Mistrz od pszczółki Mai i wielkich melodii. Wspominamy legendę polskiej muzyki
"Najważniejsze, by czuć się potrzebnym"– powtarzał. I rzeczywiście, przez niemal całe życie był potrzebny: scenie, publiczności, telewizji. Nieustannie w trasie, niemal nigdy na urlopie. Jak sam żartował: "Po trzech dniach siedzenia w domu zaczyna mnie nosić". Zbigniew Wodecki skończyłby dziś 75 lat.

Zawsze uśmiechnięty, z charakterystyczną burzą włosów, ciepłym głosem i dystansem do świata. Zbigniew Wodecki był jednym z tych artystów, których lubiło się bezwarunkowo. 6 maja muzyk świętowałby 75 urodziny.
Zbigniew Wodecki - od Bacha po Maję
Choć jego kariera rozpoczęła się od skrzypiec, to dla milionów Polaków Wodecki był przede wszystkim głosem dzieciństwa - "Pszczółka Maja" uczyniła go nieśmiertelnym. Nie protestował, choć przyznawał, że bywało to frustrujące: "Nie po to ćwiczyłem gamy i oktawy, by ktoś krzyczał ze sceny: 'Dawaj pszczołę!'".
W rzeczywistości wiedział, że to właśnie te przeboje - "Pszczółka Maja", "Chałupy welcome to", "Zacznij od Bacha"- otworzyły mu drzwi do serc słuchaczy. Dzięki nim grał więcej koncertów i mógł pozwolić sobie na wybór projektów.
Zbigniew Wodecki i jego muzyczna rodzina
Urodził się 6 maja 1950 roku w Krakowie, w rodzinie przepełnionej muzyką. Ojciec był pierwszym trębaczem Orkiestry Polskiego Radia, matka pracowała głosem w najwyższej skali - sopranem koloraturowym, a siostra grała na wiolonczeli. Zbigniew od piątego roku życia uczył się gry na skrzypcach. Nie został jednak wirtuozem - jak sam mówił, z lenistwa. "Mnie się całe życie nic nie chciało, ale robić musiałem" - przyznawał z rozbrajającą szczerością.
Zbigniew Wodecki - piosenkarz z przypadku
Do śpiewania popchnął go przypadek - występ w programie telewizyjnym wypatrzył szef radiowej Jedynki. Zaprosił do Warszawy, by nagrać "Znajdziesz mnie znowu". Od tego momentu Wodecki już nie tylko grał, ale i śpiewał - zdobywając kolejne festiwale, w tym Opole. Wkrótce musiał zrezygnować z etatu pierwszego skrzypka w orkiestrze. Na wszystko brakowało czasu. "Nie wyrobiłem, musiałem wybierać" - wspominał.
"Chałupy" z wizualnym żartem
Nie tylko "Pszczółka" stała się jego znakiem firmowym. Równie silnie przylgnęły do niego "Chałupy welcome to". Piosenka, która z założenia miała być lekkim pastiszem, okazała się hitem. Choć podejrzewano, że sam jest naturystą, wyjaśniał, że to nieprawda: "Ja się wstydzę nawet koszulkę zdjąć".
Pięć dekad obecności Wodeckiego na scenie
Przez niemal 50 lat Wodecki był obecny na scenie, choć solowych płyt wydał zaledwie kilka. Największy powrót przyniosła mu wydana w 2015 roku reedycja debiutu z 1976 roku - nagrana z Mitch & Mitch jako "1976: A Space Odyssey". Za ten projekt dostał dwa Fryderyki i z przekąsem mówił ze sceny: "Po 40 latach popularności robię karierę nową płytą, która ma już 40 lat".
Ostatni koncert Zbigniewa Wodeckiego
Zbigniew Wodecki do końca był aktywny - grał, śpiewał, spotykał się z fanami. Mówił, że nie ma nic gorszego niż stan, w którym artystę przestaje się potrzebować. "Jak się gość dowie, że już nie jest potrzebny - pół dnia i po nim" - mówił. Na szczęście jego ciągle potrzebowano.
Zmarł 22 maja 2017 roku, po komplikacjach związanych z przebytym udarem.
Wodecki zostawił po sobie nie tylko hity, ale i coś znacznie cenniejszego - ludzką życzliwość, dystans, radość z życia. Zawsze emanował pozytywną energią i klasą.
O wyszczególnionej twórczości Zbigniewa Wodeckiego można przeczytać w poprzednim artykule.