Reklama

"Nie próbuj z nami zadzierać!"


Choć Syracuse, w stanie Nowy Jork, znane jest w USA przede wszystkim z hardcore'a, punka i ruchu straight-edge, to pochodząca właśnie stamtąd grupa Brand New Sin znajduje się na zupełnie innym muzycznym biegunie, niż obecne tam od lat style grania. Tygodniowy zarost, spojrzenie wyjętych spod prawa, wysokoprocentowa aparycja i mentalność zmotoryzowanego renegata. Powstali zaledwie kilka lat temu, aby marazm robotniczych dzielnic, w których mieszkają, przekuć w muzyczne fascynacje i chęć tworzenia dźwięków, których korzenie sięgają lat 70. i 80., dalekiego południa Stanów Zjednoczonych.

Reklama

Jak sami mówią, wzięli wszystko, co dobre w rock'n'rollu i metalu, stawiając na autentyczność i szczerość przekazu. Udało się. Wyraźnie słychać to na ich drugim albumie "Recipe For Disaster", który ukazał się pod koniec maja, nakładem Century Media Records.

Southern-rockowo-bluesowe wpływy stylu Lynyrd Skynyrd i Molly Hatchet, thrashmetalowa zadziorność Metalliki, przebojowość Black Label Society czy ciężar Down i Corrosion Of Conformity - trudno oprzeć się tak treściwej mieszance inspiracji.

O nowej płycie, olbrzymiej pracowitości zespołu i recepcie na dobrą muzykę, Bartoszowi Donarskiemu opowiedział wokalista Brand New Sin Joe Altier.

"Recipe For Disaster" dostarcza wiele przyjemności każdemu fanowi rocka i metalu. Album wciąga błyskawicznie i bardzo trudno wyjąć go z odtwarzacza. Wygląda na to, że doskonale udało wam się uchwycić istotę tego, czego potrzebuje każdy zwolennik takiego grania.

Dobrze! Zadanie wykonane! Naszym celem było nagranie albumu, który zawierałby w sobie wszystko to, co dobre w rocku i metalu. Płyty, która ma swoje wzloty i upadki, zmiany nastrojów, zabierające słuchacza w naszą podróż, od otwierającego utworu "Freight Train" do ostatniego "Once In A Life Time". Wydaje się, że doskonale odrobiliśmy swoje zadanie domowe!

Co zaskakuje, nie pochodzicie z Południa, a z Syracuse, w stanie Nowy Jork. Nie sądzisz, że granie mocno zakorzenione w southern rocku, jest trochę niecodzienne, jak na zespół z Nowego Jorku? Nie czujecie się trochę dziwacznie?

Kwestia jest tylko taka, że pochodzimy z takiego, a nie innego miejsca. Wywodzimy się jednak z robotniczych rodzin, robotniczej dzielnicy i robotniczych miast. Mamy zatem południowego ducha, tyle tylko, że z jesteśmy Północy.

Nie miałem niestety okazji posłuchać waszego debiutanckiego albumu "Brand New Sin". Jak tamten materiał ma się do tego, z czym mamy do czynienia na "Recipe For Disaster"?

Pierwszy album był niejako przedsmakiem tego, jak prezentujemy się obecnie. Byliśmy wówczas bardzo młodym zespołem i nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie nas to wszystko zaprowadzi. Od początku mieliśmy swój pomysł na granie, ale dopiero po dwu latach wspólnych tras i czterech latach przebywania razem, staliśmy się sobie bliżsi, zarówno muzycznie, jak i mentalnie. Wszyscy znamy swoje słabe i silne strony. Nasz styl stał się bardziej czysty. Uważam, że bez dwóch zdań znaleźliśmy swoje własne brzmienie.

Czy zmiany składu, które nawiedziły Brand New Sin, w okresie pomiędzy tymi dwiema płytami, wpłynęły na muzyczne oblicze waszego zespołu?

I tak, i nie. W głębi serca nie zmieniło to nas ani na jotę. W końcu nadal jesteśmy tym samym Brand New Sin! Dodanie do składu Kevina [Deana, perkusisty - przyp. red.], wyniosło naszą muzykę na nowy poziom. To on umożliwił nam dotarcie do miejsc, w których nigdy wcześniej nie byliśmy, jeśli chodzi o pisanie utworów. To prawdziwa podpora zespołu, kręgosłup naszej twórczości! A co do utraty Slidera, to tylko nas wzmocniło.

Jest jakiś element, jakaś rzecz, na którą zwracacie szczególną uwagę, gdy przychodzi czas pisania muzyki? Może jest w tym pewna prawidłowość?

Nie wydaje mi się, abyśmy mieli jakiś odgórny schemat działania. Po prostu piszemy, piszemy, i jeszcze raz piszemy. Tworzymy utwory, które zwyczajnie dobrze dla nas brzmią. Po kilku miesiącach oceniamy to, co zrobiliśmy i wtedy pojawia się wizja. Dlatego też, podejrzewam, że pewien projekt urzeczywistnia się już po zakończeniu procesu pisania muzyki.

Czy to naprawdę możliwe, abyście - jak przeczytałem na waszej stronie - przygotowali 70 utworów, z których dopiero wysortowaliście te, które zatrzymać na płytę, i te które wyrzucić do kosza? Nie krwawiło wam serce?

Oj tak! Spędziliśmy prawie dwa lata na pisaniu tego materiału, a w tym po 5-6 dni w tygodniu na próbach, obrabiając utwór po utworze. Przeszliśmy przez wiele gó*** związanego z przemysłem muzycznym i jedyną rzeczą, która nam pozostała było tworzenie utworów. Mamy tak wiele kompozycji, że z pewnością do części z nich jeszcze powrócimy.

Kompozycje na tą płytę wybieraliśmy metodą głosowania. Każdy miał swoją wizję tego albumu i początkowo wybraliśmy 30 kawałków. Później musieliśmy głosować jeszcze dwa razy, aby w końcu dojść do 15 utworów. Nagraliśmy je wszystkie, z czego 12 znalazło się na płycie. Kiedy selekcjonowaliśmy ten materiał, zauważyliśmy, że rodzi się w tym pewien temat, który w finale przekształcił się w "Recipe For Disaster".

Jacy ludzie pojawiają się na waszych koncertach? Podejrzewam, że przekrój wiekowy może być bardzo szeroki.

Dobrze to ująłeś. To są ludzie z 50-tką na karku, jak i nastolatki, a nawet młodsi. To jedna z tych rzeczy, z którzy jesteśmy naprawdę dumni!

Masz coś przeciwko porównaniom waszej muzyki do Black Label Society, Zakka Wylde'a czy Corrosion Of Conformity? Żeby położyć kres wszelkim spekulacjom, czy bycie oryginalnym jest w ogóle tym, do czego dążycie?

Tego typu porównania zupełnie mi nie przeszkadzają. Jesteśmy stosunkowo młodym zespołem, którego nie zna jeszcze wielu ludzi, i z tego względu potrzebujemy takich grup, aby dać fanom wzór tego, jak brzmimy. Jednak, kiedy ludzie usłyszą nas, zdadzą sobie sprawę, że to właśnie my, a nie ktoś inny.

"Recipe For Disaster" nie jest też z pewnością wyłącznie powiązana z oldschoolowym sposobem grania. Ten album brzmi bardzo świeżo i ma do zaoferowania o wiele więcej niż tylko wpływy southern rocka. Czasami robi się naprawdę thrashowo, w innym miejscu akustycznie i spokojnie.

W tym punkcie, absolutnie się z tobą zgadzam. Wzięliśmy wszystko, co dobre w rock'n'rollu i uwspółcześniliśmy to, że tak powiem, do standardów XXI wieku.

Drugi album nagrywaliście z tym samym człowiekiem i tym samym miejscu, w którym powstał debiut.

Tak, gdyż bardzo spodobało nam się to, jak zabrzmiała pierwsza płyta. Duże znaczenie miał również to, że studio znajduje się na naszych śmieciach, na własnym podwórku. Czujemy się tam wygodnie i podobną atmosferę chcieliśmy mieć podczas nagrywania tego albumu. Niemniej, następnym razem zamierzamy uderzyć do innego miejsca i nadać naszej muzyce nowego wymiaru.

Wasz wymarzony zespół, z którym chcielibyście pojechać na trasę?

Metallica!

Jak doszło do podpisania papierków z Century Media Records?

Aby nie rozwodzić się na ten temat zbyt długo, powiem, że od zawsze mieliśmy fanów i przyjaciół w Century. Wiesz, gdybyśmy grali w Los Angeles, to pierwszy rząd byłby wypełniony pracownikami tej wytwórni! Znaliśmy się z tymi ludźmi, zanim jeszcze cokolwiek podpisaliśmy.

Więc kiedy nasza pierwsza wytwórnia zbankrutowała, przeszliśmy do kolejnej, która jednak nie miała zielonego pojęcia, co zrobić z Brand New Sin. W tej sytuacji zadzwoniliśmy do naszych przyjaciół z Century Media i zapytaliśmy ich, czy nie byliby zainteresowani. I bum, oto jesteśmy!

Interesujesz się tym, co dzieje się dzisiaj na scenie metalowej?

Owszem. Miło jest obserwować, jak metal wraca do łask. Ta muzyka tak naprawdę nigdy nie odeszła, a jedynie zeszła do podziemia. Pochwalam zespoły takie, jak Shadows Fall, Hatebreed, Killswitch Engage, Slipknot, Lamb Of God, za to co robią obecnie dla sceny. Lubię też starych wyjadaczy: Judas Priest, Iron Maiden, Slayer czy Ozzy?ego, bo to oni pokazali nam drogę, jaką do dziś kroczymy.

Ze spraw pozamuzycznych. O co chodzi z tym waszym wyścigowym wehikułem, firmowanym nazwą Brand New Sin? Z tego, co wiem, żaden z was nie jest kierowcą tego samochodu. Nie bardzo rozumiem.

Steve - kierowca i właściciel tego samochodu - jest moim największym przyjacielem. Przyjaźni się również z całą resztą naszego zespołu. Zrobił dla nas bardzo wiele w sferze pozamuzycznego promowania naszej nazwy. Jego pomoc jest nieoceniona.

Muszę przyznać, że wydajecie się niezłymi twardzielami. Wyglądacie trochę na bandziorów, z którymi raczej nie należałoby zadzierać na imprezie czy w barze. Kiedy ostatni uderzyłeś kogoś, kto się o to prosił? Wiesz, nie wyglądacie na skrzatów, którzy nadstawiają drugi policzek.

Nigdy nie nadstawiamy drugiego policzka. Nie jesteśmy agresywni, ale nie próbuj z nami zadzierać! (śmiech). Hmm... ostatni raz, kiedy kogoś uderzyłem... Dobre pytanie. 5 czerwca będziemy się bronić w tej sprawie w sadzie!

Czy dwulufowa strzelba widniejąca na okładce waszej płyty, to tytułowy przepis na katastrofę?

Nie, to po prostu fajna okładka, i to wszystko. Gdy widzisz całą grafikę płyty, nabiera to większego sensu.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | The Edge | Straight Edge | Nowy Jork
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy