Reklama

"Prawdziwi fani doceniają postęp"


Enslaved to klasa sama dla siebie. W ciągu 15 lat kariery, Norwegom udało się osiągnąć bardzo wiele. Bo przecież, kto przy zdrowych zmysłach przewidziałyby, że podpisując na początku lat 90. kontrakt z Deathlike Silence Productions na wydanie debiutanckiego albumu "Vikingligr Veldi", grupa z Haugesund zajdzie aż tak daleko, i to nie tylko w hierarchii ekstremalnej, metalowej sceny. Udowodniła to wielokrotnie nagradzana płyta "Isa" z 2004 roku, ale również cała historia Enslaved, w której nie brakuje materiałów wybitnych i wizjonerskich, przełomowych momentów i punktów zwrotnych.

Reklama

- Nagrody traktujemy wyłącznie jako pewien rodzaj potwierdzenia jakości naszej muzyki - skromnie konstatuje w rozmowie z Bartoszem Donarskim, grający na basie wokalista Grutle Kjellson. To właśnie dzięki własnemu, niepowtarzalnemu stylowi i ciągłemu rozwijaniu własnych kompozytorskich talentów, norwescy vikingmetalowcy są dziś na szczycie, zachowując szacunek starych fanów i zyskując z każdym kolejnym rokiem nowych sympatyków. Wydana na początku maja 2006 roku płyta "Ruun", dziewiąty longplay Enslaved jest ukoronowaniem dotychczasowej drogi zespołu. Doskonałym prezentem na obchodzony w tym roku jubileusz. Prezentem dla siebie i fanów.

Jak wielu dobrze wiadomo, "Isa" była wielkim sukcesem. Płyta została wielokrotnie nagrodzona. Mając to na uwadze, zastanawiałem się, czy te wszystkie trofea, które otrzymaliście nie były pewnego rodzaju ciężarem, jaki musieliście dźwignąć podczas nagrywania "Ruun"?

Nie, absolutnie nic z tych rzeczy. W ogóle o tym nie myśleliśmy. Te nagrody traktujemy wyłącznie jako pewien rodzaj potwierdzenia jakości naszej muzyki. Ot miły dodatek. Nie wywołuje to u nas żadnej presji. Dokładnie wiedzieliśmy z czego nie byliśmy do końca zadowoleni na "Isa". I szczerze powiedziawszy, było tego właściwie całkiem sporo. Wyszło nawet na to, że publika była tą płytą bardziej usatysfakcjonowany niż my sami (śmiech). Tym razem naprawdę chcieliśmy zmienić wiele rzeczy i byliśmy w tym wyjątkowo zmotywowani. Ale nie, presji nie odczuwaliśmy żadnej.

Jakie cele postawiliście przed sobą przed wejściem do studia, czy nawet jeszcze wcześniej, podczas pisania nowych kompozycji?

Wiele spraw związanych z muzyką rozwiązaliśmy już w fazie przedprodukcji. Mieliśmy wszystko dokładnie przedyskutowane. Już przed wejściem do studia byliśmy bardzo pewni siebie. Każdy z nas docenił wysiłek włożony w przygotowania. Wszyscy pracowaliśmy nad aranżacjami, byliśmy ze sobą w stałym kontakcie, gotowi i zwarci.

Całość przygotowaliśmy z wyprzedzeniem jeszcze przed nagraniami. W tej sytuacji podstawowym zadaniem, jakie nam pozostało, było udoskonalenie brzmienia. Chcieliśmy w końcu - z naszego punktu widzenia - uzyskać odpowiednio czystą produkcję. Najważniejszym celem było rozdzielenie brzmień poszczególnych instrumentów w finalnym miksie, co nie udawało nam się wcześniej. To było spore wyzwanie. Myślę, że udało nam się uniknąć zlewania się ze sobą poszczególnych instrumentów na tych samych częstotliwościach w całym dźwiękowym obrazie tej płyty.

Jak do tego doszliście?

Uzyskaliśmy to przez znaczne zredukowanie przesterowanego brzmienia na gitarach, oczyszczenia ich, robiąc w ten sposób więcej miejsca dla perkusji, wokali i partii klawiszy. W porównaniu z "Isa" wykonaliśmy też wiele innych poprawek, w tym np. zmieniliśmy studio czy sprzęt, na którym gramy. Podczas procesu nagraniowego korzystaliśmy z wielu nowych możliwości niemal bez przerwy.

"Ruun" jest podsumowaniem waszej 15-letniej kariery, jej kulminacyjnym punktem. Można nawet powiedzieć, że ten album w pewnej mierze odzwierciedla wszystko to, czym przez te lata był Enslaved. Płyta ukazuje różne strony waszej muzyki, od surowości pierwszych dokonań, do bardziej progresywnego, współczesnego podejścia ostatnich lat. Jak to widzisz?

Słyszałem podobne opinie od innych dziennikarzy, ale właściwie to nie miałem takiego zamysłu. To miło, że ten album przypomina ludziom "Vikinglirg Veldi" i "Frost", jednak celowe granie w klimacie tamtych materiałów nie było naszą intencją, choć może faktycznie na tym się skończyło (śmiech). Zawsze staramy się rozwijać naszą muzykę. To nasz nadrzędny cel - grać coś, co wzbudza zainteresowanie w nas samych i pozwala wciąż istnieć temu zespołowi.

Nie masz przeczucia, że "Ruun" może zjednoczyć pod jednym sztandarem, zarówno starych, jak i nowych fanów Enslaved?

Mam taką nadzieję. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest też pewna grupa zatwardziałych purystów, którym już zawsze podobały będą się jedynie nasze stare materiały. Uważam zresztą, że w tamtych czasach nie było fanów Enslaved, a tylko zwolennicy black metalu, którzy upodobali sobie nasze pierwsze płyty. Może dlatego, że graliśmy wówczas o wiele prościej?

Prawdziwi fani Enslaved doceniają nasz postęp na każdej kolejnej płycie. Choć może rzeczywiście z "Ruun" wielu ludziom spoza kręgu Enslaved będzie się łatwiej oswoić, i może dzięki temu zasilą grono naszych stałych zwolenników.

Jakie to uczucie być na tej scenie przez tyle lat? Nie wydajecie się zmęczeni.

Bez przesady, pewne rzeczy i sprawy z pewnością nas męczą (śmiech). Ale prawda jest taka, że nadal bardzo lubimy grać na żywo i tworzyć płyty. Wszystkie pozostałe kwestie bywają uciążliwe. Jednak granie przed tłumem, rozszalałą publicznością jest zawsze niesamowitym przeżyciem. To pozwala zapomnieć o tych wszystkich nieprzyjemnych sprawach, które związane są z prowadzeniem zespołu, jak np. bytowanie na trasie, gdzie przez sześć tygodni żyjesz, jak szczur (śmiech). Szlajasz się bez większego celu cały dzień, ale gdy w końcu wieczorem wchodzisz na scenę i słyszysz nagle ryk gardeł, myślisz sobie - i tak warto.

Wracając raz jeszcze do nagród, a w zasadzie pomijając je, nie sądzisz, że największym sukcesem Enslaved jest to, że udało się wam wykreować swój własny, niepowtarzalny styl, który rozpoznaje się już po kilku chwilach? Tego nie można wygrać.

Tak. Zaczęliśmy grać w trochę niecodzienny sposób. Oczywiście podstawowymi znakami rozpoznawczymi Enslaved jest gitara Ivara oraz to, w jaki sposób śpiewam. Udało nam się stworzyć styl, który wbił się w świadomość fanów. Często po usłyszeniu kilku pierwszych sekund, ludzie mówią: aha, to musi być Enslaved.

Trudno podrobić to, co robimy, bo gdy zaczynaliśmy sami dobrze nie wiedzieliśmy, co z tego wyniknie, ot, po prostu graliśmy. Takie działania raczej trudno skopiować (śmiech). Ale myślę, że to było całkiem dobre rozwiązanie, bo dzięki temu mamy swój własny styl, pod który ciężko się podszyć. Choć muszę przyznać, że brzmi to trochę paradoksalnie (śmiech).

Jakie chwile w historii Enslaved uważasz za najbardziej przełomowe?

Takich punktów zwrotnych było w naszej historii przynajmniej kilka. Pierwszym było oczywiście podpisanie kontraktu z Deathlike Silence Productions, kiedy byliśmy jeszcze bardzo młodymi ludźmi. To było spore osiągnięcie.

Drugim sukcesem było wydanie "Frost", który ukazał się w idealnym czasie, gdy ekstremalny metal gwałtownie zyskiwał na randze w Europie. Byliśmy nawet jedną z pierwszych grup - obok Marduk, Immortal, Rotting Christ - które koncertowały na trasach w Europie. Byliśmy częścią pierwszej fali z Północy, która zalała metalową scenę. "Frost" okazał się dużym osiągnięciem, kamieniem milowym, dzięki któremu staliśmy się też pierwszym norweskim zespołem, który pojechał na koncerty do Stanów Zjednoczonych.

Za trzeci punkt zwrotny można by chyba przyjąć ukazanie się "Mardraum", na którym trochę poszerzyliśmy nasze muzyczne horyzonty. To był koniec pewnej ery i początek nowej. Kolejnym przełomem była z pewnością zmiana wytwórni na Tabu Recordings i wydanie dla nich albumu "Isa". To było z naszej strony świetne posunięcie, które zaowocowało podwojeniem, a nawet potrojeniem sprzedaży.

Brzmienie "Ruun" jest bardzo ekstremalne. Podejrzewam, że jest to po części związane z bardziej ekstremalną muzyka, jaką można tu znaleźć. Jest to jednak surowość najwyższych standardów.

To album brzmiący szorstko. Można by nawet powiedzieć, że jego brzmienie jest prymitywne. Ludzi mówią mi nawet, że to brzmi tak, jakby ta płyta była nagrywana w 1975 roku. Uważam to za duży komplement, bo brakowało w naszym brzmieniu nowego spojrzenia, tej surowości.

Podejrzewam, że gdybyśmy nagrywali tę płyty w typowym, metalowym studiu, brzmienie byłoby zupełnie inne, wiele elementów uległoby rozmyciu. Wybór tego studia był strzałem w dziesiątkę. To miejsce ma rzeczywiście klimat lat 70. Myślę, że z tego właśnie wynika agresywność i chropowatość tego albumu.

Czy w studiu "Amper" nagrywa dużo metalowych zespołów?

Byliśmy pierwszą metalową grupą, która zarejestrowała tam swój album (śmiech). Wcześniej nagrywały tam prawie wyłącznie dobre, rockowe zespoły z Norwegii.

Zgodzisz się, że "Ruun" ma bardzo epicki, monumentalny klimat, w porównaniu z kilkoma wcześniejszymi materiałami?

Aranżacje są z pewnością bardziej rozbudowane niż te na "Isa" czy "Below The Lights". Ale jeszcze raz powtórzę - ma to wiele wspólnego z brzmieniem. Znacznie dłużej pracowaliśmy też na konstruowaniem muzyki. "Ruun" to płyta bardzo dokładnie przetrawiona. Nigdy wcześniej nie zajmowaliśmy się muzyką aż tak wytrwale.

Czytałem, że w studiu wykorzystaliście kilka nowych technik i instrumentów.

Krótko mówiąc, posłużyliśmy się wybranymi, różnymi basami i gitarami, aby uzyskać dzięki temu odmienne brzmienie. Przebieraliśmy w różnych instrumentach, nie graliśmy po prostu przez cały album na tym samym sprzęcie. I to jest w zasadzie największa różnica.

Słychać też, że w aranżacje utworów włożyliście bardzo wiele wysiłku. Struktury kompozycji, wokali, poszczególnych instrumentów brzmią niezwykle wyraziście.

To bardzo łatwo wytłumaczyć. W przypadku "Isa" przed nagraniami przygotowywaliśmy się może miesiąc. Za to sama przedprodukcja "Ruun" trwała sześć miesięcy. Stąd takie efekty. To była spora korzyść. Jeśli na przedprodukcję poświęca się dużo czasu, to później w studiu ciśnienie nie jest już tak duże. Czujesz się bardziej komfortowo. Możesz spokojnie usiąść, być kreatywnym i gotowym.

Zmienialiście jeszcze coś w studiu?

Tak, ale to były drobne sprawy, szczegóły. Niemniej, wszystko odbywało się świadomie i według planu. Po prostu musieliśmy zmienić tu i ówdzie niektóre linie wokalne, partie perkusji, basu czy gitary. Tak czy inaczej, mogę powiedzieć, że 80 procent materiału przygotowanego wcześniej trafiło w niezmienionym kształcie na album.

Nad konceptem "Ruun" pracowałeś wspólnie z Ivarem. Znów sporo w nim symboli.

Koncept związany jest z tytułem. "Ruun" oznacza po prostu runę. Ta runa, łączy w sobie i składa się z siedmiu innych. Każdy z tych siedmiu znaków przedstawia jedną potęgę, boga lub boginię staroskandynawskiej mitologii.

Runy reprezentują też albo osobę, albo moce w tobie samym. Te siły lub osoby stają wobec wielkiej katastrofy, która na okładce zobrazowane są symbolicznie, jako tonący statek. Chodzi o to, że gdy te moce stanowią całość, są połączone, to, albo zaczynają ze sobą współgrać lub też pozostają ze sobą w konflikcie. To jest tak, jak z walką w jednej grupie ludzi, albo z siłami czy myślami w ludzkim umyśle. To, co dzieje się na "Ruun" doprowadza wszystko do chaosu.

Z tego, co pamiętam, tematykę run podjęliście nie po raz pierwszy.

Posługujemy się runami, jako symbolami pewnych mocy już od bardzo dawna. Są to tematy ściśle powiązane z konceptami, które tworzymy od, co najmniej 6-7 lat.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: niedocenianie | studia | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy