Reklama

Anvil "Impact Is Imminent": Metal o metalu [RECENZJA]

Najbardziej metalowa z metalowych kapel świata nagrała właśnie dziewiętnastą płytę. I jest to oczywiście najbardziej metalowa z metalowych płyt. Tylko, że...

Najbardziej metalowa z metalowych kapel świata nagrała właśnie dziewiętnastą płytę. I jest to oczywiście najbardziej metalowa z metalowych płyt. Tylko, że...
Okładka albumu Anvil "Impact Is Imminent" /materiały prasowe

W muzykę rockową i metalową właściwie od zawsze wpisany jest etos podążania za własnymi marzeniami, niezależnie od przeciwności losu, a może wręcz właśnie w ich skutek. Przesłanie nadziei i odmowę poddania się niesprzyjającym okolicznościom losu znajdziemy w tekście niejednego metalowego szlagieru, nie wspominając nawet o dedykowanych metalowi produkcjach okołomuzycznych, jak choćby przezabawne "Tenacious D in the Pick of Destiny" Jacka Blacka. Nigdy chyba jednak taka postawa nie była aż tak prawdziwa, a jednocześnie tak wzruszająca jak w przypadku rockumentu "Anvil: The Story of Anvil" i właściwie całej historii kanadyjskiego zespołu.

Reklama

Jeśli ktoś tego fantastycznego dokumentu nie zna (a obejrzeć warto nawet jeśli kompletnie nie obchodzi was żaden metal), zrekapitulujmy: Anvil w 1984 stoją u progu światowej sławy. Zaczynają grać u boku największych bandów w rockowym świecie, wycierać kuprem największe muzyczne areny. Coś jednak nie bangla. Czegoś jednak brakuje. 

I pstryk - przenosimy się o dwadzieścia lat w przyszłość. Wokalista Steve "Lips" Kudlow (nie dość, że "Wary", to jeszcze "Kudłow") jest kierowcą w firmie zajmującej się cateringiem dla dzieci, a perkusista Robb Reiner pracuje na budowie. Zmagają się z problemami finansowymi, bezdomnością, cały czas pytając psotny los, dlaczego skazał ich na taką życiową poniewierkę miast zapewnić garderoby pełne koksu i groupies. W końcu jednak stają przed okazją: trasa po Europie. Oczywiście Anvil nie byliby Anvil, gdyby wszystko na owej trasie miało pójść zgodnie z optymistycznymi przewidywaniami. Więcej fabuły zdradzać nie będę, dodam może tylko tyle, że w 2008 ów dokument zdobył nagrodę publiczności na festiwalu Sundance i - a nie jest to tylko moja odosobniona opinia - jeśli kto oglądając go nie uroni łzy, to po prostu jest bez serc, bez duszy, jest szkieletów ludy.

Niemniej, za faktem, że Anvil nigdy nie stali się największym zespołem heavy/speed/thrash na świecie nie stało tylko i wyłącznie sprzysiężenie sił złych i mrocznych czy zwyczajny brak szczęścia. Przy całej sympatii, której do tych facetów obdarzonych psią wręcz uczciwością, szczerością i dobrodusznością nie sposób nie mieć, Anvil po prostu nigdy nie byli szczególnie dobrym zespołem. Może ich płyta z 1982 roku "Metal on Metal" była całkiem udana, ale nadal do tych największych mieli stosunkowo daleko. A nagrania z drugiej połowy tamtej dekady, jak i późniejsze tylko potwierdzały, że kapeli zwyczajnie brakuje "tego czegoś". Dodawszy do tego coraz niższe budżety kolejnych nagrań i niesprzyjający, począwszy od początku lat dziewięćdziesiątych, dla takiej muzyki klimat...

Dobijając jednak do brzegu: nowa - dziewiętnasta już w karierze - płyta Anvil, "Impact Is Imminent", to absolutnie klasyczny Anvil. Czyli klasyczny metal o metalu. Miejscami podbity odrobinę psychodelicznym i garażowym rockiem, jak choćby w takim "Teabag" (polecam sprawdzić, co w slangu znaczy "tabag" i "teabagging"). "Impact Is Imminent" to feeria prostodusznych i prostolinijnych metalowych piosenek, które na dobrą sprawę składają się na idealną piwkometalową playlistę, która bezboleśnie wejdzie, nawet jeśli nie mamy w zwyczaju nosić katany z ekranem Wodos (kto nie zna, niech googluje). 

Przy takich petardach jak overkillowaty "Someone to Hate" i manowarowaty "Take a Lesson" człowiek przez chwilę nawet zachodzi w głowę, czemu ci kolesie nie stoją dziś tam, gdzie Running Wild albo U.D.O., choć - bądźmy szczerzy - i owi nie stoją dziś wcale na szczególnie godnym postumencie. Zrazu jednak, kiedy wchodzi numer w stylu "Ghost Shadow" wszystko staje się jasne.

Numery po prostu zbyt pospolite, brzmienie nieszczególnie oryginalne, a "Wary" - choć na tym albumie w niezłej wioślarskiej formie - nie jest jednak wymarzonym wokalistą i frontmanem. Czuć po prostu ten wszechobecny "brak tego czegoś". Przy całej sympatii, droga na metalowy parnas nigdy nie wiodła przez kawałki pokroju "Another Gun Fight" czy nijakiego "Fire Rain" których ci bardziej w gatunku utytułowani, co z racji pionierstwa Anvil zakrawa na ironię, pewnie nie wzięliby na tracklistę nawet w roli wypełniacza. 

Jasne, że to muzyka, której nie sposób brać inaczej, niż z przymrużeniem oka. Sęk w tym, że nawet zachowując wszelkie proporcje, nawet jeśli słuchamy tego wszystkiego ironicznie, Anvil po prostu nie jest dobrym zespołem. I nigdy nie był. To fantastyczni ludzie, etosowcy na pełnej, street creda i zapału nie sposób im odmówić. I to, że istnieje kapela, która jest jakby żywą, nieudawaną wersją Spinal Tap, jest oczywiście ekstremalnie urocze, nie przesądza jednak niestety o jakości. 

Rozglądając się za informacjami o tej płycie przeczytałem, że w 1981 roku, po odejściu Eddiego Clarke'a z Motörhead, Lemmy zaproponował Kudlowowi fuchę bycia wioślarzem jego kapeli. Kudlow odmówił, bo chciał wywalczyć sławę własnym sumptem i własnymi kompozycjami. Czegoś takiego po prostu nie sposób nie szanować, c'nie?

Anvil "Impact Is Imminent", Mystic

5/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Anvil | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama