Reklama

OFF Festival 2016: Jak Brodka Devendrze, tak Devendra Brodce (relacja, zdjęcia)

Kolejny odwołany koncert (tym razem Zomby'ego), publiczne wyznania miłości, oberwanie chmury i przede wszystkim kilka naprawdę dobrych występów – za nami pierwszy dzień tegorocznego OFF Festivalu. Emocji nie brakowało.

Kolejny odwołany koncert (tym razem Zomby'ego), publiczne wyznania miłości, oberwanie chmury i przede wszystkim kilka naprawdę dobrych występów – za nami pierwszy dzień tegorocznego OFF Festivalu. Emocji nie brakowało.
Deszcz na OFF Festivalu pozwolił zawierać nowe znajomości uczestnikom /Dawid Chalimoniuk /

Zanim festiwal jeszcze się rozpoczął, niektórzy już odczuwali niedosyt. Wszystko przez dwa odwołane koncerty na festiwalu (GZA, The Kills), na które część fanów ostrzyła sobie zęby. Organizatorzy nie chcieli jednak pozostawić luki w programie i błyskawicznie zakontraktowali Fumacę Pretę jako dodatkowego artystę. Jak na złość, już w trakcie festiwalu, swój występ odwołał Zomby. Przejdźmy jednak do tych, którym udało się pojawić.

Pierwszym zespołem, który rozpoczął trzydniowe święto z muzyką była żeńska kapela Rosa Vertov. Festiwal rozpoczął się nieco pechowo, bo dziewczyny dwukrotnie zawiódł sprzęt (wyglądało to na awarię zasilacza), przez co w pewnym momencie jedyną artystką, która mogła grać, była perkusistka. Jednak, jak to bywa m.in. na udanych weselach, jeżeli na początku się czegoś nie stłucze (a w tym wypadku nie spali), to impreza może się nie udać.

Reklama

Zespół Niemoc zaprezentował mocny - wbrew nazwie - set złożony z elektronicznych dźwięków w klimacie new wave, okraszonych dziwacznymi wizualizacjami. Mimo wczesnej pory, formacja próbowała rozruszać publiczność. "Można tańczyć" - zachęcała, ale bez powodzenia. Choć jej utwory nagradzano brawami, na tańce było jeszcze za wcześnie. 

Jeżeli po Niemocy ktoś chciał na chwilę odpuścić i dopiero po kilku chwilach zjawić się na Show Me The Body, to bardzo możliwe, że zespół mu najzwyczajniej w świecie uciekł. Amerykanie zakończyli swój występ w rekordowym tempie, bo po zaledwie 20 minutach. Następni w kolejce byli Duńczycy (i jeden Fin) z Liimy i oni, nie ukrywajmy, zagrali zdecydowanie dłużej, prezentując utwory z płyty "ii".

Po występie zachwyconej Polakami grupy uczestnicy festiwalu musieli stanąć przed pierwszym trudnym wyborem. Jedni wybrali więc Willisa Earla Beala, a inni postawili na kawał historii polskiej muzyki, czyli na zespół Komety grający Partię.

Po koncercie, w trakcie którego Lesław i jego koledzy zinterpretowali piosenki kultowej grupy Partia (w której przecież sam występował), można być jednego pewnym - na OFF-ie młodzież jest w defensywie (chociaż jak się potem okazało, bardzo dobrze się ukrywała). Lider Komet, co chwilę próbował przekonać stojącą pod sceną publiczność, że piosenki Partii są tak stare, że żaden z festiwalowiczów na pewno ich nie pamięta. Wyglądało to jednak na świadomą prowokację tłumu, który wraz z całym zespołem śpiewał i tańczył do nieco zapomnianych utworów "Warszawa i ja", "Kobiety" oraz "Wyglądasz jak chłopak". Przy okazji tego ostatniego Lesław wprost stwierdził, że numer idealnie pasuje do tematu ŚDM.

"Powinienem wystąpić nocą, ale co zrobić... Nie jestem fanem festiwali. Wszyscy są tu mili, po prostu to nie moja bajka. Lubię za to stawiać sprawy jasno - przygotujcie się na bardzo smutny koncert. I nie życzę sobie żadnego klaskania" - taką przemową przywitał się z publicznością Willis Earl Beal. I faktycznie, spektakl, który zaprezentował, to swoiste misterium mroku - piękne, poruszające, ale i przygnębiające. W głębokim, soulowym głosie, którym dysponuje outsider z Chicago, trudno było znaleźć choć jeden cieplejszy odcień, a śpiewał teksty, w których królują ból, frustracja i zwątpienie. W dodatku swój show wykonał w scenerii potęgującej złowrogi nastrój: w czarnej masce, całkowicie zasłaniającej oczy, na scenie, na której znajdowały się tylko barowe krzesło i mikrofon (podkłady muzyczne artysta odtwarzał z przenośnego odtwarzacza). Publiczność uległa tej posępnej atmosferze, koncert oglądała nieruchomo i w ciszy. Mimo iż Willis w pełni na aplauz zasłużył, wiwatów - zgodnie z jego życzeniem - nie było.

Jenny Hval, która wstąpiła tuż po Bealu, nastroju uczestnikom festiwalu zbytnio nie poprawiła. Norweżka, przy dźwiękach jednostajnej, chłodnej elektroniki, także opowiadała o sprawach trudnych. W trakcie koncertu odczytała manifest, nawołując do przeciwdziałania przemocy. "Jesteśmy tu razem i razem musimy dbać o nasze bezpieczeństwo" - podkreślała.     

Połączenie Slowdive (Rachel Goswell), Mogwai (Stuart Braithwaite) i Editorsów (Justin Lockeynie) nie mogło się nie udać. Kto jednak wątpił w powodzenie nowego superprojektu i spotkał się z nim dopiero na OFF-ie (nie słysząc przedtem debiutanckiego albumu), mógł przekonać się na własne oczy i przede wszystkim na własne uszy, że wszystko w niedawno stworzonym zespole działa, jak należy. Co więcej, zestawienie ciężkich gitar, które są charakterystyczne dla Mogwai z delikatnym wokalem Goswell, wypadło niezwykle intrygująco. Minor Victories dzięki tym dwóm elementom stworzyli idealne proporcje - było hałaśliwie, ale i z wyczuciem. Momentami obawiałem się, że panowie z MV zapędzą się w swoich gitarowych szaleństwach i zagłuszą swoją koleżankę, ale nic takiego nie miało miejsca. Rachel, która pełniła również rolę konferansjera, ubrana w srebrną, błyszczącą kreację, nie mogła nadziwić się żywiołowym reakcjom publiki, która szczelnie wypełniła cały namiot Trójki.

Zaraz po Minor Victories część uczestników postawiła na całkowitą zmianę klimatu. Na scenie eksperymentalnej pojawiła się bowiem marokańska grupa The Master Musicians Of Jajouka, na czele której stoi Bachir Attar. Ulubieńcy Micka Jaggera wystąpili po raz kolejny w Polsce i mam wrażenie, że wprawili uczestników festiwalu w sporą konsternację. Spore grupy osób wchodziły na chwilę namiotu, a gdy usłyszały, co prezentuje zespół, opuszczały miejsce. Ciężko było do tego tańczyć, ciężko było też położyć na trawce i kontemplować, chociaż i tacy śmiałkowie się zdarzali. Co więc takiego grali Master Musicians? Swoją wersję jazzu, w której mocno postawili na elementy marokańskiej muzyki ludowej oraz nietypowe dla tego gatunku instrumenty (flet, obój).

Duet Sleaford Mods wykonał set, na który złożyły się odtwarzane z laptopa surowe, proste rave'owe dźwięki i niedbale rapowane tyrady, które wokalista wykrzykiwał stojąc bokiem do publiczności. Muzycy wyglądali, jakby na scenę trafili prosto z ulicy. Mimo wszystko, owo punkowe show miało osobliwą, magnetyczną siłę. Trudno było się sprzed sceny ruszyć, a przy ostrzejszych utworach miało się ochotę na pogo.

"Po 25 latach pierwszy raz w Polsce" - cieszyli się muzycy hardrockowego Clutch. I zagrali - jak na przedstawicieli tego gatunku przystało - z mocą i ogniem. Przed sceną zobaczyli żywiołowo reagujący tłum i - co rzadko spotykane na OFF-ie - próby crowd surfingu. Mimo potężnego brzmienia Clutch nie byli pierwszego dnia festiwalu najgłośniejsi. Ta rola przypadła Napalm Death. Pionierzy grindcore’u z Anglii dali nie tylko hałaśliwe, ale i prawdziwie dzikie show. Zagrali przekrojowy set, a utwory przeplatali pogadankami. Ich przesłania sprowadzały się do hasła, które z ust wokalisty padło na samym początku gigu: "Na zawsze miłość i pokój, przyjaciele!". Przyjaciół grupa w Polsce niewątpliwie ma dużo - Napalm Death był chyba jedynym dziś zespołem, którego nazwę publiczność skandowała przed i po koncercie. 

Ci, którzy zdecydowali się na zobaczyć na żywo Brodkę na pewno nie żałowali swojego wyboru. Artystka już na samym początku przyznała, że występ na OFF-ie był jej marzeniem. Być może właśnie dlatego przygotowała aż dwie niespodzianki. Jednak zanim je zaprezentowała, festiwalowicze usłyszeli kompozycje ze świetnie przyjętej płyty "Clashes". Brodka ze swoim materiałem pokazała się jako dojrzała i świadoma artystka. Wokalistka postawiła na bardzo mistyczne widowisko, które w swoim wydźwięku ociera się o mszę (muzyka, która brzmieniem nawiązuje w jakimś stopniu do pieśni kościelnych, towarzyszący jej członkowie zespołu, wyglądający jak ministranci oraz sama Brodka, którą można bez problemu nazwać kapłanką) i tylko w pojedynczych przypadkach artystka wraz ze swoim zespołem postanowiła przyśpieszyć tempo i pokazać nieco drapieżniejsze oblicze.

A jaki to niespodzianki przygotowała Brodka? Po raz pierwszy zaprezentowała na żywo utwór "Haiti" oraz specjalnie z okazji występu na OFF-ie zagrała cover utworu Devendry Benharta "Taurobolium". Jak możecie się domyślić pozdrowienia dotarły do adresata, a ten w trakcie swojego występu nie omieszkał się zrewanżować.

"Katowice piękne" - oznajmił po polsku na powitanie z publicznością Devendra Benhart. "Zanim wrócimy do muzyki muszę wam powiedzieć, że choć nie jestem osobą religijną, to po koncercie Brodki chyba zostanę. Brawo Brodka!" - dodał, już po angielsku. Amerykańskiemu bardowi bardzo podobało się nowe show Moniki, z którą się przyjaźni (zadedykował jej nawet jeden z utworów, przy okazji wyznając jej miłość). Swój koncert prowadził jednak zupełnie inaczej niż autorka  "Grandy" - bez gotowego scenariusza, z wieloma żartami i spontanicznymi gestami. Taki swoisty brak profesjonalizmu w żadnym wypadku nie raził, przeciwnie - dodawał autorowi krążka "Mala" uroku. Zebrani przed główną sceną obejrzeli piękne freakfolkowe widowisko, usłyszeli też próbkę nowej płyty: m.in. utwór "Fancy Man", czyli "o dupkach" - jak bezpretensjonalnie, w swoim stylu wyraził się Benhart.         

Jeżeli ktoś natomiast wybrał Yung Leana zamiast Banharta, to może czuć się odrobinę rozczarowany. Występ Szweda nie wyróżnił się niczym szczególnym. Tym bardziej zastanawia jego fenomen. Leanowi brakuje charyzmy, ma przeciętny głos i takie sobie flow. Nie jest też przystojniakiem, a mimo to, przyciąga na swoje koncerty tłumy. Być może u źródła jego sukcesu leży jego "normalność", to że jest zwykłym kolesiem, który zapragnął podbić świat, a internauci mu w tym pomagają.

Imprezę zakończyli DJ Koze (scena Electronic Beats) oraz Machinedrum (namiot eksperymentalny). Zwłaszcza set tego pierwszego przypadł do gustu uczestnikom, którzy  w tańcu nie przejmowali się nawet coraz mocniejszymi opadami deszczu.

Daniel Kiełbasa i Olek Mika, Katowice

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy