Reklama

"Nie śpiewam dla wszystkich"

Twój ostatni album nosi tytuł "Return Of Crystal Karma", w skrócie "R.O.C.K.". Czy naprawdę wierzysz w powrót muzyki rockowej?

Nie jestem pewien... Tytuł tej płyty oznacza dla mnie powrót czystości, powrót dobroci, a w bardziej osobistej interpretacji, powrót czystych myśli. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że jest to album, który napisałem właśnie dla fanów rocka. Mimo to nie uważam się za muzyka stricte rockowego, chociaż ze względu na Trapeze, Deep Purple czy Black Sabbath, etykietka rockmana przylgnęła do mnie na dobre. Tak naprawdę w zupie, którą serwuję, pływa oprócz rocka także funk, soul, jazz i pop - oto cały Glenn Hughes. Lubię się zmieniać. Nie tylko z płyty na płytę, ale nawet z dnia na dzień. Podczas tej trasy zdarza się, że jednego wieczoru gram całkiem inne utwory niż następnego. Koncert w Polsce był jednak bardzo rockowy, miał być przekrojem przez wszystkie rozdziały mojej kariery.

Reklama

Jak myślisz, dlaczego twoi fani najbardziej cenią rockowego Glenna Hughesa?

Może dlatego, że widzieli mnie na festiwalu California Jam i nie mogą o tym zapomnieć... Przez wiele lat nie robiłem nic, po prostu siedziałem w domu, ale pewien wizerunek Glenna Hughesa przetrwał. David Lee Roth zobaczył nagrania z California Jam i powiedział swoim kumplom, że chce być taki, jak tamten facet. John Sykes też chciał być taki, Dave Mustaine to samo. Wielu muzyków rockowych wychowało się na mojej twórczości, a przynajmniej na moim wizerunku scenicznym z tamtego okresu. To bardzo miłe.

A jak ty wspominasz California Jam?

Cudowne chwile. W ogóle dobrze wspominam dni spędzone w Deep Purple. Szkoda, że wtedy nie kręciło się tylu teledysków, co dzisiaj, że już nigdy nie będziecie mogli zobaczyć, jak wspaniałe było Deep Purple z Coverdalem i Hughesem. To był zespół, który wciąż tchnął świeżością, tętnił życiem.

Czy żałujesz jakiegoś etapu swojej kariery? Może współpracy z Gary Moorem?

To był zespół Gary'ego i potrafiłem to uszanować. Poprosił mnie jedynie o to, bym śpiewał i grał na basie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Gary to naprawdę człowiek bardzo trudny we współpracy. Miałem wtedy problemy sam ze sobą, a Gary jeszcze to utrudniał. Był bardzo niemiły. Każdy, kto kiedykolwiek współpracował z nim, potwierdzi moje słowa - Gary Moore to geniusz gitary, ale niesłychanie trudny we współpracy człowiek.

Dlaczego Trapeze nie osiągnęło nigdy takiego sukcesu, na jaki niewątpliwie zasługiwało?

To wina wytwórni płytowej i wyjątkowo marnego menedżera. Graliśmy bardzo mało koncertów i nic wokół zespołu się nie działo. Ironią losu było to, że kiedy przyjąłem ofertę Deep Purple, Trapeze stanęło przed szansą podpisania kontraktu ze Swansong, wytwórnią należącą do Led Zeppelin. Niestety, było już za późno. Dzisiaj widzę, że bardzo niewiele brakowało, by Trapeze stało się wielkim zespołem, ale właśnie wtedy odszedłem. Szkoda, że tak się stało. Po odejściu z Deep Purple reaktywowałem Trapeze, ale skończyło się na jednej trasie koncertowej. W mojej głowie działy się wtedy najdziwniejsze rzeczy, musiałem zrobić sobie chwilę przerwy. I przez następne sześć lat tylko piłem...

Kiedy przestałeś pić? Czy pamiętasz moment, w którym zrozumiałeś, że musisz skończyć z alkoholem, bo jeśli tego nie zrobisz, on skończy z tobą?

Czy pamiętam? To był świąteczny poranek, Boże Narodzenie 1991 roku. Wstałem rano, poszedłem do łazienki, spojrzałem w lustro i zrozumiałem, że muszę z tym skończyć. Parę godzin później zgłosiłem się do szpitala... Jestem trzeźwy od dziesięciu lat.

Dlaczego kulturę rockową łączą tak silne więzi z alkoholem i innymi używkami?

Muzycy rockowi, szczególnie wokaliści, boją się wejść na scenę trzeźwi, bo nie chcą obnażać swoich prawdziwych uczuć. Nie chcą być szczerzy, nie chcą patrzeć w twarze fanów. Wolą być wtedy w innym miejscu i alkohol jest taką ucieczką. Niesie poczucie bezpieczeństwa.

Skoro mowa o twarzach fanów - podobno nie śpiewasz nigdy dla całej widowni, ale wybierasz sobie spośród tłumu jedną osobę i właśnie do niej się zwracasz. To prawda?

Rzeczywiście, raczej nie śpiewam dla wszystkich. Najczęściej znajduję wśród publiczności kogoś, z kim łączy mnie wyjątkowa więź i zwracam się wyłącznie do niego. Nie jest to jednak wybór świadomy, nie zależy od płci, ani wyglądu tej osoby. Myślę, że pośredniczy w tym Bóg...

Fani nazywają cię Głosem Rocka. Pamiętasz, w jakich okolicznościach nadano ci ten pseudonim?

W 1991 roku nagrałem z grupą K.L.F. utwór "America: What Time Is Love" i oni nazwali mnie wtedy Głosem Rocka. Ten pseudonim szybko przylgnął do mnie. Wszyscy teraz wołają za mną: Głos Rocka, jak leci?, co jest nawet zabawne. Nie mam jednak nic przeciwko temu.

Jeśli ty jesteś Głosem Rocka, kogo określiłbyś mianem Gitary, Basu i Perkusji Rocka?

Basem Rocka byłby na pewno Billy Sheehan, Gitarą... o Boże, jak ja nienawidzę gitarzystów! Wiesz, czego w nich najbardziej nienawidzę? Nie podam żadnych nazwisk, ja wiem o kim mówię i ty dobrze wiesz o kim mówię, ale w większości przypadków rockowi gitarzyści myślą, że są bogami. Gitarzyści, którzy dobrze grają, to banda wyjątkowo popieprzonych sukinsynów. Dlatego wskażę Uli Jon Rotha, bo to niesamowity gitarzysta, a przy tym jeden z najmilszych miłych ludzi, jakich znam. Perkusja? No cóż, uwielbiam mojego perkusistę Shane'a Gaalaasa. Nie jest może szczególnie sławny, ale co z tego, skoro jest rewelacyjny?!

Wziąłeś ostatnio udział w nagraniu utworów, które trafią na płyty w hołdzie Nazareth, Queen i Aerosmith. Co pociąga cię w tego typu projektach?

Uwielbiam pracować z producentem Bobem Kulickiem, który to wszystko wymyśla. Namówił mnie na nagranie "Killer Queen", a kiedy to zrobiłem, powiedział: Wiesz, mam tu jeszcze taki fajny numer Aerosmith, chcesz posłuchać? Posłuchałem, spodobało mi się i nagrałem też Aerosmith... Przez dobrych parę lat nie brałem udziału w przedsięwzięciach tego typu, nie śpiewałem żadnych utworów z repertuaru innych wykonawców, ale teraz okazało się, że w powstawanie tych płyt zaangażowani są wszyscy moi kumple. Dobrze się bawiliśmy w studiu. Niestety, nie wiem, kiedy te płyty trafią na rynek, ale wydaje mi się, że Nazareth już niedługo.

Masz również na swoim koncie płytę świąteczną, czyli "A Soulful Christmas". Prawdę mówiąc, trudno mi wyobrazić sobie ciebie śpiewającego "Jingle Bells"...

To płyta niemal jazzowa, nie mająca nic wspólnego z rockiem. Wybrałem kilka związanych ze świętami Bożego Narodzenia piosenek, takich, które śpiewam z przyjemnością i nagrałem je w nowych aranżacjach. Nie znajdziesz tam jednak "Jingle Bells". (śmiech) Na razie jednak "A Soulful Christmas" jest niedostępna, zostanie wznowiona przed świętami. Wszystkim, którzy jej słuchali, bardzo się podobała. Nawet mojej mamie.

Czy to prawda, że zamierzasz nagrać coś z Joe Lynn Turnerem?

Tak, w lipcu wchodzimy do studia i zamierzamy spędzić w nim dwa miesiące. Płyta ukaże się pod nazwą HTP - Hughes Turner Project. Skomponowałem już wszystkie utwory, a kiedy jakiś czas temu Joe mnie odwiedził, zaczęliśmy pisać teksty. To będzie płyta dla fanów Deep Purple i Rainbow. Będzie brzmiała, jakby została nagrana w połowie lat 70. Nagramy album czysto rockowy, klasyczny, nie mający nic wspólnego z nowoczesną muzyką. Tylko dwa głosy, organy Hammonda, gitara, bas i perkusja. Uwielbiam Joe, kochamy się jak bracia, więc nie ma między nami mowy o sporach czy ambicjonalnych zagrywkach. Jesteśmy przyjaciółmi od 1988 roku, poznaliśmy się jeszcze w czasach, kiedy Joe współpracował z Malmsteenem.

Podobno przymierzałeś się również do współpracy z Chaką Khan?

Zaprosiłem ją, by zaśpiewała ze mną na "A Soulful Christmas", ale - niestety - nie doszło do tego. Mam nadzieję, że w przyszłości uda nam się jeszcze zaśpiewać razem.

Jak doszło do tego, że powołałeś do życia własną wytwórnię Pink Cloud Records?

Parę lat temu rozmawiałem z menedżerem o tym, jak dużą popularnością wśród moich prawdziwych fanów cieszy się moja strona internetowa i jak wiele listów dostaję z prośbą o udostępnienie nagrań, które nie ukazały się wcześniej na żadnej płycie. Doszedłem do wniosku, że najłatwiej będzie założyć w tym celu własną wytwórnię.

Bardzo podoba mi się okładka "From The Archieves Part I: Incense & Peaches" - podejrzewam, że w twojej szufladzie znajdzie się jeszcze wiele skarbów, o których nie śniło się twoim fanom?

(śmiech) O mój Boże, nawet nie wyobrażasz sobie, ile tego jest. Na początku przyszłego roku wydam kolejną płytę z archiwalnymi nagraniami. Tytuł tej płyty, zawierającej muzykę do słuchania późną nocą, to "Songs From The West Side". Większość nagrań, które przez lata odkładałem na półkę, nie miała zbyt wiele wspólnego z rockiem, stąd taki a nie inny klimat tych wydawnictw.

Jakie jeszcze projekty masz w zanadrzu?

Jest tego bardzo dużo. Zacząłem już nagrywać kolejną płytę z Patem Thrallem, ale nie możemy jej skończyć. Pat mieszka w Nowym Jorku, ja w Los Angeles, a w dodatku obaj mamy wiele innych zajęć. Podejrzewam, że zanim go skończymy, minie parę lat, ale to będzie bardzo dobry materiał. Z kolei w styczniu ukaże się moja wspólna płyta z Keithem Emersonem, nagrana na żywo w San Francisco jakieś dwa lata temu. Poza tym przymierzam się z Keithem, Carlem Palmerem i Steve Winwoodem do stworzenia rockowej supergrupy, która grałaby dość dziwaczną, niecodzienną odmianę rocka. A już w sierpniu ukaże się album "Building The Machine", najbardziej nowoczesna płyta w moim dorobku. Bardzo funky, bardzo emocjonalna, a przy tym w przeważającej części akustyczna. Przy jej nagrywaniu unikałem nakładek, więc udało mi się stworzyć bardzo żywą muzykę, z prawdziwymi organami Hammonda. Poza tym mój głos jest nagrany głośniej niż zwykle i jest bardziej suchy. Brzmi, jakbym siedział ci na kolanach i śpiewał.

Dziękuję za wywiad.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: Black Sabbath | moore | utwory | deep
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy