Reklama

OFF Festival 2016: Inwazja z dalekich krajów (relacja, zdjęcia)

Egipt, Ghana, Nigeria, Korea Południowa i Japonia - to stamtąd do Katowic przyjechały rewelacje drugiego dnia OFF Festivalu. Co tu dużo ukrywać, trzeba dziękować, że chciało przebyć im się tyle kilometrów do Polski, zwłaszcza, że niektóre gwiazdy nie chciały odwiedzić naszego kraju, mimo iż miały do niego zdecydowanie bliżej.

Egipt, Ghana, Nigeria, Korea Południowa i Japonia - to stamtąd do Katowic przyjechały rewelacje drugiego dnia OFF Festivalu. Co tu dużo ukrywać, trzeba dziękować, że chciało przebyć im się tyle kilometrów do Polski, zwłaszcza, że niektóre gwiazdy nie chciały odwiedzić naszego kraju, mimo iż miały do niego zdecydowanie bliżej.
Publiczność na OFF Festival /Dawid Chalimoniuk /

Zawirowania w line-upie drugiego dnia wydawały się dobiegać końca (chociaż ustabilizowana sytuacja programowa okazała się złudna, ale o tym później), przestało również padać. Nie było więc nic, co mogłoby zepsuć dobrą zabawę, a muzycy mogli pokazać wszystko, co najlepsze w ich repertuarach.

Najbardziej zawzięci uczestnicy pojawili się już pod sceną w okolicach godziny 15. Pierwszymi wykonawcami soboty byli m.in. Żółte Kalendarze, Sotei, The Feral Trees oraz JAAA! Nie ma sensu po raz kolejny rozpisywać się na temat wspomnianego na końcu tej wyliczanki tria. Warto jednak dodać, że występem na OFF-ie ustrzelili kolejny duży, polski festiwal, na każdym prezentując wysoką formę.

Reklama

O ile JAAA! walczą o swoją pozycję na polskiej scenie alternatywnej (i wydaje się, że robią to z sukcesem), tak Rysy odpowiednią reputację dawno zdobyły. Na OFF-ie duet zaprezentował się w jeszcze innej odsłonie. Tym razem bez gości, bez zespołu, z najprostszym setem. Widowisko na tym jednak nie ucierpiało, a publika szalała pod sceną od początku do końca koncertu.

Japońska grupa Goat od strony muzycznej nie ma nic wspólnego ze szwedzkim zespołem o tej samej nazwie, który grał na OFF Festivalu w 2013 roku. Kwartet z Kraju Kwitnącej Wiśni wykonuje bardzo mocno rytmiczną muzykę, w której prym wiodą bębny i bas, tempo podkręca saksofon, a całość spina gitara. By dobrze wykonywać tak skomplikowane kompozycje potrzeba matematycznej niemal precyzji. Japończycy w Katowicach zaprezentowali wirtuozerskie umiejętności i z miejsca "kupili" publiczność. Zachwyceni słuchacze, klaszcząc, kilka razy próbowali przyłączyć się do zespołu. Bez powodzenia. Tempo, z jakim muzycy Goat podawali swoje połamane dźwięki było o wiele za szybkie.

Czasem nie trzeba wiele czasu i środków, aby szturmem zdobyć serca katowickiej publiczności. Wystarczyły klawisze, dwie perkusje, 45 minut i pozytywne nastawienie do życia. I takim bez wątpienie dysponował klawiszowiec Islam Said, ukrywający się pod pseudonimem Islam Chipsy wraz z dwójka wspierających go perkusistów, którzy porwali wszystkich na scenie Electronic Beats do szalonego tańca. Trójka muzyków rozkręciła gigantyczną "wiksę" na swoim koncercie z fascynującą lekkością i uśmiechami na twarzy. Ich połączenie electro i muzyki Bliskiego Wschodu doprowadziło część publiki do ekstazy. Prosty, ale ogromnie wciągający występ, można spokojnie uznać, za jeden z lepszych tego dnia, a może i całego festiwalu. Jak się potem okazało, Islam Chipsy EEK dostali jeszcze jedną szansę zaprezentowania swoich umiejętności.

Fidlar na dzień dobry wykonał własną wersję utworu "Sabotage" Beastie Boys i choć trudno to sobie wyobrazić - w końcu "Sabotage" to porywający numer - z kolejnymi piosenkami zabawa jeszcze bardziej nabierała rumieńców. Udało się to ekipie z Kalifornii osiągnąć bezpretensjonalną muzyką, w której słychać echa i Beastie Boys, i Green Day, i mnóstwa różnych punkrockowych i surfrockowych kapel.

TaxiWars prezentuje o wiele bardziej dostojne kompozycje, niż Fidlar czy Islam Chipsy. Po pierwsze, grupa łączy jazz z poezją, po drugie, na jej czele stoi Tom Barman, wokalista legendarnej, belgijskiej formacji dEUS, stawianej często w jednym szeregu z takimi gigantami muzycznej alternatywy, jak Frank Zappa, Tom Waits czy Captain Beefheart. dEUS gościł w Katowicach w 2011 roku. "Tom Barman to typ rockmana, który jednym akordem gitary potrafi zdominować całą scenę i usunąć w cień wybitnych przecież instrumentalnie kolegów z zespołu" - pisaliśmy, relacjonując tamten koncert. Tym razem Tom także dyrygował kolegami, ale często ustępował miejsca saksofoniście Robinowi Verheyenowi. To właśnie ciepłe brzmienie saksofonu nadawało kompozycjom TaxiWars lekkości i elegancji. W niektórych momentach charyzmatyczny frontman dzielił się także partiami wokalnymi z perkusistą i kontrabasistą. Wyjątkowo zabrzmiał utwór "Bridges", w którym cała trójka zaśpiewała razem.

Koncertem reaktywowanego Lush, Artur Rojek najprawdopodobniej zamknął prezentację zespołów związanych na przełomie lat 80. i 90. ze sceną określaną mianem shoegaze. Z kwartetu My Bloody Valentine, Slowdive, Ride i Lush, ten ostatni gra najłagodniej. Jego show nie miało takiej mocy jak koncert MBV, ani magii jak spektakl ekipy dowodzonej przez Rachel Goswell (wokalistka Slowdive wystąpiła pierwszego dnia tegorocznego OFF-a z projektem Minor Victories), niemniej zespół zaprezentował całkiem niezłą formę. Liderka Lush w trakcje koncertu przeprosiła Polaków za Brexit (pierwszego dnia katowickiej imprezy to samo uczynił duet Sleaford Mods). "W mojej okolicy w Londynie, gdzie mieszkam, żyje duża polska społeczność. Nie przejmujcie się referendum, przyjeżdżajcie i tak. Jesteście zawsze mile widziani" - dodała.

Kolejne doznania z nieco egzotycznymi brzmieniami zapewnił Ata Kak ze swoim zespołem. Z raperem i wokalistą wiąże się historia niczym z filmu. W 1994 roku wydał kasetę "Obaa Sima" w nakładzie 50 egzemplarzy. Ta nieco przypadkowo dotarła do Stanów i tam w pewnych kręgach zrobiła furorę. Następnie rozpoczęły się poszukiwania Ata Kaka, dodajmy, że skuteczne. Pochodzący z Ghany artysta w 2015 roku wypuścił reedycję swojego materiału i zaczął koncertować. W taki sposób trafił do Polski i podbił serca każdego, kto obejrzał jego koncert na OFF Festivalu. Kak ma niesamowity dar zjednywania sobie ludzi. Już na początku, gdy pojawił się na scenie i zapraszał do zabawy, wiadomo było, że będzie tu uwielbiany. Z każdą kolejną minutą pod namiotem robiło się coraz goręcej. I nie była to tylko zasługa twórcy i jego tekstów w niezrozumiałym języku. Doskonałą pracę wykonywali towarzyszący Ata Kak muzycy. Połączenie funku, soulu, elementów house'u i afrykańskich brzmień przyniosło wybuchową mieszankę, która uderzyła do głowy festiwalowiczom. Ci nie szczędzili swoich nóg, przez co niemal roznieśli podłogę pod sceną. Żywiołowe reakcje najwidoczniej spodobały się ghańskiemu wykonawcy, bo koncert kończył jeszcze bardziej uśmiechnięty.

W tym samym czasie co Ata Kak, tylko na scenie Electronic Beats, zaprezentował się norweski, ośmioosobowy kolektyw Jaga Jazzist. Co usłyszeli licznie zebrani przy scenie festiwalowicze? Dynamiczną, podaną z niezwykłą muzyczną kulturą mieszankę nowoczesnego jazzu i elektroniki.

"Polecam odsłuchać ten materiał (płytę 'Nowy horyzont' - przyp. red.) w całości i wyobrazić sobie, że któryś z młodych brytyjskich lub amerykańskich zespołów wydaje ten album teraz i trafia on na listę 'Best New Music' Pitchforka. To jest świetna płyta" - zachwalał debiutancki album SBB Artur Rojek. Przysłuchując się legendzie lat 70. na żywo faktycznie można odnieść wrażenie, że gdyby nie urodzili się w PRL-u, a w Wielkiej Brytanii, to teraz mogliby spokojnie być uważani z światową gwiazdę. Z drugiej strony "Nowy horyzont" to materiał niezwykle wymagający i było to słychać na scenie Trójki. Dlatego też moim zdaniem fenomen Wodeckiego i płyty "1976" nie ma szans na powtórkę. W tym wypadku młodzi nie dostali interesująco przearanżowanych kompozycji, tylko bardzo ciężkostrawne danie, któremu mogą nie chcieć podołać.

O godzinie 22 zebrani w okolicach sceny Miasta Muzyki usłyszeli "ścianę" dźwięku generowaną przez formację Jambinai. Przesunięcie koncertu zespołu z Korei Południowej z najmniejszej sceny OFF-a, na której pierwotnie miał grać, na główną (w miejsce rapera GZA, który odwołał koncert) było znakomitym posunięciem. Grupa zaprezentowała niecodzienny spektakl; zespół gra niby post rocka, ale robi to w autorski, bardzo efektowny sposób: do hałasowania, obok gitar, wykorzystuje tradycyjne koreańskie instrumenty. Muzycy szybko przykuli uwagę słuchaczy i złapali z nimi kontakt, bardzo ich też komplementowali. "Zwykle podczas naszych koncertów ludzie rozmawiają, wy słuchacie" - cieszyli się Koreańczycy, którzy szansę pokazania się na głównej scenie przed dużą publiczności wykorzystali w stu procentach.  

I gdy wydawało się, że po pięknym koncercie Jambinai, nic nie może się zepsuć, na scenie pojawił się Artur Rojek i ogłosił, że zastępca GZA, Wiley, również odwołał swój koncert. Zrobił to jednak w skandaliczny sposób - na dwie godziny przed planowanym występem, poinformował, że nie przybędzie na OFF-a. Artur Rojek nie krył swojego rozczarowania postawą rapera, dodając, że w jego miejsce wystąpi świetnie przyjęty wcześniej Islam Chipsy EEK.

Najwięksi wygrani wieczoru czyli Islam i jego dwóch perkusistów nie kryli radości z możliwości wystąpienia na największej scenie OFF-a. Mimo iż początkowo grupa nie mogła trafić w odpowiedni rytm (być może zestresowało ich wyróżnienie ze strony organizatorów), po kilku minutach wszystko zaczęło wracać na właściwy tor. Ostatecznie Islam rozkręcili konkretną imprezę po raz drugi dla nieco większej publiki, chociaż szczerze trzeba przyznać, że niektórzy nie mieli ochoty po raz kolejny oglądać popisów Egipcjan.

Historia muzyki zna twórców, którzy mimo iż zapoczątkowali dany nurt, sami nie zostawali jego gwiazdami. Organizatorzy OFF Festivalu starają się takich artystów przypominać. W tym roku do Katowic zaprosili Orlando Juliusa, muzyka, do inspiracji którym przyznawał się Fela Kuti. Nigeryjczyk wraz z zespołem The Heliocentrics uraczył słuchaczy skocznym, afrykańskim jazzem. Muzyka kolektywu, mimo iż taneczna, niosła polityczne przesłanie. "Jesteście tu, bo jesteście pięknymi ludźmi. Czujemy to. Podnieście ręce w górę by zamanifestować razem z nami sprzeciw wobec wyzysku, nienawiści, łamaniu praw obywatelskich i dyskryminacji kobiet" - nawoływała ze sceny wokalistka The Heliocentric.

W czasie, gdy Orlando wraz zespołem grali w namiocie eksperymentalnym, na byłej scenie leśnej wystąpił GusGus. Stali bywalcy w naszym kraju zaprezentowali się tak, jak można było się tego spodziewać. Były tańce, śpiewy i sporo elektroniki. Imprezę kończył natomiast pionier muzyki EDM, Derrick May.

Daniel Kiełbasa i Olek Mika, Katowice

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy