Reklama

"Sekret długowieczności"

Jak przebiegała praca nad nową płytą Budki Suflera? Czy po oszałamiającym sukcesie „Nic nie boli tak jak życie” odczuwaliście wielką presję i odpowiedzialność?

Romuald Lipko: Bogu dzięki, nie odpowiadam za stan polskiego rolnictwa, za skutki suszy i opadów. To co robimy nie ma takiej wagi. Natomiast oczywiście, dla artysty jest czymś bardzo ważnym, żeby unieść własną karierę, kontynuować ją, a najgorsze, co może się przydarzyć, to równia pochyła w dół, powolne odejście w zapomnienie. Płyta „Nic nie boli tak jak życie” stała się wyzwaniem, nie tylko dla mnie, ale dla całej polskiej branży muzycznej. To zwykli ludzie zadecydowali, że możliwy jest taki sukces, że można kupić płytę w tak wielkiej ilości. Nie mieliśmy jednak obaw, że następna płyta będzie porażką. Owszem, liczymy się z tym, że będzie mniej popularna i mniej ceniona, ale unieśliśmy razem z kolegami tę odpowiedzialność wobec samych siebie. Nagraliśmy bardzo dobrą płytę ze świetnymi tekstami. Andrzej Mogielnicki przeszedł tym razem samego siebie. Wspaniałe teksty, dużo dobrej muzyki – na „Balu wszystkich świętych” jest i ta poważna Budka, i komercyjna, zwiewna, dobra na każdą okazję. Może nie na zasadzie „śpiewam, tańczę, recytuję”, ale wydaje mi się, że po raz kolejny unieśliśmy ciężar gatunkowy swojej obecności na rynku.

Reklama

Mieczysław Jurecki: W międzyczasie nagraliśmy kilka innych płyt, na przykład album akustyczny, ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że prędzej czy później ludzie będą porównywać - a płytę akustyczną trudno porównać z poprzednią. Nie można się jednak ślizgać w ten sposób w nieskończoność. Szczerze powiem, że podchodziłem do nagrania nowej płyty jak złota rybka - i spełniałem życzenia Romka Lipko. Oczywiście, nie chodzi o to, że bezmyślnie wykonywałem jego polecenia, ale trochę bałem się wziąć odpowiedzialność za to, co się stanie. My gramy dla ludzi i jesteśmy jednym z niewielu zespołów, które zdają sobie z tego sprawę. U nas na koncertach nikt nikogo nie podpuszcza, nikt na nikogo nie bluzga ze sceny, nie dzieją się jakieś dziwne rzeczy - my dla nich gramy. Każdy z nas słucha trochę innej muzyki i Budka Suflera jest swojego rodzaju kompromisem dla dobra sprawy. Nie za wszelką cenę, nie chcemy zrobić drugiego „Tanga”, bo nie ma recepty na sukces. Jakby była, to byśmy same przeboje śpiewali. Tymczasem to publiczność decyduje, jaki utwór jest przebojem, w większości wypadków wbrew naszym oczekiwaniom. Oczywiście, każdy z nas wierzy w to, że „Bal wszystkich świętych” będzie się ludziom podobać, bo w przeciwnym wypadku nie byłoby sensu nagrywać nowej płyty. Jak się gra tylko dla siebie, to najlepiej grać w domu i w ogóle nie wychodzić na scenę.

Jaką płytą jest „Bal wszystkich świętych”?

Marek Raduli: Ten album jest kontynuacją linii zapoczątkowanej na „Nic nie boli tak jak życie”. Na pewno jest tam rzeczy bardzo wartościowych, wręcz wybitnych. Jeżeli się spodziewasz wodotrysków, eskapady odlotowych dźwięków, to ich tam nie znajdziesz... Ten zespół tak gra, jak grał, ale teraz po prostu inne piosenki. Cztery z nich lubię bardzo, kilka innych powiedzmy mniej.

Mieczysław Jurecki: Od momentu nagrania tej płyty słyszałem ją tylko raz, w dodatku we fragmentach. Staram się nabrać do niej jak największego dystansu, na chwilę o niej zapomnieć, żeby po pewnym czasie spojrzeć na nią miarę obiektywnie. Kiedyś popełniałem takie błędy, że zaraz po nagraniu piosenki katowałem się nią w domu, wyciągałem jakieś bzdurne wnioski, że czegoś jest za dużo, a czegoś za mało, że coś jest zepsute. W tej chwili pamiętam jeszcze, w którym momencie struna mi pękła, pamiętam ruszanie suwakiem na mikserze - to jest chory odbiór, to jeszcze dla mnie za świeże. Podejrzewam, że numer tytułowy - „Bal wszystkich świętych” - to tak prosta i bliska uchu Polaka melodia, że powinien to być przebój. Powinien - ale czy będzie? Nie wiem, to nie ode mnie zależy. Będzie, jak ma być.

Dlaczego tym razem wybraliście warszawskie Studio Buffo?

Romuald Lipko: Zadecydował zbieg okoliczności. W momencie, kiedy podjęliśmy decyzję o terminie nagrania płyty, studio w Lublinie było już zarezerwowane, trzeba było na nie czekać. Ponieważ miałem okazję nagrywać wcześniej w studiu Buffo, zaproponowałem zespołowi sesję wyjazdową. Uznaliśmy, że dobrze będzie przewietrzyć się od tradycji nagrywania w Lublinie, wcześniej w studiu System, później w studiu Hendrix. Myślę, że dzięki temu mamy trochę inne brzmienie, chociaż był z nami nasz producent Paweł Skura, który nagrywał wszystkie nasze płyty od „Ciszy”. W jakiś sposób odmieniliśmy tę sytuację, że rano wychodzimy z domu i mamy do studia 10 minut. Tym razem byliśmy w Warszawie, skazani na siebie, na studio, muzykę i realizację tej płyty w przyzwoitym czasie, bez przerw, które często zdarzają się, gdy nagrywa się w rodzinnym mieście. Nie była to przemyślana decyzja, wynik jakichś narad. Nie gramy muzyki, której klimat określałoby przede wszystkim brzmienie. Myślę, że klimat Budki Suflera leży przede wszystkim w moich kompozycjach, głosie Krzysztofa i wkładzie twórczym pozostałych kolegów.

Marek Raduli: Dla mnie sesja nagraniowa przebiegała dość dramatycznie, dlatego, że trzy dni przed jej rozpoczęciem uległem wypadkowi. Miałem poważny defekt prawej ręki, na szczęście nie lewej! Lekko obandażowany, z bólem, nagrałem niektóre rzeczy, ale nie wszystkie. Na szczęście, dzięki cudownemu gościowi, znakomitemu instrumentaliście, mojemu koledze Mieciowi Jureckiemu, udało się pewne rzeczy zastąpić. Można powiedzieć, że na tej płycie obaj gramy na gitarze - część solówek on nagrał, część ja. Jest to tak zaplecione, że trudno czasami się połapać. Tylko ludzie, którzy dobrze znają mój styli i Mietka, będą wiedzieli, kiedy ja gram.

Paweł Skura w roli producenta to już niemal szósty członek zespołu...

Romuald Lipko: No tak, na dobrą sprawę to już niemal jak rodzina. Gdyby miał jakąś realną funkcję na scenie, na pewno zapraszalibyśmy go również na koncerty.

Jakiego przyjęcia „Balu wszystkich świętych” spodziewacie się?

Marek Raduli: Wszystko będzie zależeć od tego, na ile gusta odbiorców się zmieniły, na ile formuła jest trafiona. Nie zamierzam się wymądrzać, ale daj Boże, żeby było jak najlepiej. Nam - i wszystkim dokoła. Przecież my nie robimy płyty po to, by kogoś skrzywdzić, chociaż niejednokrotnie ludzie stawiają takie zarzuty. Jeżeli jeden zespół sprzedaje więcej od drugiego, to czy temu drugiemu dzieje się krzywda? Ja cieszę się, kiedy Brathankom idzie, no bo kto może tak dymić, jak nie Jacek Królik? Cieszę się, że Kayah się udało, bo znam koleżankę od dwudziestu lat i wiem, jak ciężko pracowała na ten sukces. Daj Boże każdemu artyście rekompensatę za jego pracę. Po to się gra, a nie po to, żeby komentować - „Ty, popatrz, jak temu poszło, a tak kiepsko grają...”

Przez Budkę Suflera przewinęło się bardzo wielu muzyków. Niektórzy z nich, jak Jan Borysewicz, zrobili później wielką karierę, niektórzy gdzieś przepadli. Jak pan ich wszystkich wspomina?

Romuald Lipko: Dzisiaj wspominam wszystkich z sympatią, życzliwością i sentymentem. Przychodzi czas rozliczeń, kiedy małe grzeszki, wzajemne nieporozumienia, zatargi i konflikty, tracą swoją ważność, przestają być istotne. Wszyscy ci ludzie w jakiś sposób współtworzyli Budkę Suflera, choć oczywiście jedni w mniejszym, inni w większym stopniu. Niektórzy byli niczym żołnierze wykonujący muzyczne polecenia, inni mieli znaczny wkład w muzykę zespołu. Na przykład Janek Borysewicz nie obijał się u nas, zawsze grał to, co umiał najlepiej, mimo że i my wiedzieliśmy, i on wiedział, że będzie miał kiedyś swój własny zespół i będzie pracował na własny rachunek. Wszyscy ci ludzie stworzyli w jakiś sposób 25-letnią historię tego zespołu i to jest najważniejsze. Może ktoś zasłużył na bardziej złoty order, inny na mniej złoty, ale wszyscy byli wspaniali. Nie ważne co potem powiedzieli, co zrobili, dokąd poszli – ważne jest to, że kiedy byli z nami, robili wszystko, aby Budka Suflera była tym zespołem, którym jest do dziś.

Jaki jest sekret waszej długowieczności – i to długowieczności na samym szczycie?

Romuald Lipko: To jest pytanie, które często pada. Cały nasz sekret to dobrzy muzycy i repertuar, a potem ludzkie charaktery. Ja jestem z Krzysztofem Cugowskim od samego początku Budki Suflera. Mamy za sobą okresy nieporozumień, przez jakiś czas nie graliśmy razem. Najbardziej istotne jest to, że w Budce nie kłóciliśmy się o pieniądze, z nikim i nigdy. Kiedyś było to proste, bo minister kultury rozdawał nam jakieś stawki i nikt nie miał pretensji o to, ile dostaje. Ale kiedy przyszedł wolny rynek, my również umieliśmy się do tego dostosować, nie patrzymy kolegom na ręce. Ambicje również umiemy tonować, podporządkować je wspólnemu interesowi. Wiemy, że jeśli tego nie zrobimy, wszystko się rozpadnie. Dlatego wszyscy członkowie Budki Suflera mają tę świadomość. Natomiast jeśli chodzi o twórczość, każdy z nas jest troszeczkę innym muzykiem. Znam upodobania moich kolegów z zespołu. Wchodzimy do tych samych sklepów płytowych i stoimy przy innych stoiskach, nasze gusta różnią się. Repertuar Budki Suflera tworzymy jednak od lat podobny, różniący się jedynie kolorami, odcieniami. Najważniejsze jest to, że mamy publiczność. Jej brak rozwala zespoły, teatry, wielkie sceny. Naszą wielką potęgą jest to, że publiczność mamy tak dużą i od zawsze. Wszyscy grający w tym zespole mają świadomość, że grają utwory, na które ludzie czekają i które są ludziom potrzebne. Poza tym na szczęście nie było wśród nas ludzi szalonych, desperatów, czy intrygantów, którzy mogliby doprowadzić do niepotrzebnego rozpadu zespołu. I jeszcze jedna rzecz – nawzajem szanujemy własne kobiety...

Wielu muzyków może odpowiedzieć, jak komponować przeboje, natomiast niewielu, jak komponować przeboje jednoczące całe pokolenia. W końcu muzyka jest przeważnie powodem konfliktu pomiędzy generacjami.

Krzysztof Cugowski: Nie ma na to patentu. Nikt nie siada i nie mówi: ‘Dobra, dzisiaj napiszę przebój dla trzech pokoleń’. Utwór pod tytułem „Takie tango” to był największy strzał naszej kariery. Absolutnie nie oszukuję się, że powtórzymy tak gigantyczny sukces. Sprzedanie w Polsce miliona płyt to w ogóle jest kosmos. Wiele rzeczy składa się na taki sukces - tekst, muzyka, moment w którym utwór wchodzi na antenę. Te rzeczy są nierozerwalne. Nie można powiedzieć, że tekst był taki, że wszyscy umarli, albo muzyka - przebój to wypadkowa wielu rzeczy. Coś takiego zdarza się wykonawcy raz w życiu, oczywiście, o ile w ogóle się zdarzy. Większości wykonawców takie strzały się nie zdarzają. Nie przypuszczam więc, żebyśmy powtórzyli sukces „Takiego tanga”, chociaż oczywiście nie mam nic przeciwko temu.

Romuald Lipko: W Polsce dzieci wiedzą, że jest coś takiego – „A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój” i mógłbym wymieniać dziesiątki podobnych przykładów. W sferze literackiej jest to taka potęga, że to musi się kumulować w każdym młodym pokoleniu. To jest siła tej muzyki, połączonej z tekstem, że na nasze koncerty przychodzą dzieci, które wierzą w to, co my śpiewamy. Nigdy nie zdeklarowaliśmy się, że jesteśmy z takiego garażu, albo z takiego roku. Po prostu robimy swoje i staramy się grać coś takiego, co w nutach świetnie wygląda i świetnie brzmi. Nigdy nie nadawaliśmy muzyce charakteru tymczasowego – na dzisiaj, na rok 2000, czy jakąkolwiek inną datę. Starałem się nie dopuścić do sytuacji, żeby jakikolwiek ważny dla Budki Suflera utwór nie był do wykonania za lat 20. Natomiast wiele zespołów ma ten problem, że po latach nie mogą zaśpiewać utworów, od których rozpoczynali karierę, bo będą tak idiotycznie śmieszni, że ludzie ich po prostu obrzucą pomidorami. Nigdy nie śpiewamy o tym, co jest modne w danej chwili, ale o ludziach i ich problemach. Twórcy naszych tekstów napisali chyba jedne z najlepszych tekstów w historii polskiej muzyki rozrywkowej i to trafia do każdego, kto urodził się normalny.

Dlaczego tak późno, bo dopiero w 1994 roku, zdecydowaliście na nagranie pierwszej płyty koncertowej?

Romuald Lipko: Mówiło się zawsze, że Budka dobrze brzmi. Mieliśmy więc wrażenie, że warunki techniczne, jakie towarzyszyły zawsze koncertom, znacznie zubożyłyby nasze brzmienie. Dopiero gdy przyszły takie czasy, że mogła pojechać na zaplecze sceny aparatura, która umożliwiła dobre nagranie koncertu, uczyniliśmy to. Nie ma w tym żadnej polityki, ani żadnej tajemniczej historii. W tym zespole zawsze grali tak znakomici instrumentaliści, tak fantastycznie sprawni muzycy – do których akurat ja się nie zaliczam, bo moja rola jest inna – że nigdy nie baliśmy się grać na żywo. Dowodem na to jest fakt, że od 1994 roku wyszło chyba sześć czy siedem różnych płyt koncertowych Budki Suflera.

Jak mógłby pan porównać koncert z Opery Leśnej, z koncertem w Carnegie Hall?

Romuald Lipko: Lepiej nie porównujmy, to zbyt długi temat... Opera Leśna jest nam znana niemal tak dobrze, jak nasze mieszkania w Lublinie. Zagraliśmy tam mnóstwo koncertów i czujemy się tam jak u siebie w domu. Natomiast Carnegie Hall to całkiem inna sytuacja, inna mentalność. Wielkość tej sali, jej sława i atmosfera to rzeczy tak ogromne, że porównanie tego z koncertem w Polsce, przed naszą publicznością, zajęłoby małą broszurkę.

Krzysztof Cugowski: Mam dwojakie wspomnienia związane z koncertem w Carnegie Hall. W pierwszym terminie nie udało nam się zagrać z powodu moich problemów zdrowotnych. To wszystkich kosztowało nas wiele nerwów i pieniędzy, ponieważ cała ekipa była już w Stanach, a koncert trzeba było odwołać. Ogromnie stresująca sprawa. W końcu jednak udało się i było to wydarzenie, po którym pozostaną mi wspaniałe wspomnienia. Pierwsze dwa, czy trzy utwory, zabrzmiały nieco bojaźliwie, bo wiadomo, że Carnegie Hall to sala inna niż te, w których grywamy na co dzień. Natomiast potem wszystko świetnie się zazębiło. Zresztą zapis tego koncertu znajdzie się teraz na podwójnej płycie, która poza kosmetycznymi poprawkami jest w stu procentach nagraniem live. Słuchając tej płyty można odczuć, jak się to wszystko rozkręca, jaka atmosfera wytworzyła się pod koniec koncertu. Carnegie Hall to fantastyczne miejsce, historyczne jeżeli chodzi o muzykę poważną, ale również jazzową i rockową. Grały tam największe gwiazdy w historii muzyki XX wieku, więc bycie tam i zagranie na tej samej scenie, przebywanie w tych samych garderobach to ogromne przeżycie.

Płyta „Live In Carnegie Hall” zawiera - oprócz muzyki - 50-minutowy film Macieja Dejczera, zatytułowany „Budka Suflera w Nowym Jorku”. Skąd pomysł na coś takiego?

Krzysztof Cugowski: Pomysł był troszeczkę inny. Od dwóch lat przymierzaliśmy się do zrobienia filmu o nas, nazwijmy to historycznego. Wie pan jak to jest - kiedy ktoś osiąga odpowiedni wiek, to się o nim robi film biograficzny, taki, który można puścić od razu w telewizji, jak już się przeniesie na łono Abrahama. My również mieliśmy taki pomysł, a film z Nowego Jorku miał być jedynie fragmentem większej całości. Jest to artystycznie bardzo dobry film dokumentalny, co oczywiście nie jest naszą zasługą, ale Maćka Dejczera. Jestem szczerze zadowolony, że to jest również film o mojej osobie, ale obiektywnie rzecz biorąc jest to po prostu dobry film dokumentalny, który zrobił na mnie wielkie wrażenie.

Czy myśli pan, że film fabularny na podstawie historii Budki Suflera mógłby być ciekawym obrazem?

Krzysztof Cugowski: Nie przypuszczam. Żeby film fabularny był sukcesem, musi byś sensacyjny, muszą być tam wątki mrożące krew w żyłach i tak dalej. W naszej karierze nie było wielkich ciekawostek tego typu. Myślę, że istnieją bardziej interesujące pomysły na filmy fabularne.

Jak na tym tle oceniliby panowie koncert akustyczny? Czy współpraca z orkiestrą była dla was trudnym wyzwaniem?

Romuald Lipko: Granie akustyczne to w pewnym sensie negliż – tutaj pokazuje się instrumentalistów, prawdziwe ludzkie możliwości. To nie studio, gdzie można powtarzać wszystko aż do skutku. Dwa metry przed sceną siedzą ludzie, którzy patrzą nam na ręce, na każdy palec, na wszystko, co mamy do zaprezentowania. To fantastyczne doświadczenie, o ile się mu podoła. Natomiast nigdy nie było wątpliwości, że muzyka Budki Suflera jest przynajmniej w 50 procentach przekładalna na orkiestrację akustyczną, ze względu na symfonikę moich kompozycji i głos Krzysztofa. Nie było to więc zderzenie z czymś zupełnie nowym, wielokrotnie graliśmy z orkiestrami, na płytach i festiwalach. Bardzo lubię takie brzmienie Budki, kiedy słychać, że ten zespół ma dużo do powiedzenia i dużo do zagrania, nawet kiedy gra cicho.

O sukcesach mówi się chętnie, ale kariera muzyczna to również porażki i momenty zwątpienia. Czy pamięta pan chwilę, w której pomyślał pan, że być może to wszystko nie ma sensu?

Romuald Lipko: Takim momentem bez wątpienia było wielkie doświadczenie tego zespołu, czyli rozstanie z Krzyśkiem po drugiej płycie. Pojawiła się wtedy masa pytań, masa wątpliwości – jak dalej, którędy, z kim? Nie wiedziałem, kto przyjdzie na jego miejsce... Pańskie pytanie zawiera natomiast istotny element, o którym chętnie opowiem. My nie znaleźliśmy się w tym wszystkim przypadkowo. To nie był sposób na spędzenie paru lat młodości, że wezmę gitarę nie umiejąc na niej grać, zacznę pohukiwać i pokrzykiwać, opluwać kogoś, albo będę chronił śmietniki przed wrzucaniem szkła, tam gdzie powinno wrzucać się plastik itd. Dla mnie od tego są służby komunalne w mieście. My byliśmy zawsze artystami – nawet jeśli były wątpliwości, niepewności i zachwiania, to każdy z nas wiedział, że to jest droga życiowa, którą trzeba kontynuować. To nie tak, że byłem inżynierem, na studiach zacząłem trochę grać na gitarze, a potem znowu będę w firmie budowlanej konstruował konstrukcje metalowe. Nasze życiorysy i nasza obecność na polskim rynku oraz szacunek, który mamy dla publiczności, udowadniają, że kierunek w życiu wybraliśmy świadomie i kontynuowaliśmy go. W związku z tym te słabe momenty, które muszą być, nie zniechęcały nas. Nie zniósłbym takiej kariery, gdzie wszystko byłoby zawsze na najwyższym poziomie i najlepiej. Wciąż budziłbym się z pytaniem – gdzie tu jest błąd, że tak wszystko dobrze gra? Cieszę się więc, że mnie życie doświadczało i niepokojem, i niekiedy wielkimi zmartwieniami o nasz los, ale Bogu dzięki, właśnie z tego powodu istniejemy.

Budka Suflera to zespół, który gra ogromną liczbę koncertów. Skąd bierzecie energię, jak godzicie takie cygańskie życie z życiem osobistym, rodzinnym?

Mieczysław Jurecki: Jaką energię, na te parę koncertów? W tej chwili to są żarty w porównaniu z tym, co się działo 10 czy 15 lat temu. Graliśmy wtedy po kilkadziesiąt koncertów miesięcznie, po trzy dziennie. Moim rekordem, nie z Budką Suflera, jest dziewięć koncertów jednego dnia. Zaczęliśmy o wpół do ósmej rano, przyszły matki ze śpiącymi na rękach dziećmi. Koncert trwał równo godzinę i 25 minut. Przez 5 minut przerwy drzwiami na jednej ścianie wypuszczali ludzi, a drugimi wchodzili następni. Na czwartym koncercie już nie wiedziałem co gram, która zwrotka, to było zupełnie chore. Natomiast z Budką Suflera było swojego czasu tak, że zagraliśmy ponad 90 koncertów miesięcznie. Pamiętamy jeszcze czasy nieubłaganej równości społecznej, kiedy były tzw. stawki za koncerty i niezależnie od tego, czy grało się na stadionie dla paru tysięcy osób, czy w piwnicy dla dwudziestu, artysta dostawał tyle samo pieniędzy. Żeby jakoś utrzymać siebie i rodzinę, trzeba było trochę tych koncertów zagrać.

A propos rodzin... Może dlatego, że często wyjeżdżam, dotychczas się nie rozwiodłem? Znam wiele małżeństw, które na siebie patrzeć nie mogą, ponieważ codziennie widzą się przez kilka godzin. Kiedy poznałem swoją żonę, grałem już w Budce, wiedziała, na czym to polega i to, że się ze mną związała, było jej świadomą decyzją. Gorzej z dziećmi, ale już widzą, że nawet jak tata wyjeżdża, to zawsze wraca. Są momenty, kiedy to rzeczywiście się dłuży, zwłaszcza wyjazdy zagraniczne. Kiedy jest się w Australii, na drugiej półkuli, to naprawdę się czuje, że jest się daleko od Polski.

Wasza nowa płyta będzie zabezpieczona przeciwko nielegalnemu kopiowaniu. Czy piractwo rzeczywiście stanowi tak wielki problem, jak utrzymują wytwórnie płytowe?

Krzysztof Cugowski: Jeżeli pirat ma fabrykę płyt i tam je tłoczy, to będzie nadal tłoczył, przed czymś takim nie możemy się zabezpieczyć. Natomiast dzięki technologii użytej przy produkcji płyty „Bal wszystkich świętych”, wyeliminujemy drobne piractwo, tych, którzy mają nagrywarki i kopiują te płyty po domach. Nie uważam natomiast, żeby piractwo było główną przyczyną kryzysu rynku muzycznego w Polsce. Oczywiście, to wiąże się w jakimś stopniu z mniejszymi zyskami, mniejszymi wpływami. Jednak główną przyczyną kryzysu, na który wszyscy ostatnio narzekają, jest brak nowych wykonawców, brak przebojów. Bardzo szanuję Kayah jako wokalistkę, ale nie mogę zrozumieć, dlaczego nagle cała Polska oszalała na punkcie płyty, którą nagrała z Bregovicem? Dlaczego czterdziestomilionowy kraj oszalał nagle na punkcie jakiejś bałkańskiej muzyki dla kóz i owiec? Jeżeli ludzie kupili kilkaset tysięcy płyt i kaset Kayah i Bregovica, to z rynku odpłynęła duża ilość gotówki, ponieważ słuchacze mają przeznaczoną pewną sumę pieniędzy na zakup płyt i więcej na to nie wydadzą. Dlatego być może nie sprzedały się płyty z bardziej wartościową i ciekawą muzyką. Poza tym, nie oszukujmy się, duże wytwórnie niechętnie inwestują w wyszukiwanie i promocję polskich wykonawców. To tylko margines ich działalności, są tutaj głównie po to, żeby sprzedawać płyty wykonawców zachodnich.

28 maja ruszyła trasa promocyjna „Balu wszystkich świętych” - czy szykujecie coś specjalnego?

Krzysztof Cugowski: Zaczynamy w Warszawie, zamierzamy zagrać 16 koncertów w całym kraju. W repertuarze koncertowym będziemy mieli kilka nowych utworów i zobaczymy, jak będą przyjmowane. Odbiór nowego repertuaru przez słuchaczy będzie jakimś wyznacznikiem tego, co potem nastąpi. Zagramy oczywiście również część rzeczy starych, bo ludzie od nas tego oczekują, tych wszystkich hitów, które uzbierały się przez 25 lat. Nie przypuszczam, żebyśmy mogli naszych słuchaczy czymś zaskoczyć.

Dziękuje za rozmowę

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy