Mystic Festival 2019
Reklama

Mystic Festival 2019 zakończony: Król jest tylko jeden

Już w czwartek (27 czerwca), dobrze po północy, dobiegł końca powracający po latach na mapę metalowych imprez Mystic Festival. Do Tauron Areny Kraków i otaczającego halę Parku Lotników przybyły tysiące fanów. 28 zespołów, trzy sceny i dwa dni zabawy w iście tropikalnym upale. Król był jednak tylko jeden.

Już w czwartek (27 czerwca), dobrze po północy, dobiegł końca powracający po latach na mapę metalowych imprez Mystic Festival. Do Tauron Areny Kraków i otaczającego halę Parku Lotników przybyły tysiące fanów. 28 zespołów, trzy sceny i dwa dni zabawy w iście tropikalnym upale. Król był jednak tylko jeden.
King Diamond podczas Mystic Festival 2019 /Beata Zawrzel /INTERIA.PL

Tym Królem był, rzecz jasna, King Diamond. Parafrazując tekst znanego utworu "Welcome Home" (z albumu "Them" Kinga Diamonda sprzed ponad 30 lat), można by zaśpiewać: "King, welcome home / You have been gone for far too long / Oh, is this a dream, are you really back?". Tak, Król naprawdę powrócił i pewnie zasiadł na tronie. Choć drugiego dnia festiwalu (w środę, 26 czerwca) znów mogliśmy zobaczyć cały wachlarz artystów będących czołowymi przedstawicielami swoich nurtów, śmiem twierdzić, iż show skradł im wszystkim słynny Duńczyk i jego świta. Cóż to był za koncert!

Reklama

Widowiskowa, wielopoziomowa scenografia ze schodami po bokach zapewniła idealne tło dla ruchliwego Króla, który w doskonałej formie dzielił i rządził, poruszając się po piętrach scenicznej konstrukcji. Występ 63-letniego Kima Bendiksa Petersena był dopracowanym w najdrobniejszych szczegółach spektaklem, który w tę bezsenną noc obserwowały na Park Stage rzesze wiernych wyznawców (i, jak podejrzewam, tyle samo dopiero co oprzytomniałych konwertytów).

A co konkretnie usłyszeliśmy? Na początek "The Candle" z debiutu "Fatal Portrait" (1986 r.), po którym popłynęły dźwięki nie granego od co najmniej 2013 roku (pomijam dwa pierwsze koncerty sprzed paru dni w ramach tej trasy), tytułowego numeru z albumu "Voodoo" (1998 r.) z charakterystycznym, kreolsko-afroamerykańskim, rytualnym rytmem. Następnie wróciliśmy do pomnikowego longplaya "Abigail" (1987 r.), z którego usłyszeliśmy "Arrival" i "A Mansion In Darkness", po czym staliśmy się świadkami dziwnych zdarzeń zaklętych w "Behind These Walls" (album "The Eye" z 1990 r.) oraz świętowaliśmy upalne "Halloween", którym King, co rusz wspierany przed fanów gromkim skandowaniem "Diamond! Diamond! Diamond!", raz jeszcze sięgnął po materiał z debiutanckiej płyty.

Zupełną nowością był za to "Masquerade Of Madness" - nowa kompozycja utrzymana w miarowym, średnim tempie, którą Kind Diamond zapowiada pierwszy od 12 lat album. Wkrótce potem Król przeflancował nas prosto do zakładu dla obłąkanych, a następnie do mrocznego domostwa Amona, gdzie staliśmy się świadkami herbatki z duchami, makabrycznego mordu na Missy i - last but not least - obowiązkowego pojawienia się na scenie słynnej "Babci" na wózku inwalidzkim, z której King drwił sobie w najlepsze. Wszystko to, oczywiście, za sprawą numerów z albumu "Them" (1988 r.), czyli "Welcome Home" i "The Invisible Guests". Podstawową część koncertu zamknęły (łączące się konceptualnie) "Bezsenne Noce" ("Sleepless Nights") z longplaya "Conspiracy" (1989 r.), po których wpadliśmy do "Jeziora" ("The Lake") z kompilacyjnego materiału "The Dark Sides" (1988 r.).

Po krótkiej przerwie, przy wtórze setek gardeł krzyczących "King Diamond! King Diamond!", Król powrócił na bis przypominając tragiczny los oskarżonej o czary i spalonej na stosie Jeanne Dibasson ("Burn" z albumu "The Eye"), by na sam koniec popędzić wraz z siedmioma Czarnymi Jeźdźcami ("Black Horsemen"), którzy przybyli raz jeszcze z zamiarem uwolnienia nas od przeklętej Abigail.

Falset Kinga przeszywał publiczność niczym pocztowe samoloty w służbie Austro-Węgier, które na początku XX wieku cięły powietrze nad pobliskim lotniskiem. Podobnie rzecz miała się z gitarami Andy'ego LaRocque'a i Mike'a Weada, oraz usytuowaną centralnie na pierwszej kondygnacji perkusją Matta Thompsona. Spektakl ów zapamiętam na całe życie. Król powrócił do koncertowania po blisko dwóch latach, a w Europie po prawie trzech. Jedno z pewnością pozostaje niezmienne - sposób, w jaki maestro King Diamond potrafi zawładnąć publiką. Znów z bezradnością dziecka daliśmy się uwieść jego magii. Magii, która nie przemija.

Mimo iż główną gwiazdą drugiego dnia Mystic Festival 2019 był szwedzki Sabaton (znów kapitalna scenografia stylizowana na okopy z I wojny światowej, plus potężnych rozmiarów działo przy perkusji), to ów na co dzień skromny Duńczyk jest według mnie największym zwycięzcą krakowskiego festiwalu.

Na Park Stage skupiłem się przede wszystkim na liverpoolczykach z Carcass i norweskim Emperor. Nie zawiodłem się. Anglicy zagrali przekrojowy materiał, łączący wszystkie etapy ich barwnej kariery, nie zabrakło więc pato-grindcore'owych petard w stylu "Exhume To Consume", powykręcanych "Incarnated Solvent Abuse" i "Corporal Jigsore Quandary" (z pamiętnymi teledyskami z początku lat 90.), deathmetalowego "Heartwork" czy melodyjnego, death'n'rollowego "Keep On Rotting In The Free World". Symfoniczni blackmetalowcy z Emperor przedstawili program, który w dużej mierze pokrywał się z tym, co mogliśmy usłyszeć na zeszłorocznej Metalmanii w Katowicach, na czele z "The Loss And Curse Of Reverence", "I Am The Black Wizards" i "Ye Entrancemperium", oraz - na sam koniec - "Inno A Satana".

W drugi dzień festiwalu sporo działo się również na trzeciej scenie, "The Shrine" (stylizowanej, wraz z całym terenem, na rzeczoną Świątynię, za co organizatorom należą się słowa uznana, wyszli bowiem poza standard), a to za sprawą atomowego występu crossover / thrashmetalowców z amerykańskiego Municipal Waste, mogącego przekonać nawet tych, którzy na co dzień nie śledzą poczynań prawowitych następców DRI, SOD, Nuclear Assault, Cro-Mags czy The Accüsed.

Przy stutonowych dźwiękach nowoorleańskiego Crowbar, pionierów sludge metalu (a w słońcu przy 40-stopniowym upale), poczułem się z kolei jak na trzęsawiskach Luizjany, przygnieciony na dokładkę stopą słynnego Potwora z Bagien, którym w tym przypadku był brodaty wokalista Kirk Windstein, prawdziwa ikona gatunku. No i - a dla zwolenników amerykańskiego death metalu przede wszystkim - Immolation! Majestat, ciężar, energia. Po pół godzinie pędziłem już jednak na Kinga. Dodam jeszcze tylko, że nagłośnienie na The Shrine należało do najlepszych, bowiem na innych scenach bywało z tym różnie (myślę tu przede wszystkim o pojawiającym się, nieznośnym dudnieniu na Głównej Scenie, i to niezależnie od miejsca, w którym się stało; sprawdzałem).

Skoro o halowej scenie mowa, na koniec słowo o tych, których koncerty raczej mnie nie przekonały. Florydzki Trivium wypadł dla mnie jak ktoś, kto grając mieszankę heavy metalu z metalcore'em, starałby się wmówić nam, że jest kimś znacznie bardziej ekstremalnym. Nie wyglądało to najlepiej (tak, wiem, jestem starym dziadem!). Swoich licznych fanów dopieścił z pewnością holenderski Within Temptation, wolałem ich jednak (o ile w ogóle) z czasów - powiedzmy - pierwszych dwu albumów sprzed 20 lat, gdy byli jeszcze podopiecznymi rodzimej DSFA Records i grali coś, co wówczas nazywało się (symfonicznym) gothic metalem, a nie ten koturnowy symfo-alternatywny rock, którym zdają się aktualnie parać. Na szczęście wokalistka Sharon den Adel podarowała nam nawiązania do solowej współpracy z Arminem van Buurenem (chyba, wyszedłem po trzech utworach).

Miałem nie wspominać o Frog Leap. A może jednak? YouTube'owy fenomen niejakiego Leo Moracchioli z Norwegii, którego - dajmy na to - przeróbka "Hello" Adele odnotowała dotąd kilkadziesiąt milionów odsłon, jakoś mnie nie rozbawił. W tej kategorii, czyli coverów różnej maści, wybieram zdecydowanie nie mniej popularnego Roba Scallona i jego "sitar metal" albo genialny "Raining Blood" na banjo.

Co do samej organizacji festiwalu, nie mam większych zastrzeżeń (może poza cenami piwa jak ze strefy euro, choć nie przeczę, że niektórym mogło to wyjść na dobre). Koncerty rozpoczynały się o ustalonych porach, nie było zatorów, a obsługa spełniała swoją rolę w sposób, który nie przypominał uprzejmości bufetowej z filmów Barei.

Organizatorzy już zapowiedzieli, tym razem w pełni plenerową edycję Mystic Festival (w dniach 10-11 czerwca 2020 r. - Kraków, pobliskie tereny Muzeum Lotnictwa). Z tego, co słyszałem, mają być dwie sceny, na których koncerty będą się odbywać naprzemiennie (coś jak na czeskim Brutal Assault?). Kogo zobaczymy w przyszłym roku, to, póki co, pozostaje zagadką. Jedno jest pewne za to pewne - powracający po 12 latach Mystic Festival sprawdził się jako metalowa impreza o europejskim formacie, której w kraju nad Wisłą brakowało od lat.

Z metalowym pozdrowieniem!

Bartosz Donarski, Kraków

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mystic Festival
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy