ZEW się budzi 2025: trzeci dzień. Do zobaczenia, Cisna! [RELACJA]
Po trzecim dniu ZEWu mam dwie refleksje: trzeba naprawdę pomyśleć, zanim spróbuje się występować przed nie swoją publicznością, oraz że Shakin' Dudi może grać na każdym feście i wszędzie przekona ludzi do tańczenia w rytm "Au Sza La La".

Dzięki temu, że na ZEWie koncerty trwają od 10 do końca, czyli około północy, to po dwóch dniach ma się wrażenie, że tak naprawdę od zawsze mieszkaliście w Cisnej i nie macie domu w innym miejscu. I jeszcze, że sen nie jest aż tak potrzebny do funkcjonowania, skoro przez cały weekend udowadniacie, że przecież można sprawnie działać bez.
Z takim podejściem dużo łatwiej jest przybyć na 10 pod Małą Scenę. I to się sprawdza, bo publiczność w tym roku biła tam jakieś rekordy - z czego się, oczywiście, wybitnie cieszę, bo nic tak mnie nie denerwuje, jak narzekacze, którzy mówią, że na festiwalach ciągle gra to samo, a potem nie chodzą na młode zespoły, bo nie znają.
A trzeciego dnia na Małej Scenie pojawił się zespół The Wire, który otrzymał najpiękniejsze (i najdziwniejsze) komplementy od publiczności - "Nawet na trzeźwo mi się podobacie" oraz "Też bym tak grał, jakbym umiał grać". Ode mnie natomiast przyznaję tytuł zespołu, który najlepiej animuje publiczność. A basista to już totalny sceniczny zwierz. Warto iść na ich koncert choćby po to, żeby usłyszeć cover "Taty dilera" zblendowany z "To my Polacy".
Drugi wystąpił SOLIDDOC. I tutaj pojawił się dysonans. To znaczy, było to odważne, bo zewowa publiczność jest raczej rockowo-punkowa, natomiast SOLIDDOC obraca się w świecie hip-hopu (choć, wedle opisu, owszem hip-hopu, ale z punkową energią). Bity z komputera i rap, jeszcze po angielsku, to mogła być rzecz mało strawna dla osób, które przyjechały do Cisnej posłuchać KSU i Kultu. I nie mówię tutaj, żeby nie eksperymentować, ale przydałoby się może jakieś wprowadzenie publiki w to, co się robi, jakieś "Cześć", coś. Na pewno taki set sprawdziłby się dużo lepiej w klubie.
Duża Scena zaczęła się z kolei od mocnego pogo, które rozkręcili chłopaki z Tabula Raza. Sami siebie określają jako "terror chałtura, patohardcore, satyrocore". Potwierdzają to w sumie też tytuły ich piosenek, bo dużo tam było mówienia o patologii i takich tam. Nie inaczej publiczność zareagowała na Garbate Aniołki. Nie przeszkodził nawet deszcz, który zresztą dobrze, że spadł, bo byłam przerażona, że tradycja zostanie zachwiana. Po nich jeszcze Criminal Tango, czyli - jak mówią - "zgraja stołecznych obiboków, grających mieszankę punk rocka, rockabilly, z domieszką swingu".
To wszystko było wstępem do koncertów, na które wszyscy czekali. Ja czekałam, na przykład, aż na scenę wyjdzie Shakin' Dudi. I pomyślicie sobie pewnie: co na rockowym festiwalu robi Shakin' Dudi i czy aby na pewno tam pasuje? Oni się nad tym nie zastanawiali. Weszli i przejęli scenę razem z całą publicznością, która "Au Sza La La" albo "Za dziesięć trzynasta" śpiewała, nie oszczędzając głosu na Kult. A "Nie płacz, kiedy odjadę" w "To ty słodka" weszło już z pełną mocą. Był szalony saksofonista, było granie na klawiszach w wyglądających na super niewygodne pozycjach. Życzmy sobie więcej takich ludzi na scenie.

Kolejny z wyczekiwanych przeze mnie koncertów to Pablopavo i Ludziki. Usłyszeliśmy m.in. "Karwoski", "Jesteśmy bombą", "Taksiarza", "Dancingową piosenkę miłosną", czyli jedną z najładniejszych piosenek miłosnych w polskiej muzyce, czy "Ostatni dzień sierpnia", a nawet kilka kawałków z nadchodzącej płyty. "My jesteśmy chyba bardziej zespołem klubowym niż festiwalowym, co nie znaczy, że nie należy nas zapraszać" - stwierdził w którymś momencie Pablopavo i chyba się z tym zgadzam, bo o ile uważam, że należy ludziom przemycać dobrą muzykę przy każdej okazji, to są faktycznie takie zespoły, które lepiej przeżywa się w jakiejś zadymionej piwnicy. Ale zapraszajcie, organizatorzy, zapraszajcie. Ja chętnie posłucham.
Przedostatni występ tego dnia - i festiwalu zarazem - to Farben Lehre. Set wypełniony największymi hiciorami, a to m.in. "Na zdrowie" na start, "Achtung", "Terrorystan", "Pozytywka", "Anioły i demony", "Spodnie z GS-u" czy "Matura". Był też crowdsurfing, tylko że w tym przypadku dla jednej z uczestniczek nie skończył się dobrze. Po pierwsze, już przy samej scenie została wypchnięta przez ludzi, a po drugie ochrona zareagowała za wolno i dziewczyna wylądowała na ziemi, poważnie uszkadzając sobie rękę i ostatecznie lądując w szpitalu. Apel zatem: szanujcie się podczas koncertu, bo zabawa jest fajniejsza, jeśli jest bezpieczna, a wszelka ochrono - po to ochraniacie koncert, żeby stać przy samej barierce i łapać tych ludzi. Oni liczą, że tam jesteście.
I na wielki finał - Kult. Nie był to ich pierwszy raz na ZEWie, co zresztą wspominał sam Kazik, porównując obraz tamtego koncertu w deszczu do "Czasu Apokalipsy". O dziwo, koncert nie trwał trzech godzin, ale i tak dostaliśmy wszystko, co najlepsze: "Jeśli zechcesz odejść, odejdź", "Gdy nie ma dzieci", "Madryt", "Maria ma syna", "Arahję" czy "Celinę". Nie obyło się oczywiście bez lekkich prztyczków w nos Polski. "Teraz będzie o chorobie Polaków, na którą może kiedyś wymyślą lek - w głowie szumi komuna mentalna" - powiedział wokalista, zapowiadając utwór z albumu "45-89". Kult-turyści na pewno byli zachwyceni po tym koncercie, mniej ortodoksyjni fani również, a mi pozostaje podziwiać Kazika za kondycję, która pozwala uciągnąć taką setlistę.
ZEW się budzi to naprawdę wyjątkowy festiwal, to nie jest frazes z informacji prasowej. Pewnie wiele do atmosfery wnosi samo miejsce, bo ile razy usłyszeliśmy ze sceny "Jak tu pięknie", to nie zliczę. No ale naprawdę jest pięknie. Przyjedźcie, sami zobaczcie. Do zobaczenia za rok, Cisna, będę tęsknić!