Morrissey w Krakowie: Miłości, pokoju i opiekujcie się kotami [RELACJA]
Lubię, jak mnie czasem tak koncert sponiewiera emocjonalnie, że przez kolejne dwa dni siedzę w domu i nad nim rozmyślam, a potem przez rok opowiadam ludziom, co się stało. Ale czy wszystkie muszą być takie? Nie muszą i występ Morrisseya właśnie taki nie był. Dostaliśmy za to półtorej godziny dobrej muzyki i żartów, a gdzieś w Polsce jest też teraz szczęśliwiec, który dzisiaj w nocy spał pewnie z koszulką Moza.

Kiedy ogłoszono, że Morrissey przyjedzie do Polski, ludzie podzielili się na trzy grupy. Pierwsza oszalała ze szczęścia, druga - w tym ja - powiedziała, że fajnie, może i warto by pójść, trzecia natomiast jechała na Open'era i w ogóle się nad niczym innym nie zastanawiała. A, no i byli jeszcze tacy, którzy mówili, że "spokojnie, i tak odwoła".
Cały czas żyłam w przekonaniu, że ta pierwsza jest najliczniejsza, okazało się natomiast, że mimo ustawienia sceny w Tauron Arenie, był to koncert bardzo kameralny. I to w ogóle nie jest zarzut czy narzekanie, robiło za to fajny klimat.
"Witam, witam" - powiedział Moz na początek, a przynajmniej wydaje mi się, że właśnie to powiedział, po czym dostaliśmy chyba najbardziej znane z repertuaru "Suedehead". Po zaśpiewaniu Morrissey dodał "Dziękuję", więc wierzę, że "Witam, witam" też usłyszałam. Następnie równie przebojowe "Shoplifters of the World Unite". "To świetny moment, żeby powiedzieć, że jestem wdzięczny, że znowu jestem w Krakowie. No i chyba tyle" - bo Moz na koncercie nie mówił zbyt wiele, ale to nikomu nie przeszkadzało, bo i tak czuło się jakiś przyjacielski klimat.
Potem usłyszeliśmy też m.in. "All You Need Is Me", "One Day Goodbye Will Be Farewell" (czy ktoś może to wyciągnąć z mojej głowy?), "You're the One for Me, Fatty", "Rebels Without Applause", "I Wish You Lonely", "Sure Enough, the Telephone Rings", "Everyday Is Like Sunday" czy "I Will See You in Far-Off Places".
Po trochę ponad godzinie zespół zszedł ze sceny, Morrissey mógł przebrać się w coś wygodniejszego, odłożyć w końcu marynarkę i po chwili muzycy, zachęceni tupaniem i oklaskami publiczności, wrócili, żeby zagrać jeszcze "Last Night I Dreamt That Somebody Loved Me" i "Irish Blood, English Heart". Na tej ostatniej piosence Moz ściągnął koszulkę i rzucił ją w tłum, wywołując tym niemałe piski. Co tylko potwierdziło moją teorię o "ostatnim z międzynarodowych playboyów". Tak, wiem, że ta piosenka nawet nie jest o tym, ale określenie to doskonale pasuje do wokalisty, który nonszalancko chodzi po scenie z koszulą rozpiętą do połowy, sprawiając, że żeńska część publiczności bardziej obserwuje niż słucha.
Moment, który zapadł w pamięć najbardziej, to "kilka dobrych słów dla dobrych ludzi", czyli życzenia od zespołu dla fanów. Morrissey zaczął od: "Chrońcie swój kraj, swój język, opiekujcie się kotami, lisami, w ogóle zwierzętami…". Później członkowie zespołu życzyli jeszcze miłości i pokoju oraz dziękowali, że mogli przyjechać do tego pięknego kraju. Było to tym fajniejsze, że zrobili to i w swoim języku, i po angielsku. Uważam, że to było cool. Grande. Genial.
Nie był to koncert zmuszający do myślenia albo wywołujący jakieś głębokie emocje, które będę teraz przeżywać. No może przy "Life Is A Pigsty" serce trochę drgnęło. A może to to klawiszowe solo? W każdym razie nie był to koncert wybitnie emocjonalny, ale czy to źle? Wcale. W końcu muzyka ma być też rozrywką. I taki ten koncert był. Mogłabym iść jeszcze raz. Just for fun.