Reklama

"Jestem partyzantem"


Krzysztof Kasowski urodził się w 1970 roku. Trzynaście lat później zetknął się z muzyką grupy AC/DC, jednak flirt z zespołem Angusa Younga nie trwał zbyt długo - w 1990 r. założył Zespół Downa, prawdopodobnie pierwszy rapowy zespół w Kielcach. Grupa została zdyskwalifikowana w Jarocinie z powodu wulgarnych tekstów, co spowodowało zakończenie jej kariery, a K.A.S.A. zaczął przejawiać pierwsze fascynacje muzyką reggae-muffin. W 1996 r. ukazuje się album "Reklama", a K.A.S.A. otrzymuje nagrody: Indywidualność Roku '96, Dance Music Awards - Debiut roku '96 oraz nominację do Fryderyka '96 w kategorii muzyki tanecznej. Od tamtej pory Kasowski prezentuje polskiej publiczności różne odcienie muzyki latynoamerykańskiej i afrykańskiej, nie rezygnując przy tym z luźnego podejścia do tematu.

Reklama

Po wydaniu pięciu albumów, w marcu 2003 roku wokalista wydał kompilację "K.A.S.A. Best", czyli podsumowującą sześć lat jego kariery. Z okazji jej premiery, Łukasz Wawro namówił piosenkarza na opowieści dotyczące początków kariery, Michała Wiśniewskiego, kondycji polskiej fonografii oraz planów na przyszłość.


Pojawiłeś się ostatnio w programie "Rozmowy w toku" jako ekspert od 20-letnich kobiet...

Tak, po czterech latach udało mi się w końcu do niego dotrzeć. Wcześniej co prawda zapraszano mnie z okazji przeróżnych tematów, ale albo nie miałem czasu, albo temat mi nie do końca pasował. W końcu zaproszono mnie do udziału w rozmowie o dwudziestoletnich dziewczynach i zgodziłem się z przyjemnością.

Zawsze chętnie wypowiadałeś się jednak na tematy kobiece. Skoro jednak zapraszano cię kilkanaście razy, to znaczy, że jesteś ekspertem od wszystkiego?

Raczej kilka, a nie kilkanaście. Widocznie jest sporo sytuacji, do których pasuje moja osoba, oczywiście w ramach takich bardziej żartobliwych skojarzeń. Jest sprawą oczywistą, że uważam się za eksperta od wszystkiego. Gdy patrzę w Krakowie albo Warszawie na młode studentki, to jestem przekonany, że już niedługo będę wykładowcą na uniwersytecie. śmiech Jest mi absolutnie wszystko jedno, co będę wykładał, chociaż najchętniej wziąłbym jakieś humanistyczne przedmioty, bo tu mogę lać wodę. I wtedy okazałoby się, że znam się na wszystkim.

Czy ważne jest, byś uczył studentki a nie studentów?

Tak, chodzi o jakiś kierunek kobiecy.

Politechnika więc odpada...

Oczywiście, że tak. Nie mam nic przeciwko Politechnice, ale za dużo tam piją.

Przejdźmy jednak do muzyki. Ukazała się właśnie składanka twoich największych przebojów "K.A.S.A. Best".

To moje ostatnie zobowiązanie kontraktowe wobec firmy BMG, więc współpracujemy - nie wiem, czy po raz ostatni, czy nie, ciężko mi w tej chwili powiedzieć. Mieliśmy chwilę przerwy, a teraz powracamy radośnie. Firma wydała składankę z wszystkimi moimi dotychczasowymi singlami. Dlatego bardziej właściwy byłby tytuł "Kolekcja singli". Nie zawsze są to bowiem utwory najlepsze, za to zawsze singlowe. Myślę, że może to być ciekawe, w końcu podsumowuje aż 7 lat.

K.A.S.A. staje się więc klasyką.

W pewnym sensie tak. Chcąc nie chcąc czas mija. O ile płyta "Za friko" nie odniosła sukcesu komercyjnego, to jednak udało mi się w życiu nagrać kilka utworów, które pewnym osobom się podobały. Może nie były to wielkie hity i popularne w Polsce hymny. Mamy taką skłonność do hymnów, czyli utworów raczej smutnych, w tonacji molowej, nastrajających raczej kombatancko i patriotycznie. Zabory według mnie jeszcze się nie skończyły, a ja z tym próbuję walczyć. Jestem partyzantem na swój prywatny sposób i gram muzykę bezkompromisową i wieśniacką - taką, jaką lubię.

Co więcej, ostrzegam wszystkich, że nawet jak nikt nie będzie chciał tego kupować, to i tak będzie mnie stać na to, żeby nagrywać takie utwory. Mam taki luz.

Ale zdajesz sobie sprawę, że w klimatach regałowo-latyno-amerykańsko-afrykańskich trochę w Polsce namieszałeś?

Na szczęście trochę tak. Adaptowałem te stylistyki w łagodny, taneczny sposób. Nigdy nie miałem zacięcia, by stać się prawdziwym Jamajczykiem, czy Afrykańczykiem. Jestem wschodnim Europejczykiem, ponieważ mam taką a nie inną perspektywę patrzenia na pewne rzeczy i to mi się bardzo podoba. Natomiast faktycznie, ta składanka pokazuje inspirację w mojej twórczości kulturą kilku kontynentów, jedna z moich płyt "K.A.S.A. Nr 3", została nawet nagrana w Stanach Zjednoczonych. Utwór "Maczo" ma inspiracje karaibskie, bo nawet nie meksykańskie. Grałem z Meksykanami i Kubańczykami... Wzajemne przenikanie się inspiracji, którymi kiedyś charakteryzował się jazz, a teraz także pop, jest chyba czymś zupełnie naturalnym.

Ciągle mówisz o tym, co ciebie bawi, ciekaw jestem natomiast, czy masz wrażenie, że w jakiś sposób edukujesz Polaków?

Kiedyś z Zespołem Downa występowałem w Jarocinie. Nie jestem związany z etosem tego festiwalu, nigdy nie byłem członkiem żadnej subkultury, chociaż współpracowałem z punkowcami, hip-hopowcami itd. Niemniej mam nadzieję, że za dwadzieścia lat, a może wcześniej, przyjdą do mnie muzycy, którzy nie pamiętają mnie z Jarocina, tylko w sposób zupełnie bezpretensjonalny będą mogli rozwijać to, co ja już rozpocząłem, dałem jakiś sygnał. Zresztą ja też nie jestem pierwszy.

Często spotyka mnie, zresztą na własną prośbę, porównanie do Andrzeja Rosiewicza. Sam się w to wrobiłem, bo zaprosiłem go do jednego z programów telewizyjnych. Jest to porównanie dość płytkie, chociaż lubię postać tego artysty, bo jednak w jakiś sposób odstawał w tamtych czasach, a do tego siał trochę kiczu, który tak lubię.

Wracając do tematu, ja też nie nie jestem pierwszy, bo jeżeli chodzi o inspiracje afrykańskie - byli już przecież Włodek Kiniorski, Wojtek Waglewski itd. Ja jestem młodszy, robię to na swój sposób i mam nadzieję, że kolejne pokolenie podejmie wątek lżejszej, generalnie skierowanej do zabawy, ale jednak w pewnych warstwach wartościowej muzyki świata.

Nie boisz się, że przez to twoje zabawowe podejście do tematu, ludzie niepoważnie podejdą do tej muzyki?

Tak właśnie jest, ale poczucie humoru daje mi jednak swobodę do zmieniania stylistyk. Po stokroć wolę być uważany za wieśniaka i fajansiarza, ale jednak robić swoje, niż być traktowanym jak guru i musieć do końca życia grać jeden styl. To właśnie jest największym dramatem, jakie może się artyście przydarzyć.

Owszem, jest mnóstwo znanych artystów, którzy próbują zmieniać pewne sprawy, wprowadzać nowe elementy, ale zawsze czują obawę przed utratą popularności. Pojawiają się hasła typu "zdrada". Mnie jest to zupełnie obce. Wśród subkultur muzycznych raczej fanów nie mam i bardzo się z tego cieszę. Cieszę się popularnością wśród ludzi "muzykalnych" i oni motywują mnie do wysiłku. Gdybym nagrał drugą płytę karaibską, to powiedzieliby mi natychmiast: "Zaraz, kolego, to już było". Spotykam ludzi w pociągu, a oni pytają: "Co teraz wymyślisz?" I to mnie stymuluje do poszukiwań inspiracji.

A że to nie jest niepoważne? Nie mogę, tak jak część moich kolegów, udawać Jamajczyka, skoro nim nie jestem. Poza tym zabawowe podejście wymuszone jest przez teksty, które nie mogą być takie jak w oryginale, bo linijki a'la: "Masz piękne ciało i świetnie się ruszasz" nigdy się w Polsce nie przyjmą. To wszystko przez Mickiewicza i nie da się tego przeskoczyć.

Dlaczego twój ostatni album "Za friko" tak niepostrzeżenie przemknął po rynku?

Do tej pory było tak, że bawiłem się konwencjami i żartowałem. Interesowałem się gatunkami, o których nikt jeszcze w Polsce nie słyszał i czekałem, aż przyjdzie sprzyjający moment na zaprezentowanie tego. Na przykład jeżeli chodzi o płytę "Maczo" to wyobrażałem sobie, że pojawi się jakiś polski Ricky Martin, a ja wyskoczę jako swego rodzaju parodysta, niemniej nawiąże do rytmów, które bardzo lubię. Nie dlatego wydałem płytę, że była na to moda, tylko interesowałem się tym już dużo wcześniej i czekałem. Gdyby "Maczo" wyszła dwa lata wcześniej lub dwa lata później, to nie byłby tak popularny, tym bardziej, że te dźwięki ogólnie są u nas traktowane jako wieśniackie i mało wartościowe muzyczne.

W przypadku płyty "Za friko" zdecydowałem się na ryzyko zupełnie innego typu. Rytmy afrykańskie nigdy nie były w Polsce popularne. To był zbieg okoliczności polegający na tym, że spotkałem muzyków, z którymi mogłem ją nagrać. Możliwe, że mogłem ją zarejestrować, a potem czekać z wydaniem, ale zrobiłem inaczej.

Nie boisz się w takim razie, że będziesz musiał zupełnie zejść do podziemia, skoro czasy są niewesołe, a K.A.S.A. kojarzy się wyłącznie z kasą chorych?

Myślę, że to wszystko przez 11 września. Obserwuję kolejny powrót w Stanach Zjednoczonych neo punkowców, ale takich komercyjnych, coś zupełnie innego niż było. Nie wiem, co będę robił, może gdzieś wyjadę. Nie wiem, może zacznę grać poważnie? Ciężko powiedzieć.

Nie masz zupełnie pojęcia, w którą stronę podążysz? Z tego, co mówiłeś wcześniej, wygląda na to, że już przed nagraniem długo nosisz w sobie dźwięki, nad którymi chcesz popracować.

Tak rzeczywiście jest. Jest jeszcze jeden kontynent, gdzie znajduje się dla mnie mnóstwo nie wykorzystanych jeszcze inspiracji, ale nie chcę tego póki co zdradzać. Jeszcze znalazło by się kilka miejsc, z których mógłbym czerpać. Np. muzyka Brazylii jest bardzo różnorodna, ciekawa i wysublimowana - zresztą jestem przekonany, że duża jest w tym rola Chopina.

Bardzo się cieszę, że wyszła ta składanka, bo można ją będzie potraktować, jako swego rodzaju zamknięcie pewnego rozdziału. Być może będzie to zamknięcie okresu K.A.S.Y. w krótkich spodenkach. Ja też się zmieniam i nie jest tak, że przez cały czas piszę tak samo. Jeżeli chodzi o zawartość humoru na moich płytach, to na pierwszej było 50-60%, na drugiej mniej, ale to ze względu na życie osobiste, na trzeciej i czwartej było 30-40%, a na "Za friko" znajduje się może jeden żartobliwy utwór. Nie jest więc powiedziane, że do końca życia będę robić płyty żartobliwe.

Póki co korzystam z okazji na zamknięcie pewnego czasu i spróbuję na to spojrzeć oczami ludzi w sklepie. Spojrzą na składankę i pomyślą sobie: "Kurcze, jest tu kilka utworów, które lubiłem". Podsumujmy to i zobaczymy.

Chociaż czasy są ciężkie, a w Polsce nie docenia się talentu. Dużo ważniejsze jest - jak ja to nazywam - przynależność klubowa. Szczególnie jest to widoczne w subkulturach i to kolejny powód, dla którego od nich uciekam - jest tam komunistyczne podejście do hierarchii: "Nie ważne, że dyrektor słaby, ważne, że towarzysz dobry". I podobnie jest w muzyce. Nie ważne, że beztalencie, ważne, że bawi się w odpowiedniej piaskownicy i należy do odpowiedniej wytwórni płytowej. Talent jest według mnie wartością zupełnie w muzyce nadrzędną, a u nas się strasznie bagatelizuje. Nie obchodzi mnie, jakiego ktoś jest wyznania, z jakiego pochodzi kraju itd. Albo ma talent, albo nie.

Gdy słucham Boba Marley'a, zupełnie mnie nie obchodzi, kogo on widział w Haile Selassie. Mam zupełnie inny pogląd na ten temat i wierzę bardziej Kapuścińskiemu, który pisał, że to zwykły tyran i ludojad. Nie wiem natomiast, czy Kapuściński pisze piosenki, podejrzewam jednak, że Marley robi to dużo lepiej. To są niesamowite utwory o miłości i tylko to mnie interesuje. To jest moje podejście do muzyki.

Jesteś chyba jedyną osobą w tym kraju, która otwarcie sympatyzuje z Michałem Wiśniewskim.

Po pierwsze, Michał zasługuje na szacunek branży muzycznej, ponieważ daje nadzieję na to, że ludzie chcą jeszcze kupować płyty. I ciężko sobie na to zapracował. Nie jestem fanem muzyki Michała - chociaż pewne rozwiązania harmoniczne mogą być ciekawe, sposób podania tego jest dla mnie mało interesujący. Nie zmienia to jednak faktu, że należy mu się co najmniej 10 Fryderyków i to zupełnie nie ulega wątpliwości. To, że jest inaczej, to rezultat strasznego zakłamania zakompleksionej branży muzycznej, dziennikarzy itd.

Dziennikarzom warto zresztą powiedzieć, że podcinają sobie gałąź, na której sami siedzą. "Machina" na przykład tępiła polski pop. Nikt nie lubi obrywać w głównym piśmie muzycznym, w jakiś tam sposób osłabiono pop i w końcu pojawiło się coś takiego jak Ich Troje, o którym można pisać źle w każdym czasopiśmie, a i tak ludzie to kupią. Ludzie i tak nabędą ograniczoną liczbę albumów Ścianki, bo to są albumy dla fanatyków. Reklama na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej" nic tu nie pomoże. Wrażliwość większości słuchaczy jest taka, że nie kupią tego i już. Ja na przykład nigdy tego nie kupię, tak samo zresztą, jak nigdy nie kupię albumu Ich Troje. Może to dziwne porównanie, ale chodzi o to, że każdy ma swoją wrażliwość, a pisanie o tym, co jest dobre, a co złe, niewiele zmieni.

Prywatnie lubię Michała i uważam, że niewiele się zmienił, natomiast nie mnie oceniać, jaki on jest naprawdę. Niech robią to jego żona i najbliżsi. Życzę mu jak najlepiej, bo pamiętam czasy, kiedy nikt go w branży nie zauważał, myślano o Ich Troje jak o dziwakach, cudakach itd. Sporo w tym ironii losu, że to właśnie jemu udało się wypłynąć.

Zresztą podobny numer, chociaż w nieco mniejszej skali, zdarzył się w Kielcach, gdzie chodził sobie po ulicy Piotr Marzec w czapeczce z blaszką i wszyscy się z niego śmiali. Przyznam zresztą, że ja troszkę również, chociaż trochę współpracowaliśmy. Ale inni robili to zupełnie złośliwie i ignorowali go. A to właśnie Liroy szybko pokazał, że jest numerem jeden i odniósł sukces. Mało tego, pociągnął innych za sobą. Bardzo lubię, jak los odwraca pewne sytuacje i stawia nagle wszystko na głowie.

To mi się właśnie bardzo podoba w Ich Troje, że nikt, łącznie z nimi samymi, tego się nie spodziewał. Ich menedżer twierdzi, że się spodziewał, ale ja mu nie wierzę. Znam go dobrze i wiem, że przypadkowo zajął się Ich Troje - zupełnie przypadkowo został milionerem.

A czy ty spodziewałeś się na początku, że wydasz aż pięć płyt, a na rynku ukaże się składanka największych hitów? Po drodze był rock, był hip-hop, a tu nagle właśnie z tym repertuarem wypłynąłeś na szersze wody.

Akurat dwie pierwsze płyty nagrywałem w Krakowie. Nie pamiętam, czy przyjeżdżałem zardzewiałym maluchem, czy pociągiem. Budżet był bardzo mały, a mi wydawało się, że będzie to wydarzenie jednorazowe. Moja wyobraźnia była mocno ograniczona tym, by skupić się zawartością płyty, a co się z nią dalej stanie, to już zupełnie mnie wtedy nie interesowało. Tak daleko nie sięgałem.

Teraz zresztą też nie wiem, ile jeszcze płyt nagram. Stać mnie na to, by nagrać sobie 10 lub 20, tylko po co, skoro żadnej nie uda mi się wypromować. Włodek Kiniorski twierdzi, że nagrał już 50 płyt, które leżą w domu. Tylko co z tego?

Moją drogą od 1996 r. jest to, że w pewnym momencie zostałem aranżerem własnych płyt, potem producentem, a w końcu i wydawcą. Gram osobiście na większości instrumentów i sam programuję komputery. Co więcej, staję się scenarzystą i producentem teledysków. I tak dalej. Osiągnąłem dosyć dużą niezależność i swobodę. Przynoszę płytę do BMG i pytam: "Bierzecie, czy nie?". Inna sprawa, że działo się tak dlatego, że traktowano mnie trochę jak piąte koło u wozu. Mieli ważniejszych wykonawców, a mnie dawali spokój. Dzięki temu mogłem bez problemów realizować swoje pomysły. Mówili: "Dobra" i szybko podpisywali, bo spieszyli się na ważniejsze rozmowy. Zawsze przynosiło to efekty pozytywne, a płyta się zwracała i można było nagrywać następną.

Oznacza to, że z tobą też los obszedł się w pewien sposób łaskawie.

Kiedyś moim sąsiadem był świętej pamięci Grzegorz Ciechowski. Opowiadałem mu, że płyta sprzedaje się lepiej lub słabiej, a on mówił tak: "Nic się nie przejmuj, ja już pięć razy byłem sławny". Dużo jest prawdy w tych słowach i mam nadzieję, że przede mną będzie jeszcze kilka sinusoidalnych wychyleń, jeżeli chodzi o popularność. Może nie będą to wielkie hity, ale niech sobie zaistnieją gdzieś tam w radiu. To jest sprawa, która szczególnie mnie niepokoi, że grywa się w rozgłośniach utwory zupełnie nie przyswajalne przez słuchaczy.

Piosenka potrafi być power play'em przez dwa tygodnie, a ludzie i tak jej nie słuchają i nie idą na koncerty, ani kupują płyty. Ale gra się go, bo to jest tylko i wyłącznie kwestia układów. Przeraża mnie to. Nigdy w życiu nie dałem łapówki, ani nie napiłem się z premedytacją wódki z żadnym z szefów muzycznych. Może gdzieś tam się przypadkiem zdarzyło, ale nie pamiętam. Mam do tego podejście zupełnie idealistyczne, tymczasem widzę, że tort fonograficzny się zawęża, z czego 50% zabiera Michał Wiśniewski z menedżerem i rodziną. O pozostałe 50% szarpie się reszta.

Brak sukcesu "Za friko" bierze się stąd, że nie grały go żadne z dużych radiostacji. I to właśnie radio jest odpowiedzialne za słabą kondycję polskiej muzyki. Dyrektorzy muzyczni stacji radiowych to kretyni i idoci w skali bezwzględnej. Nie mówię tego dlatego, że nie grają moich utworów - nie grają też kompozycji moich kolegów i koleżanek.

Muszę kupować jakieś składanki DJ'skie, by dowiedzieć się, co grają moi znajomi. Bardzo lubię różne zespoły i chciałbym wiedzieć, co się u nich dzieje. Oni naprawdę ciągle nagrywają, tyle że debile z dużych rozgłośni tego nie grają. To coś okropnego. Ludzie chcą kupować płyty, ale nie mają żadnych nowych propozycji. Naprawdę bym się ucieszył, gdyby pojawili się nowi artyści. Usunąłbym się nawet na bok, ale ci ludzie nie mają się gdzie pojawić. Muzyków mamy w Polsce świetnych: Kazik, Turnau, Maleńczuk, Kukiz - mnóstwo indywidualności, które są już jednocześnie klasykami. To jest coś niesamowitego, publiczność też jest genialna, ale dziennikarze i szefowie rozgłośni muzycznych nie.

Kto jest dobrym muzykiem i ma talent, to słychać od razu. A jak zweryfikować poziom szefa muzycznego? Nie da się. Kiedyś było tak. Singel puszczało się w radiu i jak się podobał, grało się go dalej, a ja nie, to odpadał. Ja miałem to szczęście, że moje kompozycje często wygrywały tę rywalizację. Teraz nie dostaną nawet takiej szansy, bo gra się z klucza i nie mam na to najmniejszego wpływu. Mogę na przykład zamordować szefa muzycznego i na pewno kopnę go w dupę, jak tylko jakiegoś spotkam. Pod tym względem nie ma przebacz, bo jestem chłopakiem z kieleckiego bloku i to do tego z kryminału krakowskiego i nie ma problemu, bym komuś nakopał, zwłaszcza, że w fachu dziennikarskim nie ma dla mnie żadnego autorytetu. Są to osoby mało kompetentne, a 90% dziennikarzy to kretyni.

Poza tym władza bije na dekiel. Mnie ani Wiśniewskiemu kasa na dekiel nie uderzyła, a dziennikarzom kasa mocno odwala. To są inni ludzie. Znam ich drogę i uważam, że większość z nich nie przeszła pozytywnie werifikacji czasu, a przy tym władzy i pieniędzy, jakie się wraz z jego upływem pojawiły. Ludzie pytają mnie o poszczególnych artystów: "Co się dzieje?". "Żyjemy, ku**a" - odpowiadam. "Tylko u dziennikarzy nie ma najmniejszego odzewu".

A mówiąc o tym wymieniasz nazwiska znane, bo nowych nie ma w ogóle.

Właśnie. I to jest najgorsze. Nawet jeżeli miałbym nigdy nie nagrać już żadnego utworu, to mogę sobie spędzić całe życie na podróżowaniu po świecie, bo stać mnie na to. Dostałem szansę, by pojawić się w momencie, kiedy dziennikarze ciekawi byli polskiej muzyki. Teraz wszystko się skończyło. Obecnie, debiutanci wspomagani politycznie i kasowo, pomimo że reprezentują bardzo wysoki poziom, nie mają takiej sprzedaży i zainteresowania, jakie nam wtedy towarzyszyło. Są nieliczne wyjątki, które się wyróżniają, a przypuszczam, że zdolnych ludzi jest mnóstwo. Tym bardziej, że płytę można dzisiaj nagrać dużo łatwiej niż kiedyś.

Dziękuję za rozmowę.

import rozrywka
Dowiedz się więcej na temat: AC/DC | PORÓWNANIE | talent | utwory | ITD
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy