Reklama

"Piekło na ziemi"

Na czwarty album wrocławskiego Dissenter przyszło czekać fanom death metalu ponad dwa lata. Na szczęście, płyta "Furor Arma Ministrat" - wypuszczona na rynek pod koniec czerwca, ponownie z logiem Empire Records - udanie rekompensuje tę nieco dłuższą wydawniczą przerwę, ukazując zespół w znakomitej formie i pełnej gotowości do potwierdzenia swojej wciąż rosnącej pozycji wśród metalowych grup, już nie tylko w Polsce, ale i Europie. Mieszkający od pewnego czasu w Londynie, wokalista i basista Garbaty, znalazł kilka chwil na rozmowę z Bartoszem Donarskim. Rozmowę nie tylko o muzyce.

Czwarty album Dissenter jest już od dłuższej chwili na rynku, i z tego co widzę, nie może być mowy o żadnym rozczarowaniu. To chyba przyjemne uczucie?

No tak. To chyba ważne dla każdego zespołu, który coś tworzy. Jeśli ludzie akceptują to, co robisz, to jest sens, aby ciągnąć to dalej i szerzyć własną muzykę na dalsze terytoria.

Czy prace związane z przygotowaniem tego materiału odbiegały w jakimś stopniu od tego, jak powstawały wasze płyty wcześniej? Z tego co wiem, nie wyglądało to tak samo.

Zgadza się. Z tego względu, że ja i Młody (perkusja) pracujemy w Londynie, powstawanie tej płyty wyglądało inaczej. Nie graliśmy na próbach, jak to było wcześniej, tylko każdy z nas pracował indywidualnie. Był też czas, w którym Stoker (gitara) dołączył do nas, tutaj w Londynie, i przez tydzień piłowaliśmy materiał. Nie czarujmy się, wiele pomogła nam też dzisiejsza technologia, komputery i tego typu sprawy. Byliśmy nastawieni nieco inaczej, a efekt okazał się taki, a nie inny.

Reklama

Jesteśmy zadowoleni, że w ogóle byliśmy w stanie nagrać ten materiał. Mieliśmy jednak obawy, że coś może pójść nie tak. W końcu nigdy nie wiesz, co przygotuje ktoś inny, nie masz możliwości posłuchać tego na próbach. Oczywiście każdy z nas miał w głowie jakiś efekt końcowy, ale trzeba było z tym czekać aż do sesji nagraniowej. W studiu dopracowywaliśmy jeszcze ostatnie fragmenty. Wiesz, moim zadaniem efekt końcowy jest niezły.

Muszę przyznać, że choć od zawsze obracacie się wokół brutalnej, deathmetalowej stylistyki, to na każdym kolejnym albumie staracie się wytworzyć inną atmosferę, przez co sama muzyka jest nieco odmienna. Tak samo jest i na "Furor Arma Ministrat", którą trudno byłoby pomylić z jakimś poprzednim waszym dokonaniem.

Wiesz, to jest właśnie muzyka. Każdy słuchacz chce zawsze czegoś innego i tak samo jest z death metalem. Nie można w kółko wałkować tego samego, bo w końcu wszystkim zrobi się niedobrze. Świeże elementy, jakieś nowatorskie rzeczy zawsze urozmaicają muzykę, a to, wydaje mi się, wpływa jedynie dodatnio na całość. Jeśli mamy pomysły i możemy je realizować, to po prostu zawieramy je w naszej muzyce, tak aby stała się nowocześniejsza, bardziej udoskonalona i żeby pachniała świeżością.

Druga sprawa to taka, że tak jak wcześniej, tak i teraz muzyka Dissenter doceniona zostanie przede wszystkim przez wytrawnych koneserów death metalu, i chyba przyznasz, nie przypadnie zbytnio do gustu młodzikom spod znaku łatwych dźwięków. To chyba typowy los zespołów z konkretną wizją i nie oglądających się na boki.

Zgodzę się z tym. U mnie było tak, że etapami dochodziłem do death metalu. Rozumiem młodych ludzi, którzy na początku nie trawią tego grania, bo jest to konkretny cios w nos. Aby w ogóle zrozumieć, o co w tym gatunku chodzi, trzeba mieć odpowiedni staż, siedzieć w tym i przyjąć do wiadomości dźwięki, które chcemy przekazać. Wiadomo, że każdy jakoś się tam rozwija i ma swój własny światopogląd na wszystko. Dla kogoś, kto nie obraca się w muzyce metalowej, "Furor Arma Ministrat" jest porządnym kopniakiem. Jedynie ci, który mają odpowiedni staż i długo siedzą w tej muzyce, mogą to ocenić i powiedzieć cokolwiek na temat tego, co zrobiliśmy.

Gdzie znajdujesz najważniejsze wyróżniki nowego albumu? Zapewne, przy tworzeniu tego materiału kierowała wami pewna wizja, tego jak ma on zabrzmieć.

Wiedzieliśmy, że nie spuścimy z tonu. Wiedzieliśmy, że Dissenter pozostanie Dissenterem, i że nie stracimy na tożsamości. Nasza muzyka miała być zachowana w naszych normach. Co do tego byliśmy przekonani od samego początku. Nie wiedzieliśmy jednak, co się stanie w efekcie końcowym. Tworząc muzykę, zawsze ma się jakąś wizję, ale nigdy do końca nie wiadomo, co z tego wyjdzie.

W studiu zawsze dochodzi jakaś solówka, perkusja, wokal. Wszystko zaczyna się klarować, a to co wychodzi na samym końcu, jest czasami zupełnie inne od tego, co zamierzałeś. Czasami słabsze patenty wychodzą na prowadzące, a te, które stawiałeś za pewniaki, okazują się średnie. Nigdy do końca nie można przewidzieć, jak będzie wyglądał materiał.

To, co dodatkowo wyróżnia Dissenter z grona deathmetalowych zespołów, to również duża dynamika całości. Słychać, że cechuje was nie tylko przywiązanie do raczej hermetycznej deathmetalowej formuły, ale i duża chęć kształtowania jej na swój sposób. Ogólnie mówiąc duże się dzieje, a to wymaga zapewne sporo intelektualnego, a nie fizycznego wysiłku.

To przede wszystkim zasługa Stokera. Dołączył do nas zaraz po "Apokalipsie" i na początku był trochę wyciszony. Ale na "Contamination" przełamał swoje bariery i wylał się z niego wulkan, tak jak mówisz, intelektualny i nie tracący mocy, ale i dający słuchaczowi po nosie. Okazało się, że stał się dobrym twórcą i wszystkie dobre patenty zawdzięczamy jemu. Stał się takim napędem i motorem tego, co stworzyliśmy na "Furor Arma Ministrat". Poszliśmy w jego stronę, wyszło jak wyszło i jesteśmy zadowoleni z tego obrotu sprawy.

Inną cechą, która stawia was ponad przeciętność jest dość niecodzienne połączenie niezwykle mrocznej muzyki z tekstami dotykającymi bardziej rzeczywistości niż diabła, czy trupów. Chyba nie pomylę się mówiąc, że piekło odnajdujecie bardziej na ziemi niż pod nią.

Jest tak, jak mówisz - dla mnie piekło jest na ziemi i nie muszę szukać jakiś tam innych natchnień do tych tekstów. Wszystko, co dzieje się w naszym życiu nie zawsze jest takie, jakbyśmy chcieli. Jest dużo rozczarowań, nienawiści, kłamstwa. To jest dla mnie piekło. Nie wiem, czy może być coś gorszego niż to, co dzieje się wokół nas. Musimy z tym żyć i musimy dawać sobie z tym radę. Wiesz, dziś jadę autobusem, ale nie wiem, czy jutro mi on nie wybuchnie.

Jest tak, a nie inaczej i trzeba się do tego dostosować. Nie zgadzamy się z tym i w naszej muzyce możemy o tym mówić. Nie podoba nam się to, co się dzieje, nie podoba nam się terroryzm, brzydzimy się kłamstwem. To wszystko można przekazać w tekstach. Nie zgadzam się z pewnymi rzeczami. W naszym kraju jest dziś chora sytuacja. Ludzie pracowali naprawdę ciężko, a dzisiaj nie mają na kawałek chleba, bo rządy nas kłamią i robią w balona.

Jedni przychodzą do koryta, nażrą się, a po nich przychodzą następni. W kółko obiecują, a tak naprawdę wszyscy dostają po dupie, i nikt nic z tym nie robi. Trzeba o tym mówić. Wiesz, jesteśmy muzykami i możemy to przekazać poprzez teksty. Tak też robimy.

Wiesz, do tej pory panuje opinia, że albo gra się np. jak Morbid Angel i śpiewa o Shub-Niggurath, albo np. gra się pod Dying Fetus i mówi o syfie dnia codziennego, polityce lub socjologii. Wy niejako idziecie jeszcze dalej, łączą oba te wydawałoby się odległe bieguny.

Nigdy nie szufladkowałem tego w ten sposób, że jeśli gramy death metal, to musimy pisać takie, a nie inne teksty. Robimy i gramy to, co czujemy. Na tym polu nie ma ograniczeń. Jeżeli ktoś ma coś do powiedzenia, to powinien to robić, a nie patrzeć na schematy panujące np. w death metalu. Tu chodzi ogólnie o przekaz. Tak to widzę.

Z innych spraw. Nagrywaliście ponownie w "Hertzu". To kwestia pewnego komfortu, czy braku innych możliwości?

Na pewno nie jest to brak możliwości. A dlaczego tam? Po pierwsze znamy to studio, znamy braci Wiesławskich, z którymi dobrze nam się współpracuje. Czujemy się tam, jak u siebie w domu. Jest pewien komfort, czujemy się dobrze i nie ma dodatkowego stresu. Wybieramy domowe warunki. Oni są profesjonalistami i dobrze się z nimi rozumiemy.

Dlatego nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy szukać czegoś innego, skoro efekt końcowy nas satysfakcjonuje. Dzięki nim nasza nowa produkcja jest inna niż poprzednia. Mają nowatorskie nastawienie do swojej pracy, ciągle szukają czegoś nowego, dużo działają. My też poszukujemy świeżych rozwiązań. To jest dobry, zdrowy układ.

Dlaczego właściwie zaczęliście grać death metal? O ile mnie pamięć nie myli w 1996 roku ten gatunek nie przeżywał jeszcze swojej drugiej młodości. Co kręci cię najbardziej w tej stylistyce?

Tak naprawdę death metal gramy już sporo lat. To nie jest tak, że Dissenter powstał w 1996 roku, bo wcześniej również zajmowaliśmy się tą muzyką, tylko, że pod inną nazwą [Bloodlust - przyp. red.]. Już w 1990 czy 1991 roku graliśmy w Moskwie z Vaderem, graliśmy na Metalmanii, czy w Jarocinie na dużej scenie. Zmieniliśmy po prostu nazwę i kontynuowaliśmy to, co zaczęliśmy wcześniej.

OK. Ale dlaczego właśnie death metal?

To zaczęło się, jak byłem jeszcze szczeniakiem, w podstawówce. Wówczas nie było nawet czegoś takiego, jak death metal. Zaczynałem od heavy metalu: TSA, Turbo, jakieś zachodnie kapele w stylu Iron Maiden. Mnie rajcowało naparzanie, to mi się spodobało. Z czasem przekaz stawał się coraz nowocześniejszy. Powstał speed metal, później thrash. W końcu dostałem jakiś tam death metal i zostałem zakażony. Jak widać, grzebię w tym do dzisiaj. Jeżeli można jeszcze coś w tej muzyce zrobić, to robimy to i tyle.

Jak sądzisz, czy przez ostatnie, powiedzmy 10 lat sporo zmieniło się w death metalowej dziedzinie, pod jakimkolwiek względem? Moim zdaniem z roku na rok zespoły zaczynają grać coraz bardziej technicznie, choć nie bardzo wiem z czego może to wynikać.

Wiesz, przypomina mi to trochę wyścigi. Wszyscy zaczynają teraz kombinować, uważając, że w ten sposób zaznaczą swoją obecność. Jest to pewne zjawisko, choć nie uważam tego, za coś negatywnego. Każdy stara się jakoś wybić z tego tłumu, każdy chce coś przekazać. Zdecydowanie gorzej byłoby, gdyby wszystko stanęło w miejscu i nikt nic by nie robił.

Wydaje mi się, że tak dzieje się z heavy metalem. Styl stanął w miejscu, na jednym poziomie i tak jak grali kiedyś, tak grają teraz. Tak naprawdę w tym kierunku nic się nie robi. Moim zdaniem, jeśli ktoś potrafi dodać coś nowego, coś świeżego, to jest to zjawisko pozytywne.

Na koniec zmieniając zupełnie temat. Gdzie byłeś 7 lipca, podczas ataków terrorystycznych w Londynie?

Na King's Cross byłem akurat dzień wcześniej, dokładnie w tym samym miejscu, w którym był wybuch. Gdy nastąpiły ataki, spałem akurat w domu. Dostałem tylko smsa, żebym włączył telewizor. Wiesz, włączyłem i pooglądałem sobie, co się dzieje.

My tu w Polsce, choć zdajemy sobie sprawę z tego, co się stało, raczej nie jesteśmy sobie w stanie tego do końca wyobrazić. Jak czułeś się w tamtych chwilach?

Muszę powiedzieć, że byłem na to w pewnym sensie przygotowany. To była tylko kwestia czasu - gdzie, kiedy i co. Londyn od dawna był na liście terrorystów i możemy się tylko cieszyć, że te działania były na małą skalę. Ta grupa była tak naprawdę mało profesjonalna. Poustawiali jakieś pięciokilogramowe bomby z zegarami i nie mieli nawet odpowiednich środków, żeby to dobrze posklejać. Gdyby to byli naprawdę zawodowcy, to wyglądałoby to bardziej drastycznie.

Wiadomo, szkoda ludzi, ale w tym nieszczęściu można się tylko cieszyć, że oni nie byli tak profesjonalnie zorganizowani, bo wówczas mogliby to zrobić na o wiele większą skalę. To była jakaś uśpiona komórka, która nie była wcześniej znana policji. Myślę, że było to paru młodych ludzi, który mają w sobie ten bunt i czują, że w ich kraju nie dzieje się tak, jakby to sobie wyobrażali. Ten bunt chcą gdzieś przekazać, chcą aby świat zwrócił na nich uwagę, więc stosują partyzanckie metody.

Nie wiem, moim zdaniem czas usiąść i pomyśleć nad tym, co z tym fantem zrobić. Wiesz, im dalej w las, tym więcej drzew i nie ma co liczyć, że na tym się skończy. Ja jestem zawsze przygotowany na to, że coś może wybuchnąć, jak nie tu, to tam, jak nie w metrze, to w autobusie.

Aczkolwiek dziwnie nam się jedzie. To znaczy dziwnie... Z jednej strony to jest urok, bo zawsze, gdy jechaliśmy metrem do pracy, to musieliśmy stać, a teraz możemy siedzieć. Choć akurat na nas ludzie patrzą trochę dziwnie, bo nie wyglądamy do końca po angielsku. Jak wchodzimy to patrzą na nas, na nasze torby, reklamówki, czy czegoś tam nie mamy, a to tylko piwo (śmiech).

Inna sprawa jest taka, że mam wrażenie, iż w Polsce ludzie bardziej panikują, niż tutaj w Anglii. Ja myślę, że u nas prawdziwy terroryzm to jest w rządzie. To oni chcą nas zagłodzić. To jest dla mnie zagrożenie, a nie jakiś koleś w prześcieradle. Trzeba zauważyć, że nasz rząd doprowadza do tego, że ludzie popełniają samobójstwa, że matki wyrzucają dzieci na śmietnik, bo boją się przyszłości. Tam trzeba szukać problemu, a nie zamazywać tego terroryzmem. Wiesz, najlepiej odwrócić uwagę od prawdziwych rzeczy. Dzisiaj mamy XXI wiek, a w podstawówkach dzieci mają wszy. Człowieku, to są jakieś jaja. Nienormalne. Tak, o wiele łatwiej zająć się bombą w Londynie.

Wiem, że w Londynie mieszka obecnie trochę metalowych muzyków z Polski i zapewne sporo fanów. Macie jakąś ekipę, z którą spotykacie się od czasu do czasu?

Jak w Londynie pokazują się jakieś większe nazwy, typu Nile czy Deicide, to zbieramy się i jedziemy zobaczyć. Faktycznie, spotykamy ludzi z branży, zawsze można sobie pogadać. Jest miło.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: pieczenie | muzyka | metal | Ziemia | piekło
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy