Maya - M.I.A.

Maya
wykonawca
M.I.A.
wytwórnia
Sonic
premiera
gatunek
Pop
4,4
Oceń
Głosy
12

O płycie

Po ukazaniu się albumu "Arular" (2005), amerykański raper Nas powiedział krótko, że to jest przyszłość hip hopu. Ukazanie się "Mayi" pokazuje, że owa wspomniana przez Nasa "przyszłość" to już dzisiaj. Mieszkająca w Londynie, a pochodząca z rodziny tamilskich emigrantów ze Sri Lanki Maya Arulpragasam, która przybrała sceniczny przydomek MIA, uchodzi dziś za jedną z najbardziej radykalnych artystek - prowokatorek. I nic w tym dziwnego, bo przecież pasją do muzyki zaraziła się towarzysząc - jeszcze jako adeptka sztuk wizualnych - zaprzyjaźnionej grupie Elastica podczas tournee po USA. A że suportem Brytyjczyków była już osławiona i notoryczna prowokatorka i performerka Peaches, która wprowadziła ciekawską Mayę w arkana obsługi sequencera Roland MC-505, wszystko staje się jasne. To, w połączeniu z bolesnymi wspomnieniami z wioski w północnej Sri Lance, gdzie jej rodzina - znana z radykalnych poglądów - należała do brutalnie zwalczanej i eksterminowanej przez rząd tamilskiej mniejszości, stworzyło mieszankę doprawdy piorunującą. Być może poprzez nieznajomość gatunkowych reguł, być może poprzez naiwny zachwyt muzyką popularną we wszelkich jej przejawach, niezależnie od szerokości geograficznej, stworzyła MIA porywający i na wskroś oryginalny miks hip hopu (od gangsta rapu po grime) z jamajskim dance-hallem, rave'em, punk rockiem, elektro, hinduskimi rytmami i afrykańskimi beatami. Drugi album, "Kala", przyniósł nie tylko definicję unikatowego stylu artystki, ale także - według ankiet mediów na całym świecie - znalazł się w ścisłej czołówce najwybitniejszych płyt roku 2007. Album "Maya" zamyka rodzinną trylogię (Arular i Kala to, odpowiednio, imiona ojca i matki Mayi). Ku uldze fanów, sukces "Kali" bynajmniej nie zmiękczył MIA, a dowiódł tego dobitnie szokujący przemocą - i z tego powodu ocenzurowany przez YouTube - teledysk do utworu "Born Free", w którym amerykańskie wojsko prowadzi akcję eksterminacji pewnej mniejszości. Wprawdzie rudzielców - w czym dopatrzeć się można echa odcinka "Ginger Kids" serialu "South Park" - ale już na poważnie, bo nigdy nie wiadomo, kto czy jaka grupa ludzi, może być następna. A właściwie wiadomo, bo MIA - choćby już tylko z racji doświadczeń swojej rodziny - zdaje się być głosem tych najbardziej narażonych na prześladowania, a zwanych "subaltern". Do tej kategorii zaliczają się imigranci, kolorowi i uchodźcy, szukający azylu w krajach niby demokratycznych, ale w głębi ducha swych obywateli im niechętnych. Album "Maya" to też kolejny etap ewolucji stylistycznej MIA. "Kala", z racji odmowy wizy przez władze amerykańskie, powstawała w Liberii, Trynidadzie, Indiach i na Jamajce. "Maya" nagrana została już w Los Angeles, a doborowa stawka producentów - Rusko, Diplo, Blaqstarr czy Switch - zadbała, aby paleta brzmień i stylistycznych konotacji "Kali" poszerzona została o przetaczające się niczym wiosenne burze rytmy, głęboki dubstepowy bas i industrialno-noise'owy sznyt. Efektem jest album muzycznie równie elektryzujący, jak choćby "Music For The Jilted Generation" Prodigy, a jednocześnie - jak przystało na rok 2010 - porzucający beztroską zabawowość lat 90. i mówiący serio o konsekwencjach lawinowych przemian technologicznych naszych czasów, gdy wszystkie nasze myśli czy akcje w mgnieniu oka są dokumentowane i elektronicznie powielane w milionach egzemplarzy.

Recenzja

M.I.A. "Maya", Sonic

Płyty artysty: M.I.A.