Ostróda Reggae Festival 2018
Reklama

Ostróda Reggae Festival: Stawiać na pewniaków (relacja z trzeciego dnia)

- A na soundsystemie u Zdzicha był? - zapytał szanowany aktywista reggae'owy mieszkający ze mną drzwi w drzwi, kiedy wstałem po pierwszym dniu. Ano nie był. Ale w końcu dotarł, choć klimat pobliskiego pola namiotowego i przystani odbiega od tego festiwalowego i nie jest wskazany dla najmłodszych oraz osób o słabych nerwach bądź rozbudzonym poczuciu estetycznym.

 - A na soundsystemie u Zdzicha był? -  zapytał szanowany aktywista reggae'owy mieszkający ze mną drzwi w drzwi, kiedy wstałem po pierwszym dniu. Ano nie był. Ale w końcu dotarł, choć klimat pobliskiego pola namiotowego i przystani odbiega od tego festiwalowego i nie jest wskazany dla najmłodszych oraz osób o słabych nerwach bądź rozbudzonym poczuciu estetycznym.
Reggaenerator (Vavamuffin) w akcji /Dawid Szczygielski /materiały prasowe

U Zdzicha w tawernie cztery sielawy w occie za dziesięć złotych i rozkręcone na zicher Vavamuffin, gość trzeciego dnia Ostróda Reggae Festival. Być na czasie to jedno, ale Vava była tu przecież piętnaście razy, to starzy znajomi. Poza tym Reggaenerator jest stąd.

Szybko dotarło do mnie już w Czerwonych Koszarach, że o ile ktoś nie ma uczulenia na reggae i dancehall i nie dotarł do Ostródy wynikiem pokuty albo zakładu, to pytanie o sobotę jest bez sensu. Ona musiała się podobać. Taka Marla Brown ma przecież tę muzykę w genach, to córka samego Dennisa Browna. Głos ma głębie i trzymane w ryzach emocje, dyskografia pozycje takie jak "Crystal Woman", "Momma Knows Best" (ale np. tegoroczny "Trigger" niczym im nie ustępuje), a spokojem instrumentalistów można być obdzielić przynajmniej kilka bandów na dorobku. Szacunek dla repertuaru ojca (obowiązkowe "Here Comes The King") szedł w parze z celebracją życia. Czego tu nie lubić?

Reklama

Albo Macka B, mentor, który - jak sam mówi - gra jeszcze od lat 70. Marketingowcy mogliby go opisywać jako "ultimate reggae experience". To oczywiście feeling o ewidentnie ziołowej proweniencji (good ganja sound), ale też piekielnie charyzmatyczny toasting, gdy perkusja się zagęszcza i wokal zrywa się z łańcucha. To korzenie, kultura i pogadanki między utworami traktujące o niezdrowym fastfoodzie (i wspaniałych warzywach), modzie na przemoc, roli kobiet ("more than sex machine"), oddanie szacunku Marleyowi, Toshowi, Burning Spearowi i Twinkle Brothers.

To ska gonitwa z winylową siódemką w ręce w "Shut Your Mouth", spokojna melodia i refleksja w "I Don’t Wanna Be a Gangsta", nawiązania od Maxa Romeo po 10 cc. Ten typ się nie starzeje i nie zamyka (wspomniał nawet... rapera Wiz Khalifę!) i - jak mówił mi jeden z napotkanych artystów - to nie jest jeden z tych Jamajczyków, który przyjeżdża do Polski odfajkować zlecenie, tylko naprawdę GRA.

Rola najważniejszego wydarzenia na głównej scenie była jednak zarezerwowana. Trebunie-Tutki z Twinkle Brothers zamieszali i w world music, i w reggae. Do dziś pisze się o ich spotkaniu jako o czymś, co w teorii nie miało prawa się udać, ale jednak się udało i to na tyle, by je powtarzać. Bo to coś więcej niż jedno z karkołomnych, egzotycznych połączeń, których w latach 90. na fali kiczowatego worldbeatu i new age'u wypłynęło sporo.

Ten występ wzruszał, gdy tylko zmęczony już, łamiący się nieco głos Jamajczyka sparował się z liryzmem góralskich smyków, gdy nasze "nie bede się kłanioł" przeplatało się "I’ll honor you", gdy podhalańskie wygibasy towarzyszyły "skankin'", muzycy grali do siebie, tańczyli do siebie, wspaniale się ze sobą czuli. Atmosfery dopełniła maszyna do generowania baniek mydlanych, która z prawej strony sceny wypluwała w powietrze mnóstwo resztek pianek, co wyglądało jak... śnieg. Wyobraź sobie, że siedzisz w ciepły lipcowy wieczór, patrzysz na górali w strojach ludowych, na Wyspiarzy w barwach, telebim podsuwa ludowe wycinanki, animacje, folklorystyczne fragmenty starych filmów, melodie z grani toną w basie, podpierają się karaibskim rytmem i do tego wszystkiego ta mydlana zamieć. To już nie jest "tylko" muzyka i koncert, to realizm magiczny.

Rzeczą, którą trudno darować organizatorom, jest nałożenie się show jamajsko-góralskiego z dwudziestoleciem Dancehall Masak-Rah. Gdy podchodziłem kończyło jeszcze (Bobem Marleyem oczywiście) Sensithief, też świętujące urodziny, tylko że dziesiąte. Ludzie nie mieścili się w namiocie. Pablo 27 nie wszedł na scenę, on na nią wtargnął. "Zasady są proste - WSZYSCY MAJĄ ŚPIEWAĆ" - obwieścił krótko i bezczelnie. Muzyka ruszyła, ale ten nie był zadowolony, wrzasnął "pull up" i zwrócił się do publiczności "śpiewać, a nie jęczeć!".

Pablito, połączenie Busta Rhymesa z drill instructorem, uderzył z Marleyów - seniora i juniora, chwilę później korzystając z pomocy Juniora Stressa (i nie tylko, selektorzy z bogatej historii "Masakry" stawili się w komplecie) ciskał publiką od bandy do bandy, podnosił ją jak chciał, ryczeć nie bez satysfakcji "KTO JESZCZE CHCE WP****OL?!". To było piekielne karaoke, podczas którego od głębszego oddechu można było skończyć pod namiotem tlenowym i garderobą machało się w powietrzu. Żal było ten hades opuszczać (abstrahując od tego, że nie było to najprostsze technicznie).

Czy czymś zbrojny w juble i sprawdzonych bohaterów line-up czymś zaskoczył? Bardzo ładnie pokazał się Jahkry, młody jamajski zespół z dobrym debiutem "Survival" na koncie. Wjechał niemal funky, syntezatory chodziły jak w "Superstition" Steviego Wondera. Gitara i maniera wokalna były nieoczywiste, czasem bardziej "hendriksowe" niż jamajskie, nikt nie trzymał się sztywno kanonicznych rytmów, muzyka potrafiła się już nie tylko lać, co sączyć. Wrażenie robiły chórki.

Szkoda tylko, że Earthkry wychodziło po dwóch koncertowych maratonach (Macka B i Trebunio-Twinkle), kiedy ludzi bardziej od muzyki interesowało granie butelkami i puszkami w piłkę na pustawym placu. Zapamiętam też Pozyton Sound - bardziej chyba raperów niż nawijaczy, w każdym razie trzech typów idealnie i z zaraźliwym entuzjazmem wchodzących sobie w słowo, zgranych w strojach (marynary moro), a nawet choreografii. Hip-hop, garage, nawet soca? Proszę bardzo, nawet jeśli ten show miał więcej z Letniego, Chamskiego Podrywu niż z dajmy na to z ... Vavamuffin. Mixtape'u bym nie kupił, ale na wesele szwagra czy wyjazd integracyjny bym zabukował. Wnieśliby trochę leśnego powietrza.

No właśnie, Vava. Od nich zaczynałem, na nich skończę. "Bless" rozkręcone do freestyle'owego jamu, "Jah jest prezydentem" zgrabnie podszyte zgiełkiem to jasne punkty, choć zespół wypadał najkorzystniej, gdy zwalniał, moim faworytem był "Rub rumor". Reggaenerator zszedł między ludzi, których wcześniej zabawiał potoczystością swojej gadki, Rafi Kazan potwierdził wyjątkowe (nie tylko jak na regałowy światek) gitarowe umiejętności, ale najbardziej wymowny był Bob na koszulce Pablopavo - nie Marley, a Dylan.

Artyści są już w innym miejscu, ciekaw jestem ich nowej płyty i nie, że od razu drugie Ludziki, jedne wystarczą, ale mam nadzieję, że nie zabraknie twórcom odwagi, nowych podniet, wizji. I choć Ostróda Reggae Festival dziś nie zawiodła, życzyłbym jej jednak w sumie tego samego.

Marcin Flint, Ostróda

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ostróda Reggae Festival
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama