Metal Hammer 2017
Reklama

Metal Hammer Festival 2017: Różnorodnie, ale zawsze ciekawie (relacja, zdjęcia)

Chociaż do czynienia mieliśmy z festiwalem ciężkiej muzyki gitarowej, trudno było znaleźć punkty wspólne między poszczególnymi zespołami występującymi 21 lipca w Katowicach na Metal Hammer Festival 2017. Być może właśnie przez tę różnorodność wydarzenie można zaliczyć do wyjątkowo udanych.

Chociaż do czynienia mieliśmy z festiwalem ciężkiej muzyki gitarowej, trudno było znaleźć punkty wspólne między poszczególnymi zespołami występującymi 21 lipca w Katowicach na Metal Hammer Festival 2017. Być może właśnie przez tę różnorodność wydarzenie można zaliczyć do wyjątkowo udanych.
Marilyn Manson zachwycił tysiące osób w katowickim Spodku, w tym Michała Szpaka /fot. Bartosz Nowicki

W mało którym miejscu można było zobaczyć tyle osób ubranych na czarno, co 21 lipca w katowickim Spodku. Ale spomiędzy glanów, mocnych makijaży i ciemnych koszulek z wypisanymi ulubionymi zespołami można było dostrzec także ludzi, którzy wyglądali jakby właśnie wyszli z pracy albo trafili tu kierowani sentymentem z lat młodzieńczych, kiedy to jeszcze nieprzygnębieni przez życiowe obowiązki otwarcie okazywali swoją tożsamość z subkulturą metalową.

Przekrój wiekowy był zresztą naprawdę ogromny: od nastolatków z zafarbowany na niebiesko włosami do osób z datami urodzenia zdecydowanie bliższymi ich dziadkom. Chociaż nieustępujących przy tym energią tym najmłodszym uczestnikom wydarzenia.

Reklama

Reprezentacja Polski

Polskę na festiwalu reprezentowały dwie grupy. Otwierające wydarzenie ARRM założone przez muzyków związanych z post-metalowym Thaw zaprezentowało dronowo-gitarowy set, który stanowił zaledwie przystawkę do tego, co miało nastąpić później. Od wiązanej z Instant Classic grupy nikt zresztą nie oczekiwał szalonego występu - raczej utworzenia niespotykanej atmosfery, a to zdecydowanie udało się osiągnąć.

Z kolei folk-metalowy Percival Schuttenbach postawił na energiczny występ, a wśród wykonywanych przez nich utworów największe zaskoczenie stanowił cover "Roots Bloody Roots" Sepultury. Kto w końcu powiedział, że grupa ma się odwoływać tylko i wyłącznie do słowiańskich korzeni? Szkoda jedynie, że muzyków ustawiono nieco zbyt głośno, wszak instrumenty i śpiew zlewały się w jedną masę, przy której wyodrębnienie poszczególnych słów zahaczało o niemożliwość. A i tak sam występ zaliczyć należy do przyjemnych, szczególnie, że muzycy postanowili odegrać swoje w strojach nawiązujących do słowiańskiej tradycji. Dość zabawny był przy tym fakt wylewających się zewsząd komentarzy, oczekujących na odegranie ścieżki dźwiękowej z "Wiedźmina" - wybaczcie publiczności, ale to nie ta odnoga projektu.

Dosłownie czarny metal

Serca publiczności absolutnie skradł projekt Zeal & Ardor. Aż trudno uwierzyć, że jego początków należy dopatrywać się w żartobliwych postach na 4chanie [to z tego kontrowersyjnego forum wywodzi się znaczna część funkcjonujących w obiegu memów, a także grupa Anonymous - przyp. red.], w których to lider - Manuel Gagneux - został poproszony o nagranie utworu będącego fuzją black metalu i muzyki amerykańskich niewolników sprowadzonych z Afryki. Powstała z tego mieszanka, którą należałoby nazwać "metalowym Young Fathers" lub - dla laików - muzyką metalową z mocną podbudową charakterystycznego dla czarnej muzyki groove’u, z tym, że bliższego bluesowi niż np. rapowi. I to porwało do takiego stopnia, że przed sceną można było dostrzec znaczną grupę "moshujących" ludzi. Było w tym mnóstwo energii, poczucia absolutnej pasji do muzyki, a przede wszystkim niespotykanej oryginalności. Trzech wokalistów na scenie zresztą też pozwala na więcej możliwości, np. zaangażowanie publiczności przy jednoczesnym niemówieniu bezpośrednio do nich ani słowa.

Skromnie i intrygująco

Amalie Bruun stojąca za projektem Myrkur jawiła się przy tej fali energii jako potrzebne wytchnienie. Stojąc w białej sukni na środku sceny, zdawała się dość wycofana, wręcz introwertyczna. Biła jednak od niej przyciągająca aura - i ta nie zniknęła nawet w momencie towarzyszących niemal na samym początku problemów technicznych, przez które należało pominąć jeden z zaplanowanych utworów.

Później dostaliśmy dokładnie to, czego można było oczekiwać po płytach Myrkur: mieszanka nieco podniosłych, ale w gruncie rzeczy prostych black metalowych motywów z folkowymi przebitkami. Amalie robiła ze swoim wokalem rzeczy niesamowite - niezależnie czy częstowała akurat czystym śpiewem, czy screamem, zawsze okazywała pełny profesjonalizm. A w momencie kiedy przed rozpoczęciem kompozycji rzucała utrzymywane w skandynawskiej tradycji pieśni a capella, robiło się naprawdę intrygująco. Zaś po zakończeniu utworu zwykle rzucała krótkim, skromnym "Thank you" i schylała się po łyk z butelki wody. Tak jakby zrzucała w tych momentach na chwilę ten płaszcz artystki i objawiała się jako ta skromna dziewczyna z Danii, której zdarzało się niegdyś nagrywać proste, electro-popowe piosenki. 

U weteranów przekrojowo

Następnie przyszedł moment na Paradise Lost. Anglicy znacznie zwiększyli gęstość zaludnienia na płycie, co specjalnie nie dziwi, biorąc pod uwagę to, ile osób nosiło koszulki zespołu. Oprawa samego występu była dość skromna - jedyne uatrakcyjnienie stanowił przewieszony ogromny plakat z nazwą ostatniej płyty, "The Plague Within". Mimo to koncert trudno uznać za promocję dwuletniej już pozycji. Owszem, usłyszeliśmy na przykład olśniewające i stanowiące powrót do korzeni grupy "Beneath Broken Earth", ale to na numery ze starszych krążków publiczność reagowała najgłośniej. A przygotowano ich całkiem sporo, wszak do czynienia mieliśmy z takimi klasykami jak "Pity the Sadness" z "Shades of God", "The Enemy" z "In Requiem" oraz tytułowe utwory z "One Second", "Faith Divides Us, Death Unites Us" i "Symbol of Life". Dzięki takiemu zabiegowi cały występ dość dobrze obrazował zmiany, jakie poczyniła grupa na przestrzeni lat.

Paradise Lost zrobili po prostu swoje, ale po tylu latach doświadczenia nawet stricte rzemieślnicza robota robi wrażenie. Nick Holmes jako pierwszy wokalista tego wieczoru starał się złapać kontakt słowny z publicznością, a przekazywana przez niego energia była natychmiast oddawana. Najlepiej czuć było to przy "Say Just Words" - instrumentalny mostek, kierujący zespół w stronę brzmień industrialnych, spotkał się z odzewem w postaci klaskania w rytm niemal całej zgromadzonej w Spodku publiczności. Dziwił jedynie brak bisu po "The Last Time" - muzycy rzucili krótkie słowa pożegnania, po czym schowali się za sceną. Szkoda, bo koncert minął tak szybko, że pozostawił lekki niedosyt.

Rozmach, rozmach, rozmach

Nie było wątpliwości - to Marilyn Manson był największą gwiazdą koncertu. Mowa nawet nie o tym, że osoby ubrane w t-shirty z logo grupy lub z twarzą lidera można było najczęściej spotkać w katowickim Spodku. Nie o tym, że chociaż Paradise Lost zgrabnie wypełniło prawdopodobnie największą atrakcję Katowic, to przed występem twórców "Antichrist Superstar" zaczęły się problemy ze swobodnym przechodzeniem po płycie, a na trybunach widać było więcej głów niż wolnych miejsc. Cóż, nie ukrywajmy - do dzisiaj pozycja muzyka i jego zespołu w naszym kraju jest na tyle stabilna, że wiele osób przyszło tylko na ostatnich występ, ignorując zupełnie wcześniejsze grupy. Ale to, co oszałamiało najbardziej, to rozmach.

Kiedy więc nadszedł ten moment, a scena została zasłonięta wielką, czerwoną kurtyną, tłum szalał. Zewsząd można było usłyszeć okrzyki "Manson! Manson!". Początkowo trudno było cokolwiek dostrzec przez szalejący po scenie dym, ale szybko wyłoniły się z niego sylwetki kolejnych muzyków grupy oprócz samego wokalisty, którego głos dobiegał z głośników. Aż w końcu naszym oczom ukazał się sam Brian Warner - nieco tęższy niż kiedyś, ale z taką samą charyzmą. Tuż za nim dostrzec można było tron, wskazujący bezpośrednio, kto jest królem tego wieczoru.

Cóż, wskazywało na to nawet oświetlenie, bo chociaż w grupie grają takie rozpoznawalne postaci w świecie muzyki gitarowej jak Twiggy (czyli Jeordie White, współtwórca zespołu, dawniej grający również w Nine Inch Nails oraz A Perfect Circle) czy Tyler Bates (twórca ścieżki dźwiękowej do "Strażników galaktyki"), widnieli oni głównie w cieniu, porozrzucani statycznie po scenie. Tymczasem Marilyn snuł się po scenie, zaczepiał muzyków, głaskał ich po włosach, uderzał w talerze perkusisty oraz... zrzucał statywy. Trudno doliczyć się, ile razy to zrobił, ale jego nienawiść do statywów jest doprawdy tak wielka, że ktoś powinien napisać na ten temat pracę naukową.

Scenografia zmieniła się jeszcze kilka razy, co pozwoliło utrzymywać nieustanne napięcie. Szkoda tylko, że sama forma gwiazdy wieczoru był z początku bardzo nierówna. Oczywiście, da się to po części zrozumieć, skoro jeszcze trzy tygodnie temu Warner zmuszony był pochować własnego ojca. Tylko jak się nie czuć zawiedzionym, skoro drugie w kolejności "This Is The New Shit" wybrzmiało w wokalu zupełnie bez mocy, głównie dlatego, że Manson nie pałał się nawet odpowiedniego akcentowania zwrotek, co jest wręcz kluczowe w oryginalnej wersji? Na szczęście wraz z klasykami z "Mechanical Animals", czyli "The Dope Song" oraz "Great Big White World" koncert zaczął się rozkręcać na dobre, pomimo kilku pomyłek, które i tak mogły być ledwo dostrzegalne dla publiki porwanej przez charyzmę Mansona. Na koniec pierwszego segmentu występu, muzycy rzucili jeszcze "No Reflection" z "Born Villain", po czym scena na moment wybrzmiewania instrumentalnego przerywnika skąpała się w ciemności.

I tu się zaczęło robić naprawdę poważnie, bowiem niespodziewanie z głośników zaczęły wypływać pierwsze riffy "Sweet Dreams", a oczom publiczności ukazał się Marilyn Manson na... szczudłach. Tron gdzieś zniknął, a dym opadł już na tyle, że można było już w pełni dostrzec wiszący nad sceną krzyż lotaryński. To był też ten moment, w którym grupa wokalista w końcu ujawnił sto procent swoich możliwości - jasne, trudno się dziwić, że każdy dał się porwać, skoro do czynienia mieliśmy z pierwszym i kto wie, czy do dzisiaj nie największym hitem grupy. Ale właśnie wtedy można było sobie uświadomić, że to ten sam zespół, co te dwadzieścia lat temu - może jedynie z większą liczbą zmarszczek na twarzy. Dalej nie było wcale gorzej: szczudła zniknęły, ale zagrano pierwszy autorski przebój Marilyna Mansona, "Beautiful People", w trakcie którego Spodek drżał.

Charakter setlisty był zresztą bardzo przekrojowy, bo w trakcie koncertu dostaliśmy aż trzy numery z nadchodzącej od dłuższego czasu płyty "Heaven Upside Down", w tym kontrowersyjne "SAY10". Tego wieczoru dane było również usłyszeć "Disposable Teens" z "Holy Wood" oraz traktowane niczym hymn "mOBSCENE" z "The Golden Age of Grotesque", traktowanego przecież przez sporą część fanów Mansona jako album rozpoczynający ten słabszy okres w jego twórczości. Najgoręcej zrobiło się jednak pod koniec, kiedy to po rzuconym na bis coverze "Personal Jesus" zaczęto pozorować zakończenie wydarzenia. Na szczęście szybko Manson ze spółką ponownie pojawili się na scenie, by rzucić jeszcze perfekcyjną kombinację w postaci "The Reflecting God" oraz "Coma White" i pozostawić publiczność z rozdziawionymi ustami.

Wśród publiczności przewinęło się kilka znanych postaci. Dostrzec można było nawet Michała Szpaka, który - siedząc na trybunach - absolutnie dał się porwać na koncercie podśpiewując i wymachując włosami. Niech zachowanie polskiego wokalisty będzie dla was odpowiednią rekomendacją występów Marilyna Mansona.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy