Reklama

"Jesteśmy romantyczni"

Zanim Gordon Graham i Ben Townsend przypadkiem natknęli się na siebie w brytyjskim mieście Brighton, przeszli już twardą szkołę w przemyśle muzycznym. Twórczość ich wcześniejszych zespołów, The Lost Soul Band i Don, przeszła niemal bez echa i obaj chcieli dać sobie już spokój z show-biznesem. Założona wspólnie formacja Lucky Jim była zatem ostatnią deską ratunku dla ich kulejącej kariery muzycznej. Wydany w 2004 roku debiutancki album grupy, "Our Troubles End Tonight" okazał się być strzałem w dziesiątkę. Muzyka inspirowana dokonaniami takich artystów, jak Bob Dylan, Van Morrison, Neil Young czy Nick Cave, zaintrygowała brytyjskich fanów. Od początku maja płytę można kupić również w polskich sklepach. Z tej okazji Gordon i Ben wyjaśniają znaczenie nazwy Lucky Jim, opowiadają o niezwykłych początkach zespołu i o specyficznej atmosferze ich Szkocji, rodzinnego kraju Grahama.

Wasza twórczość to w pewnym sensie poezja śpiewana. Dlaczego wobec tego w książeczce do płyty nie można znaleźć tekstów waszych piosenek?

Gordon: Większość moich ulubionych płyt nie ma wydrukowanych tekstów piosenek i to jest jakby wpasowanie się w tę tradycję. Poza tym staram się na tyle eksponować wokale w piosenkach, żeby mój śpiew był wyraźny. Oczywiście jest to pewne utrudnienie dla ludzi, dla których angielski nie jest językiem ojczystym, ale z myślą o nich wszystkie teksty zamieściliśmy na naszej stronie internetowej. Dla mnie czytanie tekstów podczas słuchania muzyki w jakiś sposób psuje jej odbiór - powinna mówić sama za siebie.

Reklama

O czym opowiadacie w waszych piosenkach?

Gordon: Ogólnie rzecz biorąc o moim życiu, o mnie samym. Rzadko odnoszą się one do teraźniejszości - lubię opowiadać o tym, co już się zdarzyło, do czego zdążyłem już nabrać odpowiedniego stosunku.

Większość piosenek na albumie "Our Troubles End Tonight" dotyczy miłości. Gordon, jesteś niepoprawnym romantykiem?

Gordon: Tak, jestem strasznym romantykiem, często kupuję kobiecie kwiaty i robię inne staromodne rzeczy, o których rzadko się dzisiaj pamięta. A szkoda... Miłość jest w ogóle takim tematem, w którym mam spore rozeznanie. Zakochiwałem się mnóstwo razy, często w nieodpowiednich osobach, przeżyłem wiele załamań sercowych. Zresztą obaj jesteśmy romantyczni i takie też było nasze podejście do tej płyty. Powiedzieliśmy sobie - nagramy romantyczną płytę, niezależnie od tego jak niemodnie będzie ona brzmieć.

Czy na wasz romantyzm wskazywać mają zdjęcia w książeczce do płyty, na których stoicie nad jeziorem, z gitarami w rękach?

Ben: O matko, wiedziałem że ktoś to zauważy! Do tego ujęcia namówił nas znajomy fotograf. Ale mimo wszystko uważam, że to bardzo fajne ujęcie.

Jak doszło do powstania grupy Lucky Jim?

Ben: To było ze dwa i pół roku temu. Mój poprzedni zespół rozpadł się i przez jakiś czas z nikim nie grałem. Poszedłem na studia, byłem na produkcji filmowej i któregoś dnia znajomy poprosił mnie, abym zastąpił perkusistę w jego zespole na jeden tylko występ. Nie byłem bardzo zdecydowany, ale namówiła mnie na to tego moja dziewczyna i w końcu się zgodziłem. Tak się zdarzyło, że tego wieczoru do Brighton na mały set akustyczny z gitarą przyjechał także Gordon. Wtedy po raz pierwszy słyszałem jak śpiewa, w obecnie zamkniętym już na cztery spusty barze "The Lift". Zwrócił moją uwagę i po koncercie zaczęliśmy rozmawiać. Powiedziałem mu, że bardzo chcę nagrać z nim płytę - i o dziwo, on od razu się na to zgodził. Poza tym planował przeprowadzkę do Brighton! Sześć tygodni później, kiedy już się sprowadził, od razu rozpoczęliśmy pracę. Śmieję się, że dopiero podczas nagrywania mieliśmy okazję, żeby się tak naprawdę poznać.

Jak określilibyście relacje między sobą?

Ben: Mieliśmy szczęście. Jak już mówiłem, kiedy zaczynaliśmy cały proces nagrywania, ledwo się znaliśmy. Tak naprawdę to poznaliśmy się dopiero po skończeniu tej płyty! Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi, ale obydwaj jesteśmy pozytywnie myślącymi ludźmi i mamy podobny sposób myślenia. Cieszyło nas, że wspólnie możemy coś zrobić, choć mało o sobie wiedzieliśmy. Nie znaliśmy np. swojej przeszłości, co z jednej strony było pozytywną, z drugiej naiwną rzeczą, bo mogliśmy przecież inspirować się czym innym, słuchać zupełnie innych kapel i wtedy nigdy nie znaleźlibyśmy wspólnego języka. Gdzieś w połowie pracy nad płytą nagraliśmy kawałek "Lesbia", który zabrzmiał wreszcie tak jak sobie to wcześniej wymarzyliśmy. Kiedy skończyliśmy płytę, tak brzmiały już wszystkie utwory. Mieliśmy sporo szczęścia.

Album "Our Troubles End Tonight" przywodzi na myśl dokonania Leonarda Cohena, Boba Dylana czy Vana Morrisona. Jacy artyści tak naprawdę was inspirują?

Gordon: Wszyscy artyści, których wymieniłeś, to dla mnie najważniejsi obecnie poeci-wokaliści. Do tej listy dodałbym jeszcze Lou Reeda, bo sposób, w jaki tworzył, był bardzo bezpośredni, przejrzysty. Słuchając go po raz pierwszy pomyślałem: ten człowiek jest nie tylko wybitnie inteligentny, ale i spostrzega wszystko dookoła tak prosto, że język którym posługujemy się na co dzień brzmi przy nim śmiesznie, żeby nie powiedzieć pompatycznie. Ci artyści mieli spory wpływ na nas obu, nie tylko w warstwie lirycznej, ale i muzycznej. Choć pod tym względem wiele nas też z Benem różni. Jako producent często przyłapuję się na tym, że słucham różnej muzyki pod zupełnie innym kątem, niż wszyscy inni. Cała zabawa polega na wyłapywaniu różnych pomysłów, które potem można przenosić na własną płytę.

Czy zaczynając pracę nad tą płytą mieliście konkretną wizję tego, jak powinna ona brzmieć?

Ben: To była właśnie największa niewiadoma, wisząca nad nami kiedy przekraczaliśmy próg studia. Ale podoba mi się takie podejście - wtedy wszystko, co tworzysz, powstaje spontanicznie, nie na podstawie ustalonego wcześniej planu działania. Cenię z kolei głębokie, przemyślane teksty, tu znów pojawia się ten watek romantyczny, bo tylko takie przekazy mają sens.

Wasza płyta nie jest typową break-beatową propozycją, z jakiej słynie wytwórnia Skint. Jak zatem doszło do tego, że to dla niej nagrywacie?

Ben: Ludzie ze Skint z miejsca zakochali się w tej płycie. Faktycznie, oni znani są z wydawania wyłącznie muzyki tanecznej, a my byliśmy zespołem w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Ale po paru spotkaniach okazało się, że to właśnie oni najbardziej rozumieją naszą muzykę i aż palą się do pracy z tym materiałem. W tamtym czasie nasza płyta była już dystrybuowana przez niezależną wytwórnię - wytłoczono jej chyba z 1000 sztuk i wszystkie sprzedały się w bardzo krótkim czasie. Ludzie ze Skinta obiecali nam, że zajmą się jej szerszą dystrybucją, zapewnią porządny marketing i promocję, ale uszanują naszą wolność artystyczną. W mig pojęli, że potrafimy tworzyć, a nie sprzedawać muzykę. Dla nich to było też nowe doświadczenie, ale widząc zapał z ich strony poczuliśmy, że warto wejść w ten układ. I jak na razie jesteśmy z niego bardzo zadowoleni.

O co chodzi w tytule "Our Troubles End Tonight" (Dziś wieczorem skończą się nasze kłopoty)?

Gordon: To jedna z najstarszych piosenek na płycie. Napisałem ją cztery lata temu w Glasgow, będąc w bardzo kiepskiej sytuacji materialnej i psychicznej - brakowało mi kasy, nie miałem przed sobą żadnej przyszłości i nie za bardzo wiedziałem co zrobić, żeby to wszystko zmienić. Wtedy powstała ostatnia linijka: "Któregoś dnia Bóg postanowił tchnąć w nas trochę życia, w mojej duszy nastąpiła wtedy wielka przemiana." Czekałem na lepszą passę i mówiąc, że "wieczorem skończą się nasze kłopoty", miałem na myśli kolejny rozdział życia, który może rozpocząć się niespodziewanie w każdym momencie. I kiedy wreszcie przyjechałem do Brighton, to niemal fizycznie odczułem, że los zaczyna się do mnie wreszcie uśmiechać, że coś się zmieniło.

Myśląc o tym tytule, oczami wyobraźni widzę zakochaną parę, która ma przeciwko sobie cały świat: brak im kasy i perspektyw, nie mogą pozwolić sobie na filiżankę kawy w kawiarni, ale wiedzą, że kiedyś wszystko się jakoś ułoży. Wcześniej pisałem dość pesymistyczne piosenki, więc przynajmniej tym razem postanowiłem nie sięgać dna.

Czy "nutka melancholii" charakterystyczna jest dla wszystkich Szkotów?

Gordon: Tak, to trochę jak z planetą Saturn. Kojarzą się z nią przymiotniki: ciężka, daleka, przygnębiająca, nie do ogarnięcia - nie za bardzo wiadomo skąd się to bierze, ale tak jest. Podobnie Szkocja uważana jest za bardzo ponure miejsce - zresztą samo wyrażenie "scotchya" oznacza "ciemność". Jest tu dużo dość schizofrenicznych miast, które w nocy przypominają podwodne, wymarłe ruiny. Ludzie tkwią pozamykani w pubach czy barach - zupełnie inaczej niż w Brighton, gdzie teraz mieszkam, w którym świeci słońce i w którym żyją najprawdziwsi surferzy. Swoją drogą nigdy nie przypuszczałem, że w życiu poznam jakiegoś surfera! Te miasta to zupełnie inny klimat, choć przecież ten sam kraj.

Czy przeprowadzka z Edynburga do Brighton nie była dla ciebie, Gordon, pewnym kulturowym szokiem?

Gordon: W pewnym sensie. Chociaż to zwykle przeprowadzki na małych dystansach wywołują większy szok kulturowy. Kiedy mieszkałem w Edynburgu i musiałem przeprowadzić się do Glasgow, to był chyba większy szok niż przeprowadzka stamtąd do Brighton. Oba miasta leżą przecież w Szkocji i powinny być do siebie podobne, a dla mnie Glasgow było miastem niemal egzotycznym! W Edynburgu wszystkie domy są brązowo-zielone, a w Glasgow maluje się je na różowo, żółto czy niebiesko. Co przy ciągle świecącym słońcu i uśmiechających się do ciebie ludziach na ulicy, robi naprawdę piorunujące wrażenie.

Czy nagrywanie płyt akustycznych nie jest w dzisiejszych czasach trochę ryzykowne?

Ben: To nie było od początku naszym głównym celem. Po prostu spotkaliśmy się któregoś dnia i postanowiliśmy wspólnie nagrać album. Nie robiliśmy tego nigdy wcześniej, więc nie mieliśmy w tym żadnego doświadczenia. Podczas pracy jednym kryterium tego, czy dany utwór jest w porządku, było to, czy granie go sprawia nam przyjemność. Jeżeli tak to OK, idziemy dalej. Kiedy materiał zaczął nabierać kształtu, okazało się, że wygląda właśnie tak a nie inaczej. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko, najpierw podpisaliśmy kontrakt z małą wytwórnią, potem z większą, i przez cały ten czas nie mieliśmy nawet okazji zastanawiać się nad tym czy muzyka akustyczna jest na czasie, czy nie. Na razie spotykamy same pozytywne reakcje, więc chyba nie jest z nią tak źle! (śmiech)

Czy czasami musicie się szczypać, żeby uwierzyć, że wszystko wokół was dzieje się naprawdę?

Gordon: Tak, ostatnio nawet tak. Każdego wieczoru, kiedy wracam do swojego pokoju w innym hotelu, rozglądam się naokoło i myślę sobie: Jest nieźle! Wyjeżdżając na trasę promocyjną zupełnie nie widziałem czego się spodziewać, jakie będą reakcje ludzi, ale wszyscy o dziwo są do nas bardzo przychylnie nastawieni.

Na koniec zapytam - dlaczego w ogóle nazwaliście się Lucky Jim (Szczęśliwy Jim)?

Gordon: Tego określenia używamy w stosunku do siebie ostatnio bardzo często, kiedy od początku naszej znajomości przydarzają nam się same pozytywne rzeczy.

Ben: I może dlatego, że tak się nazwaliśmy, płyta też ma szczęście i tak bardzo się podoba. Szczęście jakoś się ostatnio do nas przylepiło...

Dziękuję za rozmowę.

(Na podstawie materiałów promocyjnych Sony Music)

Fot. Jason Evans

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: muzyka | artyści | szczęście | twórczość | Glasgow | Lucky | brighton
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy