X Factor
Reklama

Nie płakałem po "X Factor"

"Program 'X Factor' przechodzi do historii" - ujawnił na Facebooku Kuba Wojewódzki. Emisja kończy się zatem po czterech edycjach formatu, który mimo międzynarodowej renomy, w Polsce srodze rozczarował.

Przyczyna tej decyzji - jeszcze niepotwierdzonej oficjalnie - może być tylko jedna: oglądalność. W szczytowym momencie pierwszej edycji "X Factor" miał 5,5 mln widzów. Finał czwartej edycji obejrzało natomiast 1,85 mln Polaków.

Co poszło nie tak?

Choć decyzje telewidzów niekoniecznie odzwierciedlają poziom audycji (często milionową widownią cieszą się programy zawstydzające), to w przypadku "X Factor" tak właśnie było. Pomijając techniczny aspekt realizacji, który jak to w TVN był bez zarzutu, cała reszta po prostu się nie udała.

Przeciętni byli uczestnicy, nieogarnięci jurorzy (zaraz wyjaśnię, dlaczego), pozbawione fajerwerków odcinki na żywo. Było do bólu przewidywalnie - pierwsze dwie edycje rozstrzygnęły się, jeszcze zanim się na dobre rozkręciły.

Reklama

Jeśli chodzi o uczestników...

Katowano nas kolejnymi młodymi "rockmanami", którzy na jedno kopyto wykonywali przebój "Use Somebody" Kings Of Leon i za każdym razem tak samo wzruszali jurorów.

Katowano nas krągłymi, jowialnymi dziewczynami, z których każda jedna miała zostać polską Arethą Franklin i oczywiście śpiewała "Natural Woman".

Katowano nas nażelowanymi przystojniakami pozbawionymi osobowości i gustu muzycznego. A czasem i głosu.

Katowano nas ślicznymi 20-letnimi dziewczynami, które z zamkniętymi oczami śpiewały ballady, a jury w egzaltowanym zachwycie nie potrafiło odróżnić pięknej kompozycji i seksownych nóg od pięknej interpretacji.

Katowano nas niegrzecznymi zachrypniętymi dziewczynami, które roznosiły scenę przebojami Janis Joplin, a później okazywało się, że nie potrafią śpiewać inaczej niż naśladując Janis.

Katowano nas miłymi, uczynnymi chłopakami, którzy chcieliby zostać gwiazdami popu, takimi z radia - oni pierwsi dostaną piosenki od Marka Kościkiewicza.

Katowano nas pociesznymi gospodyniami domowymi, które poziomem odstawały od i tak słabej reszty, ale za to poruszały do łez Czesława.

Katowano nas naprędce kleconymi zespołami wokalnymi, które z góry były skazane na porażkę. W czwartej edycji zespoły wokalne zastąpiły zespoły "normalne", takie z dolnej półki "Must Be The Music" (nie żebym był fanem polsatowskiego show).

Jeśli chodzi o jury...

Jurorzy przekroczyli granice śmieszności w swoich opiniach. Te łzy, te zachwyty mogły powodować u widza odruch wymiotny, ponieważ nawet jeśli były szczere, to absolutnie nie przystawały do tego, co słyszeliśmy.

"Mam w domu parę tysięcy płyt i brakuje mi tylko jednej - twojej!" - mówił Kuba Wojewódzki do Michała Szpaka. Czy dziś się swojej opinii wstydzi? Powinien. Szpak, który miał być wg Kuby nie tylko wspaniałym śpiewakiem, ale także papierkiem lakmusowym polskiej tolerancji, nie okazał się żadnym wielkim artystą, tylko narcystycznym celebrytą.

Ponadto jurorzy co rusz podejmowali błędne decyzje dotyczące tego, kogo przepuścić dalej, a kogo wyeliminować. Spośród setek utalentowanych uczestników przepychali do odcinków na żywo takie postacie jak William Malcolm, Mats Meguenni, Małgorzata Szczepańska-Stankiewicz, Paweł Binkiewicz czy Maja Hyży. W "The Voice Of Poland" żadne z nich nie przeszłoby przesłuchania w ciemno.

Jestem pewien, że gdyby spośród uczestników "bootcampu" wylosować zestaw finalistów poziom byłby wyższy.

Dobór jurorów tylko z pozoru był trafiony: Kuba Wojewódzki, największa gwiazda TVN-u, rozbawia i zaskakuje coraz rzadziej, a popisywanie się nieznajomością angielskiego podczas finałów z udziałem zagranicznych wykonawców było po prostu przykre. Czesław Mozil, bez dwóch zdań kompetentny w kwestiach muzykalności (to zresztą jego ulubione słowo), nie zawsze potrafił się wysłowić, co część widzów bawiło, a część niemożebnie irytowało. Zatrudnienie Mai Sablewskiej w pierwszej edycji okazało się pomyłką - pod każdym względem; Tatiana Okupnik wniosła trochę klasy, ale też myliła się w ocenach jak koledzy. Przyjście Ewy Farnej z pewnością rozruszało jury, ale i przyniosło kolejne hektolitry łez po zwyczajnych występach karaoke.

Talent show, wbrew pozorom, nie jest samograjem. Nie wystarczy skopiować format, zatrudnić kilka gwiazd do jury, dać ludziom mikrofon jak wuefista uczniom piłkę na zasadzie - "macie, śpiewajcie". Pokazał to również przykład amerykańskiego "X Factor" - zdjętego z anteny po trzech edycjach.

Moim największym zarzutem do producentów polskiego "X Factor" jest niepowodzenie w wyławianiu największych młodych talentów, nawet jeśli mówimy o mistrzach karaoke bez własnego repertuaru. Dwa słowa: Dawid Podsiadło. Największy sukces tego programu, ale i dowód jego porażki - nie wyłuskano bowiem więcej takich Dawidów czy Gienków. Po stronie zasług należy zapisać jeszcze wylansowanie Eweliny Lisowskiej, która może i nie nagrywa wielkiej sztuki, ale ma masę fanów i świetne wyniki. To wciąż jednak mało jak na cztery lata emisji "największego muzycznego show".

Ale zawsze może być gorzej! Oj, dużo, dużo gorzej. TVP odpaliła tej jesieni show "Superstarcie". Wiem, że nie oglądacie. Według wyników oglądalności nikt tego nie ogląda. Dlatego wyjaśnię szybko reguły programu - polskie gwiazdy (ha, ha) muzyki masakrują znane piosenki, co tydzień w innym gatunku muzycznym. Jak to w TVP, jest swojsko, przaśnie i żenująco. Rafał Brzozowski próbujący rapować jak Eminem, Natasza Urbańska wcielająca się w Iggy Azaleę, Titus zarzynający Beatlesów - no nie da się tego oglądać na trzeźwo. Dajcie spokój. Na tym tle "X Factor" jawi się jako rozrywka wyszukana, misyjna i zajmująca.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: The X Factor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy