Reklama

Demon seksownych bitów, czyli od zera do bohatera

Na początku został twarzą najpopularniejszego zespołu Ameryki. Potem pomyślał o robieniu muzyki. Zmył piętno boysbandu, zyskał wiarygodność, zgłosił pretensje do tronu Michaela Jacksona. Po czterech latach od przełomowego "Justified", Justin Timberlake wraca jako demon seksownych bitów.

Mógł skończyć w czyśćcu popowych gwiazdeczek, utrzymujących się do końca życia z tantiem za kilka przypadkowych hitów, nagranych w młodości pod okiem branżowych wyjadaczy. Na początku nic nie wskazywało, by boysband 'N Sync miał się czymkolwiek wyróżnić. Stworzony jako pasożyt na popularności Backstreet Boys, korzystający z tych samych zresztą szwedzkich producentów, proponował konfekcyjne melodie, jakkolwiek - niezwykle chwytliwe.

Miliony nastolatek ruszyły do sklepów, czyniąc z 'N Sync wielki komercyjny sukces. Zespół zaliczono do czołówki teen popu - gatunku, który w Europie zbyto wzruszeniem ramion, ale w Ameryce uznano za osobny fenomen końca XX wieku. Razem z Britney Spears i Christiną Aguilerą, 'N Sync wpisało się w kreowaną na potrzeby nastolatków plastikową estetykę, która nieoczekiwanie przebiła się do głównego nurtu.

Reklama

Ze swoimi tlenionymi, wyżelowanymi lokami Justin idealnie pasował do świata wyobrażeń czytelniczek "Bravo", ale skala sukcesu sprawiła, że zaczął trafiać na okładki "Rolling Stone'a". Jego pozycję dodatkowo umacniało to, że tworzył z Britney parę marzeń Ameryki: młodzi, piękni, zakochani i, zgodnie z zapewnieniami księżniczki pop, czekający z seksem do ślubu, mieli być wzorcami osobowymi całego pokolenia.

Z landrynkowej estetyki Justina i spółki pokpiwano do momentu, w którym płyta "No Strings Attached" z przebojem "Bye, Bye, Bye" sprzedała się w pierwszym tygodniu w bajecznej ilości 2 miliony 400 tysięcy egzemplarzy, ustanawiając niepobity do dziś rekord. Krytyka zamilkła z podziwu i przerażenia, doszukując się nowej jakości w nieśmiałych wycieczkach w stronę r'n'b i elektroniki.

Magazyn "Rolling Stone" umieścił 'N Sync na okładce z tytułem "największy zespół świata". Może nieco na wyrost, bo wcześniej takie okładki mieli U2 i R.E.M. Kolejny album niemal w połowie składał się z koprodukcji Timberlake'a, który firmował zwrot zespołu ku czarnym brzmieniom, podczas gdy drugi lider zespołu, JC Chasez, wolał skręcić w nieznany Ameryce 2-step. W rezultacie płyta "Celebrity" rozczarowała część fanów i została uznana za porażkę - co w przypadku 'N Sync wciąż oznaczało solidne 5 milionów sprzedanych egzemplarzy.

Justin przezornie opuścił tonący okręt, umiejętnie budując napięcie przed spektakularnym debiutem solo. Na pożegnalny singel grupy wybrano duet z Nellym, przygotowując widownię na muzyczną woltę Timberlake'a w kierunku brzmień ulicy. On sam odstawił farbę do włosów, wyrzucił obciachowe fatałaszki i rozstał się z Britney. Postanowił być niedobry. Do atutów, które już posiadał - fenomenalnych zdolności tanecznych, rozpoznawalnego nazwiska i znajomości twardych reguł show-biznesu - dorzucił trochę szczerości, trochę skandalu i dużo dobrej muzyki.

"Justified"

Premierę nowego Justina od początku kreowano na wydarzenie gali MTV Video Music Awards 2002, ale obawy były duże: czy rok po półnagiej Britney tańczącej z pytonem ktoś to przebije? Występ Timberlake'a, który wyskoczył z wielkiej atrapy boom boxa, by zaśpiewać falsetem "Like I Love You" do układu przywołującego najlepsze czasy Michaela Jacksona, wyjaśnił sprawę: to były narodziny megagwiazdy.

Jeszcze przed premierą płyty H&M zaczął sprzedawać kapelusze takie jak ten, w którym Timberlake wystąpił na scenie.. Wydanie "Justified" poprzedziła też umiejętnie podsycana fala spekulacji na temat zemsty, jaką piosenkarz zaplanował na Spears, która miała go zdradzić z przyjacielem obydwojga, choreografem Wadem Robsonem. Wybrana na kolejny singel "Cry Me a River" nie pozostawiała wątpliwości: "To nie tak, że tylko z nim rozmawiałaś".

Makiaweliczne wideo z sobowtórem byłej kochanki dopełniło dzieła zniszczenia i potwierdziło, że Justin rozstał się z wizerunkiem grzecznego chłopca, a on sam chętnie ciągnął wątek, opowiadając Howardowi Sternowi w audycji na żywo, jak bardzo mu "smakowała" najsłynniejsza dziewica świata.

Z niedyskrecji rozgrzeszyła Timberlake'a muzyka: wyrafinowana produkcja, jaką w "Cry Me a River" przykrył jego tabloidowe wynurzenia Timbaland, i gorący funk "Rock Your Body", który wymyślili mu geniusze z The Neptunes.

Do "Justified" przyłożyli też rękę: Janet Jackson, stękająca w "Take Me Now", raperzy z Clipse i Bubba Sparxx. Płyta pokazała zupełnie innego Justina - rozsmakowanego w soulu chłopaka z Memphis, któremu na wzór Jacksona udało się stworzyć bezobciachowy pop. Chór pochwał płynących od krytyki po obu stronach Atlantyku nie od razu zadowolił piosenkarza.

W wywiadzie dla MTV przyznał: "Pamiętam to uczucie, kiedy wydałem Justified, mówiąc sobie Tak, teraz śpiewam R&B'. I wtedy pojawiły się recenzje - wszystkie mieściły się w przedziale od średni do dobry, ale wszystkie były umieszczone w dziale pop i to mnie wkurzało".

Dał się przekonać, kiedy zakwalifikowano go nie jako sezonową gwiazdkę, ale wręcz zbawiciela popu. Stał się ikoną stylu. O jego względy biły się już nie magazyny dla nastolatków, ale biblie świata muzyki i mody: okładka z Justinem stała się koniecznością, a on sam awansował na pupila opiniotwórczych mediów na całym świecie. Nie tylko jego kapelusik, ale i taneczne ruchy były imitowane na parkietach całego świata, grających na okrągło "Rock Your Body" i remiksy innych przebojów, robione przez Basement Jaxx, Deep Dish, Paula Oakenfolda i Dirty Vegas.

O akceptacji wymagającej społeczności klubowej świadczyła też nagroda DanceStar przyznana Justinowi jako najlepszemu artyście masowemu na dorocznej Winter Music Conference w Miami.

Za "Justified" miał zresztą zgarnąć całe naręcza statuetek.

Niewłaściwe działanie Timberlake był murowanym kandydatem zarówno do Brit Awards, jak i Grammy. Obłapianie największego atutu Kylie Minogue podczas wspólnego występu w Londynie zapewniło obojgu czołówki gazet - nawet bardziej niż to, że zaśpiewali kawałek Blondie. W Europie nikt jednak nie robił problemu z odrobiny seksu na scenie i Justin wyniósł z ceremonii dwie nagrody.

Kłopoty zaczęły się w domu. W pruderyjnej Ameryce rozpętała się burza po tym, jak podczas transmitowanego na żywo występu "przypadkowo" zerwał stanik Janet Jackson, odsłaniając jej silikonową pierś. Smaczku dodawało sprawie to, że Janet miała z Justinem przelotny romans w czasie nagrywania "Justified", a obnażenie przebitego kolczykiem sutka nastąpiło po słowach: "Będę miał cię nagą przed końcem tej piosenki".

Strażnicy moralności nie posiadali się z oburzenia, wnosząc skargi na nadawcę. Sprawa stała się polityczna, bo republikańska administracja postanowiła ukarać telewizję CBS rekordowym mandatem, a ta naciskała, by obwiniani artyści zostali skreśleni z listy gości na Grammy. Janet i Justin zarzekali się, że to wypadek, i że pierś miała pozostać zakryta wewnętrzną warstwą czerwonego jedwabiu, ale bossowie telewizji, przestraszeni perspektywą utraty praw do transmisji meczów, oczekiwali przyznania się do winy i przeprosin.

Janet odmówiła upokarzającego kajania się, Justin ugiął się i przeprosił. Tłumaczył, że incydent nastąpił w wyniku "niewłaściwego działania kostiumu", co stało się obiektem kpin. Dziś przyznaje, że jego zachowanie nie było honorowe: "Przypisano mi najwyżej 10 procent winy - to wiele mówi o społeczeństwie, o tym, jak traktuje kobiety, a zwłaszcza ludzi o innym kolorze skóry. Poza tym część mnie chce krzyczeć: wciąż nie znaleźliście broni masowego rażenia [w Iraku - od red.], a zajmujecie się tym?!".

Wydaje się jednak, że był szczerszy, kiedy wypsnęło mu się: "Chciałem dać wam coś, o czym moglibyście gadać". Stracił w oczach Janet, ale mógł odebrać dwie wygrane Grammy.

Zobacz teledyski Justina Timberlake'a na stronach INTERIA.PL.

Jan Mirosław

Machina
Dowiedz się więcej na temat: justin | Grammy | demon | Justin Timberlake
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy