Open'er Festival 2015
Reklama

Open'er Festival 2015: Kto zachwycił, a kto rozczarował?

Open'er Festival to jedno z wydarzeń muzycznych, który można analizować na kilku płaszczyznach. Po 4 dniach imprezy nie może jednak zabraknąć podsumowania muzycznego festiwalu. Kto podbił nasze serca, a pójścia na który koncert żałujemy? Zapraszamy do podsumowania!

Najlepszy występ:

Artyści, którzy grają spokojne, rozpięte pomiędzy folkiem, rockiem i poetyckim popem kompozycje, w warstwie tekstowej mówiące o życiu i miłości, na koncertach zwykle pojawiają się z wysłużonymi gitarami, w znoszonych ciuchach i ze zmęczonymi minami plumkają i snują swoje opowieści. Father John Misty gra taką muzykę. Father John Misty w Gdyni wyrywał z butów!

Bo amerykański twórca to urodzony showman: elegancki, przystojny i wygadany. Tańczy, wygłupia się i sypie żartami. Bawi na scenie i wśród publiczności. A wszystko to bez uszczerbku na jakości jego głosu i bez straty klarowności przesłania.

Reklama

Josh Tillman, bo tak naprawdę nazywa się Father, pożenił poetyckiego wrażliwca z rock’n’rollowym pozerem i stworzył postać, która budzi emocje. Jakie? Najlepiej oddają to słowa refrenu jednej z piosenek Die Antwoord, grupy która także wystąpiła na tegorocznym Open'erze - "I think you're freaky and I like you a lot". Tak, Father John Misty jest dziwny. Tak, gdyńska publiczność go pokochała. (OM)

Jeżeli ktoś zabrałby niektórym artystom na Open'erze ich zabawki sceniczne (lasery, wizualizacje, dym), to ich muzyka nie miałaby absolutnie żadnej szansy obronienia się na imprezie. Co innego D'Angelo, który wraz ze swoim zespołem dał po prostu fenomenalny koncert. Od strony muzycznej nie można przyczepić się do nikogo przebywającego na scenie (przepiękna linia basu, kapitalna sekcja dęta i dobrze uzupełniający gwiazdę wieczoru chórek). Można ponarzekać nieco na wokal Michaela Archera, który w pewnych momentach nie brzmiał czysto, ale są to niuanse, które absolutnie nic nie zmieniają. Funkową energią i bardzo rozbudowanymi aranżacjami grupa przypominała połączenie Kool & The Gang oraz The Roots. Mam nadzieje, że D’Angelo, mimo niewielkiej publiczności pod sceną, również pokochał Polskę i wróci do naszego kraju już wkrótce. (DK)

Zobacz fragment występu D'Angelo & The Vanguard:

Największe zaskoczenie:

Trio Years & Years znalazło się nas szczycie plebiscytu BBC Sound of 2015 - rankingu debiutujących wykonawców, którzy, zdaniem dziennikarzy i ekspertów, zrobią największą furorę w nadchodzących 12 miesiącach. Można więc było przewidzieć, że na ich koncercie zbiorą się tłumy, że będzie wielu chętnych by sprawdzić, co miało wpływ na to wyróżnienie. Tymczasem publiczność zachowywała się jak gdyby znała Years & Years od lat: śpiewała niemal każdą piosenkę, wiwatowała najmniejszy gest wokalisty. Może dla BBC Years & Years to debiutanci z potencjałem, dla open'erowej publiczności to już gwiazdy. (OM)

Na Eagles of Death Metal pojawiłem się nieco z przypadku, a wyszedłem jako fan. To była absolutna petarda. Jeden z najbardziej energetycznych koncertów na całym festiwalu (i żeby zrobić szum wcale nie trzeba Josha Homme'a jako gitarzysty). Lider grupy, Jesse Hughes to prawdziwe zwierzę sceniczne. Dodatkowy plus daję mu za kapitalną interakcję z publicznością. Świetną wiadomością jest więc informacja, że grupa ponownie wraca do Polski (zagrają w listopadzie w Katowicach). (DK)

Największe rozczarowanie:

The Libertines do Gdyni przyjechali kilka dni po dobrze ocenianym występie na Glastonbury. Z ojczyzny muzyków dochodziły informacje, że powoli wracają do formy. Na Open'erze wyglądali jednak ospale i zagrali bez werwy. (OM)

Mimo iż występ Mumford & Sons wynudził mnie do granic możliwości, to jednak najbardziej rozczarowującym koncertem imprezy był dla mnie występ ASAP Rocky'ego. Krótkie show rapera odpychało mnie z każdą minutą. Sam gwiazdor wyglądał na takiego, który mimo iż krzyczy, że Polska to najlepsze miejsce na ziemi, chętnie by wsiadł już w samolot i odleciał jak najdalej. Zresztą Rocky wielokrotnie w trakcie swojego występu był zagłuszany przez własnych kolegów ze sceny. Zamiast wulkanu energii od amerykańskiego gwiazdora dostałem nudnawe przedstawienie. (DK)

Odkrycie - zagranica:

Grupa Marmozets występowała w bardzo ciężkich warunkach: w piekącym słońcu, przy temperaturze grubo przekraczającej 30 stopni Celsjusza, przed niewielką publicznością. Ale Becca Macintyre i jej ekipa nic sobie z tego nie robili. Młodzi Brytyjczycy pokazali prawdziwego hardcore'owego ducha. Zagrali ostro, dynamicznie i z pełnym zaangażowaniem. Z takim podejściem, a mają też świetne, dobrze brzmiące piosenki, powinni zajść daleko. (OM)

Ten pseudonim pojawi się tu dziś drugi raz, ale cóż, niech się stanie - Father John Misty. Płyta, którą przesłuchałem przed festiwalem, w ogóle mnie nie porwała. Była interesująca tylko momentami, natomiast koncert (na którym pojawiłem się po Drake'u) wchłonął mnie od pierwszych dźwięków. Cóż prawdziwi artyści nie potrzebują wiele czasu, aby zachwycić słuchacza swoją muzyką. Ten ponadto urzekł mnie swoim zachowaniem scenicznym oraz poczuciem humoru. (DK)

Odkrycie - Polska:

Wśród debiutantów szturmujących Open'era znalazła się ciekawa polsko-amerykańska grupa o nazwie The Feral Trees. Zespół zaprezentował krótki set złożony z mrocznych, ale wysmakowanych aranżacyjnie, folkowo-rockowych kompozycji. Mimo małego stażu - występ w Gdyni był zaledwie szóstym w całej karierze formacji - The Feral Trees pokazali, że mają na siebie pomysł i znakomite wyczucie stylistyki, którą reprezentują. Warto śledzić losy tego zespołu, zwłaszcza, że grających taką muzykę nie ma na naszej rodzimej scenie wielu. (OM)

Pseudonim Taco Hemingwaya był trzeciego dnia Open'era odmieniany przez wszystkie przypadki. Trudno się dziwić, skoro chłopak, który w swoim życiu nie dobił jeszcze do 10 koncertów, przyjeżdża na duży festiwal i właściwie z miejsce porywa publiczność swoimi tekstami, flow oraz energią na scenie. Ten występ był ukoronowaniem pewnej drogi jaką Taco, czyli Filip Szcześniak, obrał od wydania pierwszego albumu "Trójkąt Warszawski" (czyli końcówki 2014 roku) do teraz.

Raper jest też chyba najlepszym przykładem, że w bardzo szybkim tempie można wybić się, wcześniej tworząc muzykę wyłącznie dla siebie (bo chyba nikt nie czekał na płytę Taco w kontekście stworzonego przez niego żartu "Hitler w poszukiwaniu electro"). A i na koniec warto przypomnieć, że raper nie zrobiłby takiej furory, gdyby nie jego producent, czyli Rumak. Gdy ta dwójka będzie nadal rozwijać się takim tempie to bardzo możliwe, że wkrótce podbiją polską rap-sceną, o ile będą mieli na to ochotę. (DK)

Daniel Kiełbasa i Olek Mika

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama