Reklama

"Banda przyjaciół"

Frontmanem krakowskiej grupy Revolucja jest Jacek Dewódzki, wokalista Dżemu w latach 1995-2001. Ponadto śpiewał w grupie Patchwork, nagrał też płytę pod szyldem Jacek Dewódzki & Przyjaciele. Dlatego też formalnie debiutancki album rockowej Revolucji (premiera pod koniec listopada 2005 roku) otrzymał tytuł "II". Jacek Dewódzki opowiedział Michałowi Boroniowi o nowych nagraniach, współpracy z grupą Ziyo i swoich inspiracjach muzycznych. Wokalista Revolucji przyznał się też, że nie ma numeru telefonu do Paula McCartney'a, dlatego nie może nagrać nowej wersji przeboju The Beatles "With A Little Help From My Friends".

Przedstaw swoją Revolucję, bo ciebie ludzie pamiętają jako wokalistę Dżemu, ale hasło Revolucja na razie znane jest nielicznym.

Istniejemy przynajmniej pięć lat. Choć może być nawet dłużej, ale wcześniej graliśmy w innym składzie. Kiedyś był to zespół grający tylko akustycznie, a składał się z trzech osób. Zostało nas dwóch: ja i Jacek Foszczyński, drugi wokalista, kompozytor połowy piosenek i bębniarz. Poza tym jest Kuba Stanowski, który kiedyś był menedżerem, a teraz jest klawiszowcem, obsługującym wszelkie urządzenia elektroniczne, które się mogą trafić, jest Marcin Lorek, czyli mój były uczeń z "elektryka", który został basistą, a był gitarzystą, i Piotr Sokołowski, inaczej "Bzyk", gitarzysta, grający także w reaktywowanym Ziyo. Można powiedzieć, że to jest jedyny zawodowy muzyk w tym zespole. Bo reszta robi to dla przyjemności.

Reklama

Mówisz, że to, co robicie teraz, różniło się muzycznie od waszych początków. Jak bardzo?

Działaliśmy w nurcie religijnym, można tak powiedzieć. Spowodowane to było tym, że zespół, który powstał i nagrał płytę "Jacek i przyjaciele", pod tytułem "Revolucja", to w zasadzie nie był zespół, tylko ja, Foszczyński i kolega ksiądz Robert Pietrzyk. Graliśmy w kościele na mszach.

Jestem nauczycielem i taki pomysł wpadł do głowy księdzu, żeby zrobić coś dla dzieci na mszę dla papieża. Zrobiliśmy tak kilka razy i zwiedział się o tym jeszcze inny ksiądz, kolega tego Pietrzyka. Kiedyś w Filharmonii zabrakło wykonawcy chrześcijańskiego i wówczas poprosili nas, byśmy zagrali. Od razu zaproponowano nam, by to wszystko nagrać i w ten sposób zostaliśmy w nurcie chrześcijańskim. Aczkolwiek graliśmy cały czas i tu i tam, i po jakimś tam czasie postanowiliśmy zrezygnować ze współpracy z kimkolwiek i zostać tylko sami ze sobą. Z pewnych względów, bo nie wszystko szło tak, jak nam się podobało.

Płyta nosi tytuł "II". W takim razie tamtą traktujesz jako "jedynkę"?

To znaczy nie ja. Chodzi o rejestrację płyty i nazwy Revolucja - w którymś momencie wyszło, że pierwszą już mamy. Bo tamta to w zasadzie nie była płyta zespołu Revolucja, tylko płyta zespołu ludzi, którzy teraz w Revolucji grają. Można więc "II" traktować jako debiut, bo od tej płyty zespół zaczął grać tak a nie inaczej, ma taki a nie inny skład. Teraz robimy nowe numery, których na płycie jeszcze nie ma.

W pewnym sensie jest to ten sam zespół, ale z tego pierwszego zostało nas tylko dwóch.

Dlaczego przygotowanie materiału trwało tak długo - miał być podobno gotowy na kwiecień 2005 r.?

Dokładnie trwało dwa lata, choć materiał nagraliśmy w ciągu trzech-czterech miesięcy. Nagrywaliśmy tylko w soboty i niedziele, może w piątki, bo wszyscy pracują, jako nauczyciele zresztą.

Czego zatem chcecie nauczać?

Nie chodzi o to, czy my chcemy nauczać będąc zespołem. Po prostu chcemy grać dla ludzi. Robienie kariery, na tej zasadzie, żeby gdzieś tam się wcisnąć, pokazać się na siłę, nie ma sensu, dlatego że i tak cię nie zauważą.

Ja kiedyś postanowiłem, że to musi się podobać ludziom. Oni lubią nas, i to już nie chodzi tylko o samą muzykę, ale również o nas samych. Cały czas jest to po prostu banda przyjaciół, zarówno w zespole, jak i w tej grupie fanów, którą mamy przede wszystkim w Krakowie. Traktują nas jako swoich normalnych znajomych.

W zapowiedziach pojawia się stwierdzenie, że masz "nowy zespół, nowy styl i nową płytę". Jeśli chodzi o ten nowy styl, jest to przede wszystkim rock, podany w nowoczesnej oprawie, ale z zachowaniem szacunku dla klasyki.

To nawet nie jest kwestia tego, czy warto się uwolnić od starych przyzwyczajeń, bo do czegoś tam trzeba się zawsze odwołać. Stylistycznie jestem uwrażliwiony w jakimś tam kierunku, choć to nie oznacza, że jest to bardzo głęboka klasyka. Bardzo lubię Rolling Stonesów, a z drugiej strony także Pearl Jam. Jak to się razem pomiesza, to wychodzi coś, co można nazwać nowoczesnym graniem.

Z kolei Foszczyński to "metallikowiec" z dawnych lat, czyli miał długie włosy i ubierał się na czarno. Mocne granie nam się po prostu podoba.

Trudno znaleźć tu utwory przypominające to, co robiłeś z Dżemem. Blues ci się znudził?

Na pewno bym do tego nie chciał wracać, bo to już mam za sobą. Osiem lat grania określonej muzyki, powiedzmy bluesrockowej, choć do końca to bluesem nie jest. Na tej zasadzie można powiedzieć, że AC/DC jest kapelą bluesową. Do mnie się przylepiło, że jestem bluesmanem.

Pomysł grania takiego jak Revolucja powstał dość wcześnie, gdy jeszcze na początku lat 90. miałem zespół Patchwork. Postanowiliśmy wówczas grać trochę grunge'owo, ale z pewnych względów zagraliśmy rockowo. Od tej pory ktoś wymyślił, że można mnie nazwać polskim Joe Cockerem, ale to też nieporozumienie (śmiech).

Coś gdzieś się do mnie poprzyklejało i ludzie się przyzwyczaili, że jestem staroświecki. A tak naprawdę chciałem grać coś innego. I w Revolucji teraz gram to, co chcę.

O idolach raczej nie ma co mówić, ale kto był dla ciebie mistrzem wokalnym, czy może nie miałeś takiego?

Mam, ale oni nie mają tyle wspólnego ze mną, jak by się mogło wydawać. Największym mistrzem był Czesław Niemen. Miałem z nim przyjemność kilka razy porozmawiać na różne tematy i od niego wziąłem sobie podejście do bycia wokalistą.

Generalnie nie można się przejmować tym, co mówią o tobie, tylko śpiewać, nic więcej. Jak na razie dzięki tej metodzie całkiem nieźle mi się wiedzie. Robię co chcę, śpiewam co chcę. Czasem tylko mnie w klubie zmuszą do zaśpiewania nieszczęsnej "Whisky", ale to gdzieś pod koniec i w takiej sytuacji można.

Późnym wieczorem lub nad ranem?

Dokładnie (śmiech).

Czego ostatnio słuchasz?

Ostatnio trochę się zapóźniłem, nie miałem możliwości, bo cały czas gdzieś jeżdżę. Kręciłem się w okolicach Incubusa. Jakoś nie było czasu, żeby się skupić na jednej płycie i czasem słucham jak leci. Incubus, Queens Of The Stone Age i to było na tyle, jeśli chodzi o moje ostatnie słuchanie. Więcej mi się nie przydarzyło.

Poza tym słucham tak po staroświecku, czyli to, co mam gdzieś w domu. Kiedyś mi się podobał Aerosmith, więc czasami uda mi się gdzieś puścić w samochodzie. Albo starocie typu James Brown, Rolling Stonesi, a w międzyczasie Soundgarden, bo mam zrobioną taką składankę.

W kilku utworach twój głos skojarzył mi się z Laynem Staley'em, z takim grunge'owym graniem, np. w "Przebacz mi, już wiem".

W pewnym sensie tak jest. Ktoś kiedyś powiedział, że w naszej muzyce pobrzmiewa mu Alice In Chains, a inny, że w solówce słyszy Sepulturę. Wiadomo, że ta muzyka nie jest nam obca i po prostu nam się podoba. Dlatego gdzieś zawsze to się może pojawić.

Ja z Foszczyńskim dlatego się bardzo lubimy, bo nasze głosy brzmią razem bardzo ciekawie. Niezależnie od tego, czy ja śpiewam "górą", a on "dołem", czy odwrotnie. Zawsze jest w tym coś fajnego.

No właśnie, to fajnie wypada. Jacek Foszczyński napisał też połowę materiału. Nie wyrywa ci się na pierwszą linię?

Nie (śmiech). I to chodzi, że ten zespół nie jest zespołem gwiazdorskim, nie ma tu jasno określonego lidera. Ja czasami muszę zająć zdecydowane zdanie w określonej sytuacji, niezwiązanej z muzyką. Na tym polega liderowanie - powiedzieć czy gramy, czy nie gramy. Czy powiedzmy utrzeć komuś nosa, jak podskakuje - różnie, jak w życiu.

Ja z Foszczyńskim nie kłócę się o miejsce w szeregu. Nawet mi to odpowiada, że on ze swojej strony coś komponuje. To nie jest tak, że wszystko, co przyniesie, jest akceptowane, albo że wszystko jest gotowe w stu procentach. Nie ma sytuacji, że zabrania własnych rozwiązań. Jest więc tak, jak w normalnym zespole.

Premiera płyty odbyła się w Krakowie, na wspólnym koncercie z grupą Ziyo, z którą łączą was więzy towarzyskie, poprzez przez gitarzystę Piotra Sokołowskiego. Jak odbierasz ten występ?

To była tak zwana prapremiera. Co do wrażeń, to mi ciężko mówić, bo miałem tyle wrażeń na sekundę, że nie jestem w stanie do tej pory wszystkiego ogarnąć. Z samego koncertu jesteśmy zadowoleni, choć wiadomo, że gdzieś tam ktoś się zapewne pomylił.

Na taką porę, 3 listopada, myśmy się nie spodziewali sytuacji, że publiczności będzie tak dużo. A oni nas troszeczkę przeskoczyli, w dodatku okazało się, że ludzi, których nie znamy, praktycznie w ogóle nie ma, że klub jest pełny i impreza zawodowa na wysokim poziomie, tak jak być powinno. Koncert w starym stylu - rzadko teraz spotykane zjawisko, że ludzie chcieli iść na koncert i się na nim dobrze bawili. Często zdarza się sytuacja, że ludzie wiedzą, po co chodzą na koncerty.

Zagraliście z Ziyo, których twórczość dość różni się od waszej. Jak to zagrało stylistycznie?

Procedura jest banalnie prosta, bo Jerzy Durał [lider Ziyo - przyp. red.] to mój przyjaciel. Wszelkie działania w kierunku nagrania płyty prowadziliśmy w Tarnowie, właśnie przy pomocy Jerzego. Wymieniamy się też gitarzystą.

A czy jest taka różnica stylistyczna między tym nowym materiałem Ziyo, "Popburgerze", a nami? Pewne rzeczy są zbliżone, bo zarówno Jerzy, jak i my lubimy U2, i czasem nawet cytujemy pewne rzeczy w swoich numerach. Poza tym nie jest też tak, że na koncercie muszą grać kapele, które grają tak samo. Chodziło o to, że Jerzy jest naszym kolegą, który również wydał nową płytę. Wszyscy się znamy bardzo dobrze i jak już robimy jakiś pomysł, to postanowiliśmy go zrobić wspólnie.

Do utworów z nowej płyty powstały dwa teledyski. Możesz o nich opowiedzieć?

Na razie powstał tylko do "Młodości", a do "Ja wiem, że wiesz" ma dopiero powstać. Było mało czasu, bo tyle zajęć związanych z przygotowaniem premiery, że nawet próby nie zdążyliśmy zrobić.

Klip do "Młodości" kręciliśmy jeszcze przed wakacjami, w maju, było strasznie gorąco. To był teledysk kręcony po koleżeńsku. Mam kolegę, który jest muzykiem, aczkolwiek już nie gra. Dawno temu w Krakowie był zespół LaMen i on był jego gitarzystą. W połowie lat 90. myśmy się skumali, zrobiliśmy razem cztery piosenki i nawet zagraliśmy parę koncertów. I to już było takie granie grunge'owe, choć też troszeczkę bardziej britpopowe. Poza tym on kręci bardzo ładne teledyski i wykorzystaliśmy go, by zrobił także nam.

Kręciliśmy go w klubie "Zaścianek", bo okazało się, że przy odpowiednim oświetleniu wygląda jak sceneria z filmu "Nostromo". Jest to klip koncertowy, nie ma tam zbyt wielu scen. Praktycznie zostało to zrobione jedną kamerą. Nie jest to wysokobudżetowy teledysk.

Kiedyś ważne było, jak wygląda zespół i co gra, i wokół tego kręcił się teledysk. Teraz bywa różnie, są różne dziwne obrazki, które odwracają uwagę od tego, co się dzieje w muzyce. Często bywa też tak, że jak się puści piosenkę bez teledysku, to później nie wiadomo, o co chodzi.

Co z waszą przeróbką słynnego discopolowego przeboju "Szalona"? Ten utwór nie znalazł się ostatecznie na płycie.

Na płycie jej nie zamieściliśmy, bo nie pasowałaby stylistycznie. To miał być bowiem żart, który wzbudził poważne kontrowersje na festiwalu tyskim, choć 70 procent zespołów tam występujących też gra standardy, tyle że bluesowe. Postanowiliśmy zrobić jajo i rozbawić publiczność, grając standard disco polo w wersji rockowej, czyli po prostu głupotę. Okazało się, że część ludzi kapnęła się, że to jest głupota, ale się obraziła, a część ludzi zwariowała na punkcie tej piosenki i teraz koncert nie może się odbyć bez "Szalonej".

Chociaż nie jestem szczęśliwy z tego powodu, bo tam nie ma nic do roboty. Na płycie nie chcieliśmy tego utworu zamieszczać. Tak samo nie możemy zamieścić standardu Beatlesów "With Litte", bo musimy uzyskać "pozwoleństwo" od McCartney'a, a na to na razie nie ma czasu.

Rozumiem, że nie macie do niego telefonu.

Dokładnie (śmiech). Trzeba mu wysłać płytę czy numer, i pogadać, czy wolno.

Gracie jeszcze jakieś przeróbki na koncertach?

Gramy jeszcze "No Woman No Cry", jako dowód tego, kto od kogo zżyna, ponieważ mnóstwo polskich piosenek można do tego zaśpiewać. Łącznie z tym, że ja kilka takich piosenek śpiewałem, a nie wiedziałem wtedy jeszcze, czym kaczka wodę pije (śmiech).

I jeszcze jeden standard Neila Younga, "Keep On Rockin' In A Free World", który po prostu gram od samego początku. A on kiedyś w muzyce grunge'owej stał się modny, bo chyba go Pearl Jam wykonał. I okazało się, że Neil Young to ojciec grunge'a, więc czemu nie?

Dziękuję za rozmowę.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Revolucja | Jacek Dewódzki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy