Reklama

"Sukcesem jest to, że gramy"

Wasz debiutancki album ukazał się nakładem firmy Biodro Records. Jak nawiązaliście wówczas współpracę z Tymonem?

Któregoś dnia mieliśmy okazję występować z Tymonem i ktoś nas skomplementował w jego obecności. Zdecydowaliśmy, że może powinniśmy spróbować z nim pogadać w sprawie wydania płyty. No i udało się. Pierwsza rozmowa chwyciła. Jacek pojechał do Gdańska, żeby się z nim spotkać i długo będzie pamiętał ten dzień, bo Tymon się okropnie spóźnił, a to był jeden z najzimniejszych dni w roku. Mimo wszystko dogadaliśmy się i po tygodniu zadzwonił z wiadomością, że wyda nasz album.

Reklama

Płyta się ukazała, była lepiej lub gorzej promowana i nagle znaleźliście się w Sony Music...

Dla nas nie ma różnicy. Tak naprawdę chodzi o wydawcę. Jeśli on zachowuje się w porządku, nie wchodzi ci na czapę i nie robi jazzu, a przy tym jeszcze daje wolną rękę, to jest genialnie. My nie mamy wpływu na sprzedaż płyty, tego raczej nie da się przewidzieć i dobrze, jeśli ktoś może się tym zająć. Zanim podpisaliśmy nowy kontrakt, mieliśmy spore obawy, ale jak na razie - i tu odpukam w niemalowane - wszystko układa się jak najlepiej. Wydaje nam się, że te nasze dziwactwa i jazdy są naszym walorem.

A nie obawialiście się, jak waszą decyzję przyjmą fani i inne osoby z branży, dla których niezależność jest bardzo ważna?

Raczej nie. Wychodzimy z założenia, że podpisanie takiego kontraktu przede wszystkim nadaje naszej twórczości pewną jakość. Nie musimy się martwić o jakość nagrania, o poligrafię itp. Możemy się tylko zająć muzyką. A jeśli w umowie jest zagwarantowana artystyczna wolność, to taki układ wydaje się być wręcz idealny... Co nam da trzymanie się jakichś ideałów, które właściwie nie mają żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości? Nie mamy się czego wstydzić.

Ile czasu zajęła wam praca nad tym albumem?

Miesiąc. Kiedy wchodziliśmy do studia, mieliśmy przygotowanych kilka szczątkowych wersji demo. Jednak przez równy miesiąc, prawie dzień w dzień, pracowaliśmy później w sali prób i można powiedzieć, że materiał powstał właściwie tam. Samo nagranie zajęło nam pięć dni.

Czytając trochę na temat waszego pierwszego albumu znalazłem informację, iż już wtedy mieliście gotowych kilkadziesiąt kompozycji. Czy któreś z nich trafiły na drugi album?

Z pierwszą płytą było tak, że w sumie do jej nagrywania przymierzaliśmy się trzy lata i przez ten cały czas komponowaliśmy kolejne utwory. Rzeczywiście, zebrało się ich kilkadziesiąt i w sumie można było wydać trzy pełne albumy. Nasz debiutancki krążek jest jakby kompilacją i kwintesencją tego, co robiliśmy w tamtym okresie. Sądziliśmy, że te właśnie utwory są najbardziej dla nas reprezentatywne. Żaden z tych starych utworów nie znalazł się jednak na nowej płycie. Trafiły na nią wyłącznie nowe kompozycje.

Czy w takim razie planujecie wydanie w przyszłości tych starszych utworów?

Kotlety odgrzewane nie smakują zbyt dobrze. Na razie mamy tyle nowych pomysłów, że nie myślimy, aby do nich sięgać. Może kiedyś, za jakieś pięć lat, wydamy jakieś "Greatest Hits" i wtedy kto wie. Zawsze istnieje możliwość, że wcześniej znajdą się na naszej internetowej stronie.

No właśnie, skoro poruszyliście ten temat. Co sądzicie o roli Internetu w promowaniu muzyki?

Jesteśmy zachwyceni Internetem. Co prawda na razie używamy go głównie do usług pocztowych, ale powoli zaczynamy się w to wszystko wgłębiać. Na pewno Internet może być bardzo użyteczny w przesyłaniu muzyki, ale jakość i szybkość naszych łącz powodują, że na razie musimy posługiwać się tradycyjnymi formami zapisu dźwięku i przesyłaniem w kopercie ze znaczkiem.

A co zrobilibyście w sytuacji, kiedy na którejś ze stron znajdujecie swój nowy album w postaci plików mp3?

Bylibyśmy chyba nieco zdenerwowani. Gdyby doszło do takiej sytuacji, świadczyłoby to o tym, że ludzie chcą inną drogą propagować i dzielić się z innymi swoją ulubioną muzyką. Oczywiście jest to dla nas rzecz korzystna pod względem robienia rozgłosu o zespole, więcej ludzi jest w stanie o nas usłyszeć i być może więcej osób przyjdzie na nasz koncert. Zysk z tego będzie chyba większy, aniżeli strata z powodu niesprzedanych płyt. To zdenerwowanie nie trwałoby więc długo. Na pewno nie będziemy z tego powodu zachwyceni, ale do sądu też nie będziemy nikogo pozywać.

Przy okazji drugiej płyty zrobiło się o was dość głośno. Biorąc pod uwagę ten fakt i przysłowie, że o klasie artysty świadczy jego druga płyta, czy uważacie, że pokazaliście już na co was stać?

Raczej ciężko nam będzie odpowiedzieć na takie pytanie. My gramy dla własnej przyjemności i chcemy to robić jak najlepiej. Ocenę naszych dokonań pozostawiamy jednak innym, którzy tego materiału słuchają. Niech oni stwierdzą, czy to się do czegokolwiek nadaje.

A co będzie dla was wyznacznikiem tego, że udało wam się narobić szumu i odnieśliście sukces?

Dla nas sukcesem jest to, że ta płyta się ukazała. Cieszymy się, że możemy grać dużo koncertów, no i z tego, że patrząc na siebie nie wbijamy sobie w oczy śrubokrętów. Dla nas najważniejsze jest to, by zespół grał. O nic więcej nam nie chodzi.

Powiedzcie teraz, o co chodziło z waszymi niemieckimi koncertami? Niemcy poznali się na Pogodno wcześniej niż rodacy?

Szczerze mówiąc prasa okropnie rozdmuchała tę sprawę. Te koncerty urosły do rangi jakichś wielkich wydarzeń, a tu chodziło o kilka zwykłych, malutkich koncertów w barach. Do Niemiec ze Szczecina mamy bliżej niż do jakiegokolwiek większego miasta w Polsce. Dlatego graliśmy właśnie tam, bo mieliśmy tam znajomych. Tylko tyle. Po tych kilku zagranicznych koncertach zaczęliśmy już regularnie grać w kraju. Nie mają one więc żadnego większego znaczenia, poza tym, że mogą być krótkim zapiskiem w biografii zespołu.

Koncertowaliście jednak głównie w okolicach Szczecina, aż zaczęliście się wypuszczać w inne rejony kraju...

W tym czasie nie mieliśmy żadnego menedżera, ani osoby, która mógłby nam załatwiać te koncerty, dlatego graliśmy głównie tam, gdzie jakimś cudem sami sobie ten występ załatwiliśmy. Nie było jeszcze Internetu, który tak jest teraz w tych sprawach przydatny, dlatego robiliśmy to wszystko po partyzancku i graliśmy głównie w naszym rejonie. Z czasem jednak zaczęliśmy się wypuszczać coraz to dalej. Od innych zespołów braliśmy adresy klubów, gdzie można zagrać i z czasem zaczęło się pojawiać na mapie coraz więcej znaczków. Wydanie pierwszego albumu dodało nam pewności siebie i mieliśmy lepszą pozycję wyjściową w rozmowach.

Czy w przypadku "Sejtenik miuzik & romantik loff" planujecie jakieś większe "tournee"?

Pod koniec 2001 r. graliśmy serię małych klubowych koncertów w różnych rejonach naszego pięknego i wesołego kraju, być może w lutym uzupełnimy to trasą po jakichś większych salach. Zasadniczo przecież nie występujemy dla sześciu tysięcy ludzi, z bajerancką oprawą świetlną, laserami i nagłośnieniem o mocy 16 tysięcy watt. W ciągu ostatnich trzech miesięcy zagraliśmy kilkadziesiąt koncertów i to jest dla nas trasa.

Czujecie się bardziej zespołem koncertowy czy studyjnym?

Nie oddzielamy tych spraw. Wiadomo, że granie koncertów zajmuje nam większą część roku, ale kiedy możemy wejść do studia, jest to dla nas święto. Można nawet powiedzieć, iż jest to dla nas sytuacja ekstraordynaryjna. W studiu nadal wyzwalamy z siebie tę samą energię, co na koncertach.

Ostatnio popularne stało się umieszczanie na płytach coverów piosenek innych artystów. Wy tego nie zrobiliście, ale może w swoim repertuarze koncertowym jakieś macie?

Na koncertach gramy jeden utwór, który od biedy może uchodzić za cover. Wzięliśmy tekst z jednej z piosenek zespołu Variete i dodaliśmy do niego własną muzykę. A ostatnio z okazji ślubu naszego menedżera zagraliśmy mu marsz Mendehlsona i "I Don't Wanna Dance" Eddy'ego Granta. Zrobiliśmy to w Urzędzie Stanu Cywilnego, w pełnym składzie i podobno wszystkim ciotkom się podobało. Rodzina była wzruszona.

Gdybyście jednak mieli wprowadzić na stałe do waszego repertuaru jakieś covery, z nagrań jakich artystów skorzystalibyście?

W tym momencie na pewno doszłoby między nami do kłótni i bijatyki. Nie czujemy się jeszcze gotowi na mordbobicie w zespole i chyba z tym poczekamy. Być może byłyby to jakieś kompozycje Joy Division. Na całe szczęście nie musimy już grać w pubach za piwo i możemy ludzi katować naszą własną twórczością. Jeśli chodzi o nasze muzyczne fascynacje, to są one różne, ale w sumie takie same. Bez problemu chyba możemy wymienić takie nazwy, jak Smashing Pumpkins, Underworld, Jeff Buckley, Porno For Pyros i jeszcze trochę innych. Nasza twórczość jest na pewno w jakiś sposób wypadkową tych fascynacji.

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: nagranie | Sony | biodro | Szczecin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy