Reklama

Recenzja Stone Temple Pilots "Stone Temple Pilots (2018)": Pasja i pazur

Nowy wokalista to szansa na przedefiniowanie swojego stylu. Instrumentaliści Stone Temple Pilots niewątpliwie odnaleźli wspólny język z Jeffem Guttem, próbowali dokonać zmian, aczkolwiek nie zabrakło kilku wpadek.

Nowy wokalista to szansa na przedefiniowanie swojego stylu. Instrumentaliści Stone Temple Pilots niewątpliwie odnaleźli wspólny język z Jeffem Guttem, próbowali dokonać zmian, aczkolwiek nie zabrakło kilku wpadek.
Grupa Stone Temple Pilots powróciła z nowym wokalistą /

Najnowszy album Stone Temple Pilots ma być dla muzyków niewątpliwie nowym początkiem. Dowodów mamy na to co najmniej kilka. Płyta może wprowadzić bowiem niezły zamęt, gdyż została ochrzczona w taki sam sposób jak ostatni, wydany w 2010 roku longplay grupy. Do tego amerykańska grupa coraz wyraźniej odcina się od swoich grunge'owych korzeni. A przede wszystkim może pochwalić się nowym wokalistą.

Nie da się ukryć - Jeff Gutt miał twardy orzech do zgryzienia przejmując pałeczkę po dwóch nieżyjących, a szeroko kojarzonych artystach. Scott Weiland jeszcze za życia stał się wokalistą kultowym, a czerpiąc z dziedzictwa sceny Seattle, po śmierci ogłoszony mianowany został jednym z głosów generacji X.

Reklama

Chester Bennington towarzyszył zespołowi co prawda tylko podczas EP-ki "High Rise", ale obdarzył tę pozycję partiami wokalnymi, które spokojnie można nazwać jednymi z najlepszych w jego karierze. I chociaż już ten wybór był powszechnie krytykowany przed zrealizowaniem nagrań, to nikt nie mógł spodziewać się, co nastąpi później.

Jeff Gutt przed dołączeniem do Stone Temple Pilots najbardziej kojarzony był wszak jako... uczestnik "X Factora". W świecie gitarowego grania, gdzie autentyzm, dążenie do celu ciężką pracą wciąż uznawane są za pewną wartość, mógł to być cios dla fanów. Na szczęście, po raz kolejny okazało się, że nie ma co wyrokować przed usłyszeniem efektów.

Swoją moc Gutt udowadnia już w otwierającym album "Middle of Nowhere" - numerowi, który podróżuje zdecydowanie bliżej stoner rocka w duchu Queens of the Stone Age aniżeli tradycyjnemu brzmieniu Stone Temple Pilots. Pędząca do przodu gitara stowarzyszona jest z siarczystymi bębnami, a na to wszystko położono przybrudzone, z lekka chropowate wokale Jeffa. Uniwersalność swojego głosu Gutt pokazuje w indie-rockowym, nieco nawet stadionowym "Meadow": nowy nabytek Stone Temple Pilots wspaniale podróżuje od napędzającej refren rockowej chrypy do znacznie spokojniejszych zwrotek z nutą wyższych rejestrów pod koniec wersów. To ten moment, w którym wiadomo, że wokalista był wyborem idealnym.

Imponuje ciężkie jak diabli "Roll Me Under", które swoją agresywną ścianą gitar złożoną z nawałnicy przesterów plasuje się gdzieś między hardrockowymi dziełami Audioslave oraz piaszczystych klimatów Kyuss. W ciekawy sposób kontrastuje z następującym po tym utworze "Never Enough", ewidentnie czerpiącym z bluesowej rytmiki. Kawałek daje niezbędny oddech po wcześniejszym, masywnym ataku gitar, a jednocześnie jest zwyczajnie bardzo udanym numerem. I warto tu zwrócić uwagę na ten ostatni przymiotnik, bo nie zawsze tak bywa dobrze.

No właśnie: Stone Temple Pilots na najnowszym albumie najlepiej funkcjonuje, gdy stawia na bezkompromisowość, romansuje z garażowym brzmieniem, przełamując je bardziej melodyjnymi stawkami. Takie "Six Eight" można uznać pod tym względem za absolutne zwycięstwo.

Trudno sympatyzować natomiast z tym, co się wydarzyło przy "Thought She'd Be Mine" zawieszonym gdzieś między ostatnimi dokonaniami reaktywowanego Suede - co jeszcze nie byłoby w sobie złe - oraz pop-rockiem w duchu Nickelback, za co już należy karcić. "The Art of Letting Go" i "Finest Hour" potwierdzają tylko, że próby wdrożenia przystępności do całego materiału kierują Stone Temple Pilots w stronę nadto generycznych, indie-rockowych ballad. Cóż, to nie jest właściwa ścieżka, a o tyle zaskakująca, że w latach 90. to właśnie te zwolnione, delikatniejsze klimaty świadczyły o sile grupy.

Jeżeli miałbym więc pochwalić nowy album Stone Temple Pilots, to na pewno za te najbardziej energiczne momenty, które pokazują, ile tkwi w nich jeszcze pasji i pazura. Do tego między nowym wokalistą a instrumentalistami aż iskrzy. Szkoda więc, że gdy album zwalnia, ma się często wrażenie pewnego rodzaju wyrachowania i oglądania się na przyjazne radiu, rockowe trendy. A przecież Stone Temple Pilots nie musiało nigdy robić takich rzeczy, bo to marka sama w sobie, prawda? Właśnie przez taki brak zaufania do siebie najnowszy krążek Amerykanów jest tylko dobry. Mogło być znacznie lepiej. Może następnym razem?

Stone Temple Pilots "Stone Temple Pilots (2018)", Warner Music Group

6/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Stone Temple Pilots | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy