Liroy & DJ HWR "L7": Powrót Boom-Bapu [RECENZJA]
To naprawdę nie jest materiał, który spowoduje u słuchaczy rapu natychmiastowe bicie braw. Ale jeżeli szukacie czystego, rasowego brzmienia boom-bapowego bez wydziwiania, to znajdziecie tu wszystko, czego potrzebujecie.

Wiecie, ile lat minęło od ostatniego albumu Liroya? 19. A wiecie, ile lat minęło od przełomowego w jego karierze "Alboomu"? 30! Co robiliście trzydzieści lat temu? Doskonale pamiętam, że wówczas jako ledwie czteroletni szkrab siedziałem z nastoletnią wówczas ciocią, która słuchała muzyki na walkmanie. Kiedy spytałem jej, czego słucha, podrzuciła mi słuchawkę i powiedziała: "Liroya". To był mój pierwszy kontakt z rapem w życiu. Gatunkiem, od którego zaczęła się cała moja fascynacja muzyką, i przez który nie poznałbym również świata muzyki gitarowej czy alternatywnej. Ale przyznaję, że nie sądziłem, że po tylu latach będę znowu słuchał Piotra i czerpał tyle radości z obcowania z jego materiałem.
Jestem przekonany, że "L7", nagrane przez Liroya ze wsparciem producenckim i DJ-skim HWR-a (kojarzonego chociażby z zapomnianym i bardzo niedocenianym Heavy Mental), nie trafi na listy najlepszych albumów 2025. Ale to album, którego konwencja jest na tyle specyficzna, że nie da się nie słuchać tego krążka z uśmiechem na twarzy.
Jeżeli tęsknicie bowiem za boom-bapowymi bitami brzmiącymi niczym wyjęte z Nowego Jorku lat 90. (choć wyjątkiem jest "Obudź się" z west coastowymi piszczałami), oldskulową nawijką, w której o wiele ważniejsze od tekstów jest przekazywanie energii, to poczujecie się jak w domu. Bo Liroya faktycznie słucha się tu przyjemniej niż kiedykolwiek. I to nawet jeżeli w trakcie słuchania nie traficie ani razu na moment, w którym zdecydujecie się cofnąć zwrotkę, zapisać sobie cytat, sprawdzić wyjaśnienie skomplikowanej metafory.
Tego tu nie ma - to jest prosty rap, który traktuje o robieniu rapu, robieniu swojego, sięganiu po swoje, nieżałowaniu niczego, szczerości i życiu zgodnie ze swoimi wartościami. Nie zapamiętacie pewnie za wiele, ale podczas słuchania łeb sam się buja, klimat oparty na sentymentach robi swoje. Brzmieniowo broni się to natomiast na tyle dobrze, że spokojnie jestem w stanie sobie wyobrazić, że na tych bitach mogliby pojawić się KRS-One czy Redman w swoich najlepszych czasach.
Od czasu do czasu znajdą się drobne urozmaicenia w postaci gości. W "Całym bloku" pojawił się Fenomen w składzie Namaste (dawniej znany jako Ziaja) oraz Żółf, ale oprócz poczucia niedosytu podyktowanego tęsknotą za rapem z Jelonek, trudno zanotować tu coś więcej. W "Złości" Pih w swoim stylu proponuje brutalną nawijkę, tracąc jednak nieco z dawnej żyletkowości flow - zgaduję, że chęć dbania o swoje struny głosowe zrobiła swoje. W "Rapie" z kolei gościnnie wystąpiła Mika Urbaniak, która nieźle wpisała się w tradycje soulowych wokali dopasowywanych do tradycyjnych, boom-bapowych kawałków.
Choćbym się starał, naprawdę nie dodam tu zbyt wiele. Jeżeli lubicie oldschoolowy rap, to z pewnością macie tutaj absolutnie wszystko, czego oczekujecie. Ja powiem tylko, że to zdecydowanie najbardziej spójny materiał Liroya z całej jego dyskografii. A to w jego przypadku ogromne osiągnięcie.
Liroy & DJ HWR, "L7"
7/10