specjalnej rewolucji, może poza wykonaniem „Obracam w palcach złoty pieniądz” w konwencji rhythm n’bluesowej, z bardzo rozbudowanymi solówkami, czy „Chcemy być sobą” zagrane na trzy basy, w żartobliwej konwencji w stylu Apocalyptiki. Nikt się też nie spodziewał, że „Autobiografię” można zaśpiewać na dwa głosy i wtedy dostaje ona jeszcze większego prądu.

Według jakiego klucza dobierałeś muzyków, którzy towarzyszą ci na „Hołdys.com”?

To jedna z najbardziej fascynujących historii, jaka mi się przydarzyła. Do tej pory zauważyłem, że istnieją dwie metody powstawania zespołów i proszę mi wierzyć, że to prawda. Pierwsza z nich jest taka, że zespół muzyczny powstaje w wieku małoletnim, wszyscy jesteśmy w tym samym przedziale wiekowym, mamy po 16 czy 18 lat. Wtedy jest bardzo łatwo założyć zespół, bo jeszcze nikt nie ma żony, jeszcze nie wiadomo, kto będzie alkoholikiem, kto zostanie namaszczony przez Boga i zacznie bardzo wierzyć, a kto jest leniem i obibokiem. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku, nie widzimy żadnej konkretnej przyszłości, wiemy tylko, że chcemy zdobyć świat. Dopiero potem się okazuje, że kogoś biorą do wojska, ktoś się zakochał i już nie chce mu się przyjeżdżać na próby i zespoły z trudem to wszystko wytrzymują. W ten sposób, w dziecinnych latach, założone zostały takie grupy jak the Rolling Stones, Aerosmith, czy Pink Floyd.Druga wersja, to sposób, w jaki powstał Perfect. Jest pomysł na zespół, w związku z tym szuka się znakomitych muzyków, najlepszych jakich można wyobrazić sobie do zrealizowania tego planu. W ten sposób Stewart Copeland zakładał the Police, tak powstała grupa the Eagles. Tym razem przydarzyła mi się zupełnie inna, trzecia historia, której w ogóle nie przewidywałem i która zdarza się niezwykle rzadko, bo trzeba najpierw przestać grać. Ja naprawdę postanowiłem definitywnie przestać grać, to nie była z mojej strony jakaś akcja promocyjna. Poza występem na Stadionie Dziesięciolecia, ostatni koncert w Polsce zagrałem 18 lat temu. To była głęboko zakorzeniona decyzja. Mimo to, kiedy już przestałem grać, przez wiele lat łapałem się na tym, że interesuje mnie, co się dzieje, co kto robi, jak kto gra. Dopiero jakieś siedem lat temu zacząłem żyć poza muzyką. W tym czasie zobaczyłem koncert Jacka Kleyffa, który jest moim przyjacielem od dzieciństwa. Jego zespół - Orkiestra Na Zdrowie - grał dosyć nieporadnie, w taki naturalny, prosty sposób. Tam na instrumentach perkusyjnych grała Ania Patynek i grała tak, że zamurowało mnie, że jest ktoś tak utalentowany i zwyczajnie, po ludzku, pomyślałem sobie - „Kurcze, ja bym chętnie wlazł na scenę i z nimi pograł”. Powiedziałem wtedy Ani, że kiedy będę miał chwilę czasu i ona będzie miała chwilę, to się spotkamy i razem pogramy. Nie było mowy o jakiejś płycie, o koncertach, chciałem po prostu zrobić to ze zwykłej miłości do muzyki, bo ona po prostu tak cudnie gra. Tak samo było na koncercie Namysłowskiego, gdzie spotkałem Grześka Grzyba, który grał na perkusji w sposób zadziwiający. Pomyślałem sobie - „Boże, granie z nim, to będzie sama radość”. Kiedy już Tytus mnie sprowokował do działania, miałem sytuację bardzo prostą. Nie myślałem o tym, żeby zatrudnić najsławniejszych polskich muzyków, takich jak Janek Borysewicz, czy Grzesiek Skawiński, którzy pewnie by się zgodzili, ale sięgnąłem po tych, którzy mi sprawili najwięcej radości, tak zwyczajnie, od serca.

Zabrakło któregokolwiek muzyka związanego z zespołem Perfect...

Wiadomo przecież, że nie utrzymujemy ze sobą żadnych kontaktów. Od czasu do czasu czytam tylko w gazetach komentarze pod swoim adresem, ale się tym nie zajmuję. Poza tym nie sądzę, żebym dobrze się czuł w ich towarzystwie, a już niemal przekonany jestem, że żaden z nich nie byłby odpowiedni do tego projektu. Proszę pamiętać, że my nie gramy ze sobą 18 lat, więc niby dlaczego mielibyśmy zacząć grać razem akurat teraz?

Czy znasz obecną twórczość Perfectu?

Nie, w ogóle bardzo mało słucham polskiej muzyki. Słyszałem może jedno, czy dwa nagrania tego zespołu i nie było to nic inspirującego...

W takim razie jakiej muzyki słuchasz, co cię inspiruje?

Muszę trafić na konkretne utwory, nie mam jednoznacznej recepty na życie i nie mogę powiedzieć, że słucham hip-hopu i to jest rozwiązanie. Nie jestem młodym chłopcem, mam 48 lat i nasłuchałem się w życiu strasznej ilości muzyki, zarówno dobrej, jak i złej, więc ciężko jest mnie zadziwić. Przyglądam się nieraz temu, z jakim entuzjazmem młodzi chłopcy grają coś, co młodzi chłopcy grali 20 lat temu naprawdę tak samo. Sięgam tylko po te rzeczy, które są mnie w stanie w jakikolwiek sposób wzbogacić. I tak się składa, że są to rzeczywiście niektóre nagrania hiphopowe, głównie ze względu na rewelacyjnie rozwiązania rytmiczne. Był taki moment, kiedy bardzo dokładnie przyglądałem się temu, co robił Rob Zombie z zespołu White Zombie oraz Marilyn Manson, ale jeszcze na długo przed płytą „Mechanical Animals”. Uwielbiam Bena Harpera, amerykańskiego gitarzystę, który jeszcze mnie nigdy nie zawiódł, każde jego nagranie jest naprawdę super. Bardzo lubię Mellissę Etheridge, która cudownie komponuje. Najbardziej w muzyce pociąga mnie to, żeby zagrać inaczej niż wszyscy. Zresztą według oceny tych, którzy słuchali już materiału na płytę, udało nam się to - wiadomo, że nie wzorujemy się na niczym. To jest dla mnie wielki komplement.

Jak umiejscowiłbyś materiał zawarty na „Hołdys.com” na tle muzyki granej i słuchanej w naszym kraju?

Zauważyłem, że na rynku polskim istnieją dwie tendencje. Pierwsza z nich to wygładzenie, upopowienie, wyprasowanie wszystkiego, przez co muzyka traci swój charakter. Wszyscy grają jednakowo i zespoły różnią się najwyżej barwą głosu wokalisty, bo już nawet nie barwą instrumentów. Jest też niewiele takich kompozycji, które mógłbym zapamiętać dlatego, że są piękne, więc pop jest dla mnie martwą substancją. Z drugiej strony istnieje cała masa ortodoksyjnych, radykalnych zespołów, które przegrywają swoją bitwę, jak Illusion. Takie grupy rozpadają się, bo nie są w stanie zjednać sobie odbiorców, którzy nie są zainteresowani tak agresywnym graniem. Trzecia rzecz, która teraz wysoko macha sztandarem, to muzyka oparta na folku. I chociaż podoba mi się jak grają na przykład Brathanki, wiem, że ta forma traktowania muzyki ludowej ma w sobie również zapalnik. Kiedyś robił coś podobnego zespół No To Co i okazało się, że ta fascynacja mija. Moja muzyka zupełnie odstaje na tym tle. Zostałem obdarzony przez naturę zdolnością komponowania i jeśli mam jakiś talent, to raczej do tworzenia i organizowania rzeczy, niż do ich wykonywania. Gram muzykę, która jest oparta na melodii, ale również na emocjach. W studiu walczyliśmy o to, żeby włączyć jak najmniej efektów takich jak pogłosy czy inne, powszechni stosowane dziś we wszystkich nagraniach. Nasza płyta jest bardzo ascetyczna, ale jednocześnie - dzięki bogatemu instrumentarium - brzmimy bardziej dynamicznie i potężnie, niż większość zespołów. Jeżeli jest w tym jakiś dramat, emocje, to dlatego, że na wokale nałożyliśmy jak najmniej pogłosów, że zostawiliśmy odgłosy przełykania śliny, czy skrzypnięcia elementów perkusji. To są rzeczy, które można dzisiaj w kilka sekund wyczyścić przy pomocy komputera, ale zdecydowałem, że to jest prawda o muzyce. W związku z tym wszystkim jestem teraz w trochę innym miejscu niż pozostali, ale już słyszałem, że inni muzycy chcą w swoich produkcjach zastosować te same rozwiązania, szczególnie jeśli chodzi o podwójne partie instrumentów, albo o zmniejszenie pogłosu. To się wiąże z dużym ryzykiem, bowiem muzyka pop rządzi na rynku, a jak się włącza pogłos, to od razu zespół Marilyn Manson staje się zespołem Europe.

Płyta nosi tytuł „Hołdys.com”. Czyżby był to wyraz twoich fascynacji Internetem?

Internetem posługuję się na co dzień i uważam, że to cudowny wynalazek. Wynalazek na miarę wolności, na jaką ja czekam, jeśli chodzi o ludzkość. Już nic nie może zapobiec swobodnemu wyrażaniu myśli, choć są oczywiście różne pomysły na to, jak Internet zakneblować. Owszem, Internet może czynić spustoszenie, ale niestety, natura dała nam myśli, dała nam język, dała nam palce i mamy prawo wygłaszać, co chcemy. W tytule jednak chodziło mi o coś innego. W książeczce „Hołdys.com” znajdzie się notka, która mówi o tym, czym Internet był. Musimy sobie wyobrazić, że ktoś żyjący za sto lat napisał, że Internet był bardzo prymitywną formą komunikacji, ludzie do swoich nazwisk dopisywali „.com” i używali czegoś, co się nazywa telefonem. W owych czasach muzycy używali atrybutów rękodzieła, takich jak gitary i perkusje, które później całkowicie zniknęły z powierzchni ziemi...Wszystko wskazuje na to, że tak się stanie. Niektóre czynności, które wykonywał kiedyś człowiek, już przestały istnieć, ze względu na to, że technologia zwolniła nas z pewnych obowiązków. Muzyka w tej formie, w jakiej ją gram, to również rękodzieło, bardzo trudna czynność fizyczna, którą trzeba latami ćwiczyć. Dzisiaj jednak wystarczy za 10 czy 20 tysięcy dolarów kupić komputer z odpowiednim oprogramowaniem i w domu nagrać płytę, zagraną na najlepszych instrumentach świata. Można świetnie zagrać na gitarze i perkusji, w ogóle nie umiejąc na nich grać. Sam namawiam przyjaciół, żeby korzystali z tej technologii. Dlaczego perkusista nie miałby zrealizować swoich pomysłów, tylko dlatego, że ma za mało kończyn? Niech skorzysta z perkusji elektronicznej! Myślę, że muzyka pójdzie w tę stronę, bo instrumenty elektroniczne są w stanie wykonać wszystko lepiej i precyzyjniej od tradycyjnych. Gitarę czeka to samo, co stało się z akordeonem, cytrą, lirą i cymbałami, czyli skansen.

Pierwsze sekundy płyty to twój protest przeciwko piractwu. Czy uważasz, że może być skuteczny w epoce ogólnodostępnych nagrywarek płyt kompaktowych i plików mp3 nagminnie ściąganych z Internetu?

To nic wielkiego, chciałem tylko powiedzieć kilka słów piratowi: - „Jeżeli to jest pirackie nagranie, to okradłeś mnie i chcę, żebyś o tym wiedział. Żebyś nie szedł spać spokojnie. Ukradłeś pieniądze mi, Tytusowi, Bogusi, całej mojej rodzinie, moim psom, mojej teściowej, wszystkim moim bliskim, moim przyjaciołom którzy ze mną nagrywali, mojemu realizatorowi. Tym wszystkim ludziom ukradłeś pieniądze i czuj się z tym źle, ch**u”...

Pozwalając fanom rejestrować koncert w Kongresowej, musiałeś jednak liczyć się z tym, że znajdzie się ktoś na tyle nieuczciwy, by wydać ten materiał i zarobić trochę kasy na waszej pracy.

Tak się też stało. Wiem, że istnieje kaseta wideo, którą ktoś handluje i od początku zdawałem sobie sprawę z tego, że tak może być. Pomyślałem jednak, że jeśli pozwolę wszystkim nagrywać, to nie będzie to taki rarytas. Bardziej istotne jest jednak to, że odmówiłem rejestracji telewizyjnej tego koncertu. Nie chciałem mieć tego stresu, że stoi nade mną kamera i jak się teraz pomylę, to zobaczy to cała Polska. Wtedy pomyślałem sobie, że jednak nie mam nic do ukrycia przynajmniej przed tymi ludźmi, którzy przyszli okazać mi zaufanie. Przecież oni nie wiedzieli, w jakim ja stanie wystąpię, nikt nie wiedział, czy nie wykonam utworu „Nie płacz Ewka” słaniając się o kulach na scenie. Pomyślałem, że niech chociaż mają jakąś pamiątkę i ewentualne pirackie kopie wkalkulowałem w koszta całej przygody.

Płytę promują jednocześnie dwa single - „Molier” i „Będziesz moja”. Czy do któregokolwiek z nich zostanie nakręcony teledysk?

Na pewno do żadnego z tych dwóch. Zdałem sobie bowiem sprawę, że utwór „Molier” jest skazany na banicję, że nie będzie grany w większości stacji, ze względu na słownictwo oraz tematykę, którą porusza. Nie mam siły walczyć z tym, więc kręcenie teledysku do tego utworu byłoby bez sensu, ponieważ nikt nie puściłby go. Z kolei nie interesowało mnie kręcenie wideo do drugiego singla, czyli utworu „Będziesz moja”, bo bardziej mi zależało na „Molierze”. Na pewno zrobimy teledysk do następnej piosenki, zatytułowanej „Kołysanka dla Tytusa”. Utwór ten wzbudził największy entuzjazm na koncercie i absolutnie szczerze zaśpiewałem w nim, że mogę zabić, jeśli ktoś mojemu dziecku zrobi krzywdę. Wystąpi w nim Tytus? Bardzo możliwe. Jeżeli to ma być szczere i ja wystąpię, to i Tytus wystąpi. Jest jednak jeszcze przepiękny pomysł na zrobienie takiego filmu, w którym ja nie brałbym udziału - wtedy chyba i Tytus się nie pokaże.

O czym są pozostałe teksty na „Hołdys.com”?

O tekstach, podobnie jaki o dźwiękach zawartych na tej płycie, mogę z czystym sercem powiedzieć, że ani jedna rzecz w nich nie jest fałszywa. Ani jedna rzecz nie została napisana o sytuacji fikcyjnej, to są wszystko moje osobiste przemyślenia, wrażenia, uczucia, stany emocjonalne. Utwory dzielą się na te, które załatwiają sprawy społeczne i te, które dotyczą uczuć. Oczywiście te tematy się przeplatają. Na przykład w „Molierze” wytykam trochę ludziom, jak niefrasobliwie zmieniają poglądy, jak źle mówią o innych. Kiedyś mieliśmy być narodem przepięknym, Solidarność miała być naszym zbawieniem, a dzisiaj widzimy jak jest... a z drugiej strony śpiewam o miłości do syna, do swojej żony, w ogóle o miłości między ludźmi. Niczym nie ograniczałem szczerości i widziałem na koncercie, że ludzie momentami byli lekko sparaliżowani aż tak śmiałym powiedzeniem pewnych rzeczy.

Czy możemy spodziewać się dalszych koncertów w takim składzie i z tym repertuarem?

Mamy takie plany, ale jest to bardzo trudne logistycznie. Jak wiadomo, wszyscy ci muzycy coś robią. Jacek Chrzanowski gra w Hey’u, Wojtek Pilichowski gra z Natalią Kukulską i z Kasią Kowalską, Grzesiek Grzyb gra z Namysłowskim - wszyscy pracują i mamy niewiele okazji, żeby się spotkać. Mimo to, prawdopodobnie za miesiąc jedziemy do Stanów Zjednoczonych, a jesienią mamy nadzieję zagrać serię dużych koncertów w Polsce.

Dziękuję za rozmowę.

Zdjęcia: Dawid Olczak

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: muzycy | natura | internet | Tytus | koncert | muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy