Carlos Santana w Łodzi: "Życzę wam pokoju w głowie" [RELACJA]
Dziesięć Grammy, 18. miejsce w rankingu "100 najlepszych gitarzystów wszech czasów", Latin Grammy, miejsce w Rock and Roll Hall of Fame, no i takie przeboje, jak "Smooth" czy "Black Magic Woman". Trudno się dziwić, że Carlos Santana wypełnił łódzką Atlas Arenę pod sam dach. Moja główna myśl po tym wieczorze? "Lubię chodzić na koncerty, ale na te dobre najbardziej".

Zawsze przy takich koncertach zastanawiam się, czy można tu pominąć kwestie techniczne i gadać o odczuciach? Albo po prostu napisać, że wiadomo, że technicznie świetnie, a potem już gadać od odczuciach? Mam nadzieję, że można, bo to właśnie będę robić.
Zaczęło się od "Soul Sacrifice" i już tutaj pomyślałam, że jakkolwiek Santana jest uznanym i niepodważalnie wybitnym gitarzystą, tak na koncercie gitara wcale nie była najważniejsza. Czy jeśli tak napiszę, to ktoś mi odbierze legitymację dziennikarską? Gdybyście usłyszeli, co działo się tam na bębnach, to zaręczam, że nikt by z tym nie dyskutował. Przy okazji - wiedzieliście, że za te imponujące perkusyjne solówki odpowiada żona Santany, Cindy Blackman?
Po "Maria Maria" usłyszeliśmy "Black Magic Woman" płynnie złączone z "Gypsy Queen". Tutaj zaczęłam myśleć, że bez klawisza (David K Marhews) to by nie było to samo. Przy "Everybody's Everything" stwierdziłam to samo na temat puzonu. Tu po prostu wszystko działało. Od instrumentalistów, przez wokalistów (Andy Vargas, Ray Greene), którzy na początku trochę przypominali mi bardziej animatorów publiczności, ale potem już dałam się wciągnąć, po genialne światło.
"Everybody's Everything" przyniosło nam też basową solówkę Benny'ego Rietvelda. Zawsze śmiałam się z basistów, ale już przestaję, przepraszam. Tak naprawdę to takie śmianie, jak ciągnięcie w przedszkolu za warkocze. Robicie wspaniałą robotę, a pan Benny to już zwłaszcza.
Doczekaliśmy się też kilku słów od Santany, który wspomniał, że filarami życia są współczucie, miłosierdzie i przebaczenie, i życzył wszystkim zdrowia, pokoju w głowie i radości w sercu. "Kluczem jest dzielenie się z innymi ludźmi. Kocham was" - dodał jeszcze i przeszedł do "Samba Pa Ti", "Batuka", "No One to Depend On" czy "Open Invitation", które uporczywie nie chciało mi wyjść z głowy. O, albo jeszcze "Me Retiro". "Baby, ya ni gestos le hago al tequila", ta ta taaa ta ta ta ta ta ta. Tańczmy!
A tak naprawdę o tańczeniu publiczność pomyślała przy "Corazon Espinado", no ale przy tym nie da się nie ruszać. Tak samo, jak przy "Foo Foo" i "Smooth".
Sam Carlos w formie, zdaje się, nienagannej. Chciałabym żuć gumę z takim luzem w wieku 77 lat. Ba, chciałabym jako osoba 50 lat młodsza. Niektórym mogło przeszkadzać, że muzyk większość koncertu spędził odwrócony plecami do publiczności, za to dyrygując swoim zespołem. Widocznie przyjechał zagrać, a nie oglądać ludzi. I chyba nie można mu tego mieć za złe.
Na pewno trzeba docenić cały zespół, charyzmatycznych wokalistów, którzy zachęcali publikę do śpiewania i machania rękami, światła, które świetnie dopełniały koncertu, ale… czy gdyby usunąć tę całą oprawę, a zostawić Santanę, który by sobie tak po prostu siedział dalej na tym podeście i grał, to słuchałabym? O boże, bardzo chętnie.
Organizatorem wydarzenia była agencja Live Nation.