Reklama

"Gromy z jasnego nieba"


Rock progresywny od wielu lat cieszy się w Polsce dużym szacunkiem, i choć w swej naturze jest gatunkiem niezwykle wymagającym, jego popularność w kraju nad Wisłą rośnie z każdym rokiem. Rodzimych przedstawicieli tego szlachetnego nurtu nie ma jednak w naszym kraju zbyt wielu, a sukcesy nielicznych zdarzają się, niestety dość rzadko.

Status quo w tej materii stara się zmienić Riverside, młoda warszawska formacja, której drugi duży album "Second Life Syndrom" trafił na sklepowe półki pod koniec października, i to w barwach Inside Out, renomowanej wytwórni o zasięgu globalnym. Już w tej chwili wiadomo, że płyta odniosła sukces, czego potwierdzeniem mogą być najwyższe noty w opiniotwórczych europejskich magazynach, czy wybór nowego dokonania warszawiaków na "album miesiąca" w cenionym holenderskim "Aardschock" i niemieckim "Eclipse".

Reklama

Na zaproszenie Bartosza Donarskiego do długiej rozmowy o sukcesach Riverside, które spadają na zespół "jak gromy z jasnego nieba", odpowiedział perkusista stołecznych progrockowców Piotr Kozieradzki, który - choć sam tego nie mówi - doskonale wie, że sukcesy te nie mają charakteru pogodowej anomalii.

Riverside staje się powoli zespołem, już nie tyle rozpoznawalnym, co po prostu popularnym, i to nie tylko w naszym kraju. Zważywszy na to, że pierwsze wasze demo nagraliście w roku 2002, to można tu chyba mówić o niesamowitym ciśnieniu na Riverside. Poziom wody sodowej w waszych głowach wydaje się być jednak dość stabilny. Jak radzicie sobie z kolejnymi sukcesami?

Spokojnie. Za nasz poziom wody sodowej dbają ludzie z nie jednego forum. Wiesz, jak to jest w Polsce. Udaje się? To trzeba dać kuksańca w bok, aby nie było tak słodko. Przykład? Vader i Behemoth. Oni najwięcej dostają, bo im się udało.

My jesteśmy w większych opałach, bo "naszym progresywnym" jeszcze się nic takiego nie udało. Ale tak poważnie. Sami jesteśmy mocno zaskoczeni, że udało nam się to zrobić w tak krótkim czasie. Minęły raptem 4 lata i jesteśmy w tym miejscu, gdzie nawet nie planowaliśmy być. Oczywiście wszyscy chcieliśmy, jak to w każdym młodym zespole bywa.

Oglądaliśmy okładki płyt Pain Of Salvation czy Devina Townsenda i zastanawialiśmy się, jak trafić do firmy takiej jak oni. O Inside Out nawet nie marzyliśmy. Jak widać los jest nieraz łaskawy i pomógł nam trochę. Udało się, jesteśmy w tej samej wytwórni, gramy razem koncerty, a nasze płyty są postrzegane jako równomierne albumy. Nie jest źle, jak na początek (śmiech). Wszystkie sukcesy, jak to nazwałeś, spadają na nas jak grom z jasnego nieba i tylko nadstawiamy uszy, gdzie tym razem będzie błyskawica (śmiech).

"Second Life Syndrome" wydaje się być albumem niezwykle subtelnym, muzycznie bardziej stonowanym niż debiutancka płyta. Choć pojawiają się w nim cięższe i bardziej rozbudowane partie, materiał ten chyba po raz pierwszy stanowi tak zwartą i zamkniętą całość. Czy praca na nim przebiegała inaczej?

Tak, troszeczkę inaczej. Wszystko chcieliśmy mieć dopięte na ostatni guzik. Począwszy od pisania materiału, poprzez nagranie i produkcję całości. Chcieliśmy wykrystalizować nasz styl i pójść w inną stronę niż na "Out Of Myself". Chcieliśmy zróżnicować trochę bardziej całą płytę, aby nie była przewidywalna. Krok naprzód, to jest to chcieliśmy zrobić. Udało w stu procentach.

Nikt z naszych fanów nie spodziewał się tego, co jest na "Second Life Syndrome". I nie mówię tutaj o całkiem innej muzyce. Nadal słychać, że jest to Riverside, ale inny. Trochę bardziej zdecydowany, ostry i nieprzewidywalny. Oczywiście staramy się połączyć to wszystko, co było wykładnikiem naszego stylu na "Out Of Myself" i dodać coś nowego, czego jeszcze nie graliśmy. Tak jak wspomniałeś, jest to jedna całość, choć zróżnicowana.

Riverside jest często kategoryzowany w ramach rocka progresywnego. Wiele w tym racji, niemniej trudno nie zauważyć, że do waszej twórczości przemycacie równie dźwięki z nieco innych muzycznych terytoriów. Jak mniemam, nie staracie się świadomie ustawiać na jednym określonym torze. Mam rację?

Oczywiście. Nasza przeszłość ma wpływ na to, co komponujemy. Jak wiesz jest nas czterech i to właśnie jest cała tajemnica. Każdy z nas jest z innej bajki, każdy ma swój charakter, każdy słucha innej muzyki i właśnie to jest przyczyną tego, co ludzie słuchają na naszych płytach.

Połączenie niemal czterech żywiołów. Nie jest to proste, więc i nasza muzyka też nie jest prosta w odbiorze. Jest zdecydowanie dla wymagających i osłuchanych. Rock progresywny jest tak olbrzymim określeniem, że można w nim umieścić Dream Theater, Genesis i Opeth. Akurat się załapaliśmy (śmiech).

Poza tym chcieliśmy grać taką muzykę, właśnie tak określaną. Melodyjny wokal, rozbudowane klawisze, ładne melodie, melodyjne refreny, długie i piękne solówki, rozbudowane aranże, to wszystko zamierzone, ale i przemyślane. To właśnie cechuje rock progresywny. Dlatego pewnie piszą o nas właśnie tak.

Produkcja "Second Life Syndrom" mocno onieśmiela. Cieszy to tym bardziej, że longplay rejestrowaliście nie poza granicami naszego kraju, a tutaj, w Polsce. Cały produkcyjny proces można jednak podzielić na dwie części. Perkusję nagrywałeś osobno. Skąd takie rozwiązanie?

No widzisz, co opinia to inna (śmiech). Niektórzy mówią, że to "skopana brzmieniowo" płyta. Oczywiście niezbyt się tym przejmujemy. Płyta brzmi tak, jak miała brzmieć. Naszym zdaniem jest w porządku. Oczywiście następną płytę spróbujemy nagrać jeszcze lepiej, ale to naturalne dla kogoś, kto chce robić wszystko jak najlepiej, a właśnie tacy jesteśmy.

Polska? A dlaczego nie? Mamy tu naprawdę dobre studia i ludzi, którzy nagrywają z głową. Studio "Serakos" jest naszym zdaniem odpowiednie. Właściciele studia, Robert i Magda Srzedniccy są naszymi znajomymi, więc podchodzimy do wspólnej pracy naturalnie. Jest to nasza trzecia produkcja w tym studiu i nie wiem, czy na razie chcemy to zmieniać.

Jeżeli chodzi o nagrywanie perkusji, zdecydowałem się na zarejestrowanie śladów w innym studiu z bardzo prozaicznych pobudek. Miejsce na nagranie w "Serakos" jest za małe i moja perkusja się po prostu tam nie mieści. Ot, cała tajemnica.

Poza tym "Hard" to bardzo dobre studio, więc nie zastanawiałem się zbyt długo nad wyborem miejsca. Na dodatek pracuje tam nasz znajomy Kris Wawrzak, a to był kolejny duży plus. Mieliśmy luz w kontakcie z sobą. Jesteśmy naprawdę wybrednymi ludźmi, a zarówno w "Serakos, jak i w "Hard" mamy znajomych, jest dobry sprzęt i ludzie są sprawni. Dobrze się nam pracowało i pewnie współpraca będzie nadal owocna.

Jak zdążyłem zauważyć, album, w warstwie tekstowej, jest materiałem konceptualnym, opowiadającym o człowieku starającym się zmierzyć z własnym losem, związkiem, rozpocząć nowy etap w swoim życiu. Nie wiem czy mam rację, ale te słowa sprawiają wrażenie niezwykle osobistych. Czy tak rzeczywiście jest?

Tak, jest to druga część trylogii, jaką nas raczy Mariusz Duda. On pisze wszystkie teksty i odpowiada za sferę tekstowo-koncepcyjną materiału. Z tego, co wiem, jest to kontynuacja opowieści z "Out Of Myself".

Opowiada o człowieku, który po serii dokuczliwych i doszczętnych wpadek i niepowodzeń życiowych, stara się zapomnieć o nich i wyciągnąć z nich, jak największą naukę. Postanawia wziąć się za siebie. Stojąc twardo na ziemi, próbuje pokierować swoje życie na odpowiednie tory. To tak w skrócie. Dalszą interpretację pozostawiam czytelnikom. Zapraszamy na naszą stronę internetową, tam są teksty w oryginale i polskie tłumaczenia.

Drugi album Riverside poprzedzał singiel "Conceiving You", notabene jedna z najbardziej wzruszających kompozycji na nowej płycie. Myślisz, że w Polsce jest rynek na tego typu wydawnictwa?

Jak widać jest. Sporo się tego sprzedało. Mam nadzieję, że nie tylko przez cenę. Kosztował 5 zł. A poważnie, to myślę, że tak. Takie nagrania są w naszym stylu. Potrafimy je komponować. Bardzo przyjemna płytka, tak swoją drogą. Bardzo dobrze się jej słucha.

Jak zaczęła się wasza współpraca z Travisem Smithem, jednym z najbardziej rozchwytywanych artystów - grafików sceny rockowo-metalowej? Przy okazji, szata graficzna "Second Life Syndrome" wyraźnie koresponduje z tekstami.

Początek był bardzo spontaniczny. Spodobała mu się nasza pierwsza płyta. Okazało się, że możemy mieć jego okładkę. Zaproponował to właściciel Laser's Edge. Oczywiście to właśnie był ten z wcześniej omawianych gromów z jasnego nieba. Jesteśmy fanami jego obrazów. Wystarczy wspomnieć Anathemę, Death, Opeth, Devina Townsenda i wiele innych. No co mieliśmy zrobić, zgodziliśmy się (śmiech).

Co do odzwierciedlenia tematyki płyty w jego obrazach to wina Mariusza (śmiech). Wszystko mu wcześniej opisał. Oczywiście jest to wielki plus tego obrazka.

Fani rocka znają cię jako Piotra Kozieradzkiego. Riverside nie jest jednak twoim pierwszym zespołem. Na scenie metalowej jesteś - można powiedzieć- osobą powszechnie znaną, grającą przez długie lata w kilku czołowych formacjach tego nurtu. Ile dziś w Piotrze Kozieradzkim pozostało starego, poczciwego i rozbrykanego Mittloffa?

To nadal ten sam człowiek, tylko zmęczony trochę użeraniem się z przeciwnościami losu, ludzi i rzeczy martwych . Po prostu straciłem cierpliwość do pewnych rzeczy i wolałem odpuścić, niż dalej się męczyć z tym wszystkim. Wiesz, sporo jednak wytrzymałem, ale są rzeczy, których nie mogę tak zwyczajnie olać, i się nimi nie przejmować.

Co do poczciwego i rozbrykanego Mittloffa, to cały czas jestem poczciwy, a rozbrykany tylko nieraz (śmiech). Ma się swoje lata, więc już sił nie starcza. Lepiej je spożytkować na granie.

Twoja gra na perkusji w Riverside to już zupełnie inna bajka. Czy ta metamorfoza była dla ciebie trudna?

Początkowa tak. Musiałem zwolnić trzy razy obroty, aby to zagrać. Poza tym, tak prawdę mówiąc to gram na perkusji od czterech lat. Dawniej to było tylko i wyłącznie ściemnianie (śmiech).

Każdy z muzyków Riverside zasługuje na osobne słowa uznania. Ja chciałbym jednak podkreślić szczególną rolę Mariusza Dudy, którego głos należałoby stawiać na równi z Akerfeldtem, Swanö czy Renkse. Nie sądzisz, że jego wokale to jeden z podstawowych magnesów, który przyciąga do waszej grupy coraz większe grono odbiorców?

Pewnie tak. Mariusz to doskonały wokalista i bardzo dobry basista. Pisze teksty i jest głównym motorem w naszym zespole. Oczywiście wszystko jest oparte na współpracy między nami. Muzykę robimy i aranżujemy razem na próbach, więc nie jest to tylko i wyłącznie Mariusz.

Ale jak wiem z autopsji, nie tylko Mariusz przyciąga fanów i fanki (śmiech). Gru [Piotr Grudzieński, gitara - przyp. red.] też to potrafi, grając te swoje piękne, melodyjne solóweczki (śmiech). Mamy, jak widać jakiś dar do robienia takich utworów, które poruszają odpowiednie struny w ludziach, że to ich rusza i się podobamy. Oczywiście muzycznie...

"Second Life Syndrome" ukaże się nakładem, wspomnianej już przez ciebie, cenionej Inside Out Records. Propozycja ze strony tej szacownej wytwórnia to chyba największy pozamuzyczny sukces Riverside. Jak to było?

Tak jak już ci mówiłem, to czubek góry tych wszystkich wytwórni, które chcieliśmy osiągnąć. Udało się bardzo szybko. Załatwiliśmy to bardzo prosto. Poprosiłem Michała Wardzałę [szefa Mystic Production, polskiego wydawcy Riverside - przyp. red.] o jakiś kontakt do bossów z Inside Out. Dał nam adres maila, napisaliśmy i to wszystko.

Thomas poprosił nas o wcześniejsze nagrania. Wysłaliśmy mu "Out Of Myself" i "Voices In My Head" i linki do naszych recenzji tych płyt. Dwa dni po otrzymaniu paczki, dostaliśmy propozycję. Po dalszych dwu tygodniach ustalaliśmy szczegóły i to wszystko. Kontrakt, podpisy i jesteśmy w niebie (śmiech). Niemal, oczywiście.

Koncertujecie nie tylko w Polsce. Z jakimi reakcjami spotykacie się poza krajem?

Ostatnio to więcej tam niż tu. Nie jest źle. Gramy jako headliner wielu festiwali i dużych koncertów. Zagraliśmy europejską trasę, jako gwiazda wieczoru. Przychodziło naprawdę sporo osób na koncerty, wszystkie oceny, jakie widziałem są bardzo dobre. Nic tylko się cieszyć. Mam nadzieję, że się to nie zmieni. Planujemy naprawdę spore przedsięwzięcie na kwiecień i maj 2006 roku. Jak się uda to będziemy jeszcze bardziej zadowoleni. Oczywiście nasi fani też.

W listopadzie zagracie dwa promocyjne koncerty. Podejrzewam, że duża trasa już niebawem.

Tak, dwa bardzo ważne koncerty. Jeden z nich w Poznaniu, 17 listopada. Koncert promujący najnowszy album, odbędzie się w klubie "Zeppelin Hall". Drugi 19 listopada, to koncert w Niemczech, na festiwalu "Eclipsed". Bardzo ważna impreza i sporo ludzi.

Wszystko się toczy tak szybko, że mam nadzieję, iż wiosenna trasa będzie jeszcze lepsza, większa i atrakcyjniejsza dla wszystkich, którzy chcą się pojawić na koncertach. Długie koncerty i tylko Riverside. Najprawdopodobniej żadnych zespołów dodatkowych. Dwie godzinki z muzyką Riverside. Tak lepiej i sprawniej. Zapraszam na koncerty wszystkich naszych fanów i tych, którzy kochają taką muzykę.

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jasna | popularność | teksty | koncerty | second life | rock | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy