Open'er Festival 2010
Reklama

Open'er: Chopin, Doda i Nergal

Gwiazdami drugiego dnia Open'er Festival w Gdyni byli m.in. nieobliczalni Die Antwoord, ekscentryczna Grace Jones czy będący w przededniu wydania oczekiwanego albumu Klaxons. Natomiast koncert największej piątkowej gwiazdy - Massive Attack, nasączony był odniesieniami do polskiej kultury, polityki i show-biznesu.

Trudno będzie o bardziej wyraziste otwarcie dnia na tegorocznym Open'erze, niż to, co o 17. pokazali Die Antwoord. Pochodzący z RPA muzycy udowodnili na scenie, że są naprawdę źli, brudni, seksowni, miejscy, potrafią się bawić i mają to coś. Więcej niż filigranowa wokalistka Yo-Landi Vi$$er tylko z wyglądu prezentowała się niewinnie. Na scenę wskoczyła z wyciągniętym środkowym palcem, a później entuzjastycznie wykrzykiwała pierwsze słowo, którego uczą się zagraniczni piłkarze w polskiej lidze: "k**wa". Obok niej tanecznymi ruchami węża szpanował Ninja, który gdzieś w połowie koncertu założył szorty ozdobione okładką albumu "Dark Side Of The Moon" Pink Floyd. A występ mocnym akcentem zakończyła Yo-Landi Vi$$er, pokazując wszystkim gołą dupę. Tak, dupę - nie tyłeczek czy pupę, bo to zbyt delikatne słowa, zupełnie nie pasujące do chropowatej estetyki Die Antwoord. Już po koncercie, w rozmowie z INTERIA.PL Die Antwoord przyznali, że mieli obawy przed występem w Gdyni. - Baliśmy się, że nikt nie przyjdzie. A okazało się, że był to najbardziej energetyczny koncert, jaki daliśmy do tej pory - komentowali na gorąco po znakomitym show. (AW)

Reklama

Piątek powitał fanów na terenie festiwalu pięknym słońcem. Potrzeba było tylko iskry, żeby zaczęła się wspaniała zabawa. Zadanie powierzono Szwedom z Mando Diao, którzy o 20.00 rozpoczynali serię ważnych wydarzeń openerowego piątku. Czy dali radę? To mało powiedziane. Potrzebowali tylko kilku taktów pierwszego utworu, żeby swoją wybuchową rockową mieszanką rozruszać publiczność. Pod sceną szalała całkiem spora grupa fanów grupy, ale równie dobrze bawiła się cała reszta osób przysłuchująca się koncertowi, podśpiewująca, czy tańcząca nawet w sporej odległości od centrum wydarzeń.

Przepis na sukces tej muzyki jest bardzo prosty - połączenie popowej melodyjności i rock'n'rollowej zadziorności nie może nie zadziałać. Zwłaszcza, gdy podane jest w tak radosnym, pełnym optymizmu wydaniu. Wielkim plusem Mando Diao jest też zgrabne łącznie tradycji grania z lat 60. z najlepszymi patentami nowoczesnego alternatywnego rocka. Jeśli do tego ma się pod sceną ludzi tak spragnionych zabawy, to nie może się nie udać. Zagrali z wielką energią kawałki ze wszystkich dotychczasowych płyt, największy akcent kładąc na tą ostatnią "Give Me Fire". To właśnie ona dała im wreszcie szerszą popularność i wielkie hity. I te hity właśnie - "Gloria" oraz przede wszystkim chóralnie odśpiewany i wyskakany na koniec koncertu "Dance With Somebody" - to były jedne z najlepszych momentów tego Open'era. Takich koncertów na festiwalu nigdy dość. (MS)

Drugiego dnia Open'er Festival na scenie World wreszcie zagościł akcent polski. Po popisach kapel ze Stanów Zjednoczonych i Mali oraz jednej polskiej formacji, ale poruszającej się w klimatach jamajskich, nastał czas na prezentację tradycyjnej polskiej muzyki.

Podobno procesy globalizacyjne wzmacniają konsolidację wartości charakterystycznych dla mniejszości. Inaczej rzecz ujmując - globalizacji w niektórych miejscach towarzyszy wzmożone poczucie patriotyzmu lokalnego. Proces ten, znany jako glokalizacja, w przypadku zespołu Psio Crew, podobnie jak występującego dzień wcześniej w tym samym miejscu Tinariwen, przyjął dość osobliwy wymiar (porównanie to wcale nie jest bezpodstawne, wszak obu zespołom udało się trafić z muzyką swoich przodków do szerszej publiczności). Górale z Bielska nie odcięli się od wpływów zachodnich, tworząc bardzo ciekawą muzyczną mieszankę, w której obok brzmień spod samiuśkich Tatr znajdziemy również elementy dub, reggae a nawet hip-hop. Nurt ten znany jest w Polsce od kilkunastu lat i reprezentowany między innymi przez Trebunie Tutki, choć twórczość Psio Crew wydaje się być znacznie bogatsza. W muzyce, a przede wszystkim w muzyce góralskiej, chodzi głównie o zabawę, co doskonale udowodnili wczoraj członkowie bielskiej formacji. To już zespół zaprawiony w bojach, mający na koncie zagraniczne występy i koncert podczas polskiej edycji Mayday. Pomimo silnej konkurencji ze strony Mando Diao, udało im się ściągnąć pod scenę sporą grupkę widzów, z której większość bardzo szybko poczuła w sobie moc. Warto podkreślić ogromne zdolności wokalisty, który wprawił w zdziwienie niejednego obserwatora, udowadniając, że skreczować można również za pomocą ust. Były tradycyjne góralskie ciupagi, stroje i skrzypki, był nowoczesny breakdance i beat box, i tylko ogniska zabrakło. (MC)

Jak na damę przystało, kazała na siebie czekać. Ale gdy w końcu czerwona kurtyna rozsunęła się na boki, okazało się, że czekać było warto - Grace Jones dała znakomity show. Szkoda tylko, że jej repertuar nie jest równie wielki jak osobowość, bo wtedy byłby to jeden z bezdyskusyjnie najlepszych koncertów imprezy, a tymczasem muzyka zdecydowanie nie nadążała za obrazem. Nie pomogły też problemy techniczne ("Chcę wszystkich powystrzelać" - zagroziła Jones, gdy sprzęgał jej mikrofon). Tak czy owak, koncert ten nie powinien był się odbywać na Tent Stage. Okazało się bowiem, że tę legendarną postać chcieli zobaczyć niemal wszyscy i nieprzebrany tłum kłębił się również poza namiotem.

A więc czerwona kurtyna rozsuwa się na boki i oczom naszym ukazała się? pusta scena. Nie! Jednak jest, na górze, na podeście pod samym sufitem i w futurystycznym kapeluszu z białym piórem śpiewa nam "Nightclubbing". Mocne wejście. W kolejnym utworze na głowie miała już irokeza, w "Demolition Man" spodek lub talerz (talerze, takie perkusyjne, dzierżyła również w dłoniach i przez całą piosenkę puszczała je w ruch - a musicie państwo wiedzieć, że lekkie nie są!), w "La Vie en rose" cylinder, potem pojawiły się też rogi, złota peruka? właściwie w każdym utworze miała inne nakrycie głowy. Jeśli po to, by odwrócić naszą uwagę od bajecznie długich, odzianych tylko w rajstopy nóg, to nie, nie udało się... Oczywiście, żartuję, bo Grace nogami też śpiewała, choćby w wywołującym entuzjazm "Libertango", które przetańczyła przy rurze, żywcem przeniesionej z paryskiego klubu nocnego. Ale w finale - oczywiście znakomity "Slave to the Rhythm" - przebiła samą siebie, przez cały utwór kręcąc hula-hoop! Nie tylko ja nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Gdy opuszczałem namiot, idący obok mnie dżentelmen komentował: "Taka stara baba, a jak nastolatka!" Sam jesteś stara baba! (JSZ)

Dwa lata temu już tu byli. I od odniesień do tamtego wydarzenia nie sposób uciec. To, że zaproszono ich znowu i że pod sceną przed koncertem tłoczyło się tylu fanów, świadczy o tym, że Massive Attack ma u nas status już kultowy. To nie jest zespół, który można zobaczyć w przelocie, a potem odpuścić. Koncerty Massive Attack to coś więcej niż muzyka. To także wyjątkowa aura, która wciąga w świat mroczny, ale i fascynująco piękny. Tym razem już od pierwszych dźwięków było tak samo. Tak samo wspaniale. Taka sama jak dwa lata temu scenografia wciąż robiła świetne wrażenie i znakomicie współgrała z dźwiękami. A pomysł wyświetlania na niej tekstów w języku polskim, czy to nagłówków z gazet, czy np. cytatów ze znanych myślicieli, to rozwiązanie pomagające wciągnąć słuchacza w przekaz grupy. Zwłaszcza, że jest ona zaangażowana w najbardziej palące problemy współczesnego świata.

Zaczęli od mrocznego "United Snakes", by już w drugim kawałku powitać na scenie Martinę Topley Bird, która zaśpiewała z grupą utwór "Babel" z ostatniego krążka grupy. Cały koncert był mieszanką utworów najnowszych z tymi, które dziś są już absolutną klasyką Massive Attack, jak np. "Risingson", "Mezzazine", "Angel" czy "Teardrop". Najlepsze momenty? "Girl i Love You" z albumu "Heligoland", hipnotycznie wykonane z Horacem Andym w roli wokalisty. Długie i rozimprowizowane "Save From Harm", balansujące pomiędzy delikatnym pięknem, a jazgotem dźwięków i mrocznym transem. Wreszcie jeden z ostatnich utworów tego wieczoru, czyli "Atlas Air" - kwintesencja wciąż wielkich możliwości grupy: powoli narastający, a potem miażdżący słuchaczy ciężką końcówką. Massive Attack, tak jak dzień wcześniej Pearl Jam, udowodnili, że na tym Open'erze możemy liczyć na główne gwiazdy. Nie mam nic przeciwko temu, by po kolejnym albumie zaprosić ich ponownie. Co wy na to? (MS)

Koncerty Massive Attack to jednak nie tylko muzyka, ale również znakomite efekty wizualne. Na ekranach świetlnych ustawionych za zespołem można było przeczytać wyświetlane w języku polskim komentarze dotyczące m.in. niedzielnych wyborów prezydenckich, ale też hasła odnoszące się do Dody i Nergala czy Brzyduli, która "nie zagra u Banderasa". Wreszcie 3D, lider zespołu, przypomniał o obchodach Roku Chopinowskiego i o Solidarności. Nota bene, tuż przed występem Brytyjczyków krótki koncert muzyki Chopina dał pianista Marek Drewnowski. (AW)

Wczoraj uczestnicy Open'era z pewnością przemierzyli kilometry. Bogaty program sprawił, że trzeba było wykazać się nie lada kondycją. Gdy na scenie Tent swój koncert kończyła Gracy Jones, na scenie głównej trwał już występ Massive Attack. Z kolei gdy główna gwiazda drugiego dnia festiwalu jeszcze wybrzmiewała w ostatnich nutach, pod namiotem grali już Klaxons. Kto wie czy najlepiej na tych migracjach nie wyszedł Pablopavo, który w tym samym czasie na znajdującej się na trasie Main Stage - The Tent, scenie World prezentował swój debiutancki solowy album "Telehon". Ostatecznie nogi zaprowadziły mnie jednak na Tent Stage. Gdy Klaxons ukazali się publiczności, ta liczyła już ponad kilkanaście tysięcy ludzi, szczelnie wypełniających namiot. Brytyjczycy podziękowali za tę frekwencję jak umieli, zaczynając bardzo mocno, z przytupem. Dalej było już tylko lepiej. Oczywiście największy aplauz wzbudziły przeboje na czele z "Golden Skans", "Twin Flames" czy "Gravity's Rainbow", podczas którego można było wyczuć wcale niecichy pomruk "ja to znam" oraz liczne podziękowania, chyba zaskoczonego tak żywiołową reakcją zespołu. Udało im się porwać publikę do żywiołowej zabawy, której jeszcze podczas tegorocznej edycji festiwalu nie doświadczyłem. Mój zacny kolega dysponuje w swym słowniku bardzo trafnym określeniem na podobne sytuacje, niestety nie nadaje się ono do publikacji, ale kto był, ten wie o czym mówię. (MC)

Australijski projekt Empire Of The Sun od dawna głosił wszem i wobec, że muzycznym zespołem nie jest, a bardziej artystycznym przedsięwzięciem, czerpiącym na równi z muzyki, jak i filmu czy sztuk graficznych. Próbkę artystycznej filozofii Empire Of The Sun poznaliśmy na Open'erze, a występ projektu daleki był od typowego koncertu. Członkowie formacji przebrani byli w więcej niż wymyślne kostiumy, a na scenie wspomagały ich tancerki z dużą częstotliwością zmieniające fantastyczne, przerysowane kostiumy. I właśnie taki był spektakl Empire Of The Sun: przerysowanie fantastyczny. Nie każdemu taka forma koncertu, trzeba przyznać widowiskowego, pasuje. Zastanawiające jest, czy muzyka Empire Of The Sun, bezwzględnie przebojowa, choć wtórna, obroniłaby się bez całego towarzyszącego dźwiękom cyrku? Ciekawe również, czy kiedykolwiek koncert Empire Of The Sun widział Jego Niskość Prince. Jeśli tak, to jestem pewien, że prawnicy Purpurowego Karła już szykują pozew przeciwko Empire Of The Sun o naruszenie praw autorskich. (AW)

Cypress Hill sprawili, że World Stage stała się centralnym miejscem festiwalu. Ba, występ Amerykanów zgromadził więcej ludzi, niż wszystkie dotychczasowe koncerty na scenie World razem wzięte! Nowa płyta "Rise Up" miała być powrotem do surowego hip-hopu. Oceny efektu ponad sześcioletniej pracy nad albumem bywają różne, choć moim zdaniem zawiera on kilka potencjalnych hitów. Członkowie zespołu zapewniali przy tym, że materiał został przygotowany z myślą o występach na żywo i doskonale sprawdza się podczas koncertów. Tu na jednoznaczną ocenę będziemy musieli poczekać, aż panowie zdecydują się wykorzystać więcej żywych instrumentów, a nade wszystko, wykonać więcej utworów z "Rise Up". Niestety, Cypress Hill wpadli we własne sidła, bo o ile Marca Anthony'ego można jeszcze zastąpić, o tyle Toma Morello z pewnością nie.

To jednak nie był na szczęście, aż tak zły występ jakby się mogło wydawać. Kalifornijczycy zaczęli od znanego z ostatniego albumu intra "This is the story about Cypress Hill" i faktycznie usłyszeliśmy historię grupy w pigułce, od "Insane in the Brain", "I Wanna Get High", "Dr. Greenthumb", po "Rock Superstar". Starsi fani mieli więc okazję zaprzyjaźnić się z klasykami ponownie, a Cypress Hill dowiedli, że nic nie stracili ze swej dawnej klasy, to wciąż są ikoną latino-rapu. Przede wszystkim należy się cieszyć, że znów nagrywają i koncertują, tłum szaleje, ręce pływają w górze i nic nie jest załatwiane na koszt artysty, w tym również zapewne sporej wielkości joint w ustach B-Reala i Sen Doga. (MC)

Występ reaktywowanego po 10 latach niebytu zespołu Pavement już wygrał w klasyfikacji najlepszego gitarowego koncertu Open'era 2010. Choć muzycy amerykańskiej legendy sceny indie wyglądają, jakby grali na gitarach hobbistycznie wieczorami po pracy, to jednak obyciem scenicznym, doświadczeniem i klasycznymi już kompozycjami pozamiatali publiczność zgromadzoną w Scenie Namiotowej. Stopień euforii wśród widzów przy "Shady Lane", "Gold Soundz" czy "Stereo" sięgał nie 10, a 11 na wskaźniku potencjometru. Występ grupy Stephena Malkmusa był nostalgiczną, ale nie nadgryzioną bezlitosnym zębem czasu wycieczką w przeszłość. I choć lider Pavement przekonywał, że zbliża się poranek ("Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak już jest późno"), jego argumenty nie trafiały do fanów - nie chcieli iść spać. A widok tarzającego się na plecach w rowie pod sceną gitarzysty Scotta Kannberga był bezcenny! (AW)

Relacja: Mateusz Ciba, Mateusz Smółka, Jarek Szubrycht, Artur Wróblewski

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy