Reklama

GrubSon "Na szczycie": Przeczytaj fragment książki!

"Czy można zaplanować swoje życie? Ile tak naprawdę kosztują decyzje które podejmujemy? Jaką cenę mają talent i spełnione marzenia? Jak  ważna jest odpowiedzialność za słowa? Czym tak naprawdę jest rodzina? Czy wszystko w dzisiejszych czasach jest na sprzedaż? Jak pogodzić życie w trasie z byciem mężem i ojcem? Co się dzieje, kiedy po pracy trzeba wrócić do domu? Poznajcie GrubSona, chłopaka z Rybnika! To nie jest biografia! To opowieść o ciężkiej pracy i muzycznej drodze na szczyt... oraz wszystkim tym co jest później.

Reklama

Zabawna i inspirująca, choć czasami słodko-gorzka i zmuszająca do refleksji. Dwuliniowa narracja oraz rozmowy z rodziną, bliskimi współpracownikami i artystami. O GrubSonie, jego życiu i decyzjach które podjął. Przede wszystkim jednak o pracy i drodze, którą trzeba pokonać, żeby spełnić marzenia" - czytamy w materiałach prasowych dotyczących książki "Na szczycie" opowiadającej losy rybnickiego rapera.

Pozycja na półki sklepowe trafiła w połowie listopada. Autorem książki jest Przemek Corso oraz sam GrubSon. Fragmenty pisane przez artystę napisane zostały pogrubioną czcionką.

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------

- To trochę uczucie porównywalne do snu na jawie, tylko że w odróżnieniu od snu wszystkie twoje zmysły są wyostrzone. Kiedy stoisz na scenie

i  dzielisz się energią z ludźmi, kiedy oni reagują na wszystko, co robisz, i masz pewność, że dajesz im radość, to okazuje się, że jest to lepsze niż wszystkie narkotyki na świecie - powiedział z przekonaniem i dodał po chwili: - Trudno to opisać. Po prostu, jak widzę, że ludzie się cieszą, eks-cytują, jarają... bardzo mi się to udziela. Też jestem szczęśliwy. Jestem tam i jaram się razem z nimi. Czuję to całym sobą. Nigdy w życiu nie zagrałem koncertu, którym nie byłbym podekscytowany.

- Czyli koncerty dają ci największą radość? - zapytałem.

- Tak, jeżeli są dobre. Jeżeli publiczność jest otwarta i gotowa i oczywiście, jeżeli wszyscy na scenie dają z siebie wszystko. Tak! Każdy musi dawać z siebie wszystko. Musimy jechać w jednym kierunku. Wtedy jest ogień.

Słowo "wszystko" często rozbrzmiewało w naszej rozmowie. Tylko co znaczyło dla niego: dać z siebie wszystko?

Spędziłem z GrubSonem wystarczająco dużo czasu, żeby być pewnym, że jego pozorne roztargnienie wynikało z faktu, że szybciej myśli, niż potrafi to później wyartykułować. Co to znaczy? Najprościej rzecz ujmując, uważam, że czasami więcej czasu zajmuje mu wytłumaczenie innym, na jaki wpadł pomysł, niż samo wymyślenie tego czegoś. Pomysły pojawiają się w jego głowie same.

To oczywiście nie jest jego najsilniejsza cecha. To byłoby zbyt proste. Otóż GrubSon bywa obsesyjny względem tego, co robi.

I to ta wewnętrzna potrzeba zrobienia czegoś perfekcyjnie dopiero w połączeniu z jego procesem myślowym potrafi stworzyć naprawdę wybuchowy koktajl.

Kiedy na niego spojrzałem, wreszcie do mnie dotarło, co miał na myśli, mówiąc: jeżeli wszyscy na scenie dają z siebie wszystko. Chodziło mu o to, że wszyscy na scenie muszą robić to, co sobie wcześniej założył.

Bo on ma bardzo konkretną, wypracowaną przez lata wizję tego, jak powinien wyglądać i brzmieć koncert, jakie emocje powinien wywołać i ja-kie emocje po sobie pozostawić. Szczególnie teraz.

Kiedy sam tych koncertów zagrał tysiące.

Wszystko - w tym kontekście oznacza sprostanie jego oczekiwaniom. I nie, bynajmniej nie chodzi tu o stanie w wyznaczonych miejscach ani tym bardziej ślepe słuchanie poleceń. Co to, to nie. Jemu chodzi o zaangażowanie. On chce, żeby to żyło i żeby wszystkim zależało tak samo jak jemu.

Dlatego tak ważne jest dla niego otaczanie się ludźmi, którzy to rozumieją albo mają w sobie podobny głód. Nawet jeśli działają tylko instynktownie, czyli nie do końca świadomie, najważniejszy jest efekt.

- A co daje największą radość Tomkowi Iwancy? - spróbowałem wymusić jeszcze jedną, być może ciekawszą odpowiedź.

Spojrzał na mnie podejrzliwie i był wyraźnie rozbawiony. Pytaniem albo mną. Podejrzewam, że i jednym, i drugim.

- A to nie to samo? - zakpił ze mnie.

- Mam sobie sam wymyślić odpowiedź? Patrzył na mnie przez chwilę, po czym odpowiedział:

- Zawsze uwielbiałem puszczać ludziom muzę. Nagle usłyszałem w jego głosie zmianę i po raz pierwszy lekką ekscytację. Zupełnie jakby postanowił przestać się zgrywać.

Uwielbiałem słuchać muzyki, a później się nią dzielić. Wszystko inne, każdy pomysł, który miałem na siebie, ksywki, nawijanie, koncerty... to było dopiero później. Najpierw była muzyka.

I tak właśnie zaczyna się ta opowieść.

***

Dzielę się muzyką.

Mam to od dziecka. Odkąd pamiętam. Wiem, że to brzmi trochę jak dzielenie się jedzeniem albo napojem, ale rzeczywiście trochę tak było. I żebyśmy już na początku dobrze się zrozumieli. Nie chodzi mi o samo puszczanie muzyki, tylko podawanie jej dalej. Czułem dumę. Nadal ją pamiętam. Pamiętam jej smak. Byłem dumny, gdy puszczałem rówieśnikom i starszym kumplom kawałki, które wcześniej odkryłem. Te kawałki, które przyniosłem i puściłem im jako pierwszy. Na całym osiedlu. Ich reakcje w stylu: Wow! Wow! Wow! Naprawdę!? Żartujesz!

Cieszyłem się, że się tym ekscytują. Cieszyłem się tym, jak się cieszą. Że jarają się tym samym co ja. Często tak samo jak ja albo nawet, bo i ta-kie przypadki się zdarzały, bardziej niż ja. Niektóre z takich chwil zapamiętam do końca życia.

Nagrywałem te numery wszystkim. Każdemu, kto chciał. Komponowałem własne składanki. Oni przynosili mi kasety, lata później czyste płyty CD, a ja je nagrywałem albo wypalałem na nagrywarce i czułem przy tym dumę, jak piekarz, który od rana do południa piecze bułki i jest pewien, że to najlepsze bułki na osiedlu.

Wspominam o tym, bo nadal daje mi to identyczną radość jak wtedy. Spotykam się z moimi przyjaciółmi, bliskimi, po prostu: moimi ludźmi, którzy wiem, że nadają na podobnych falach, jak ja, a później... puszczam im numery, które niedawno usłyszałem i które sprawiły, że moja głowa zapłonęła jak zapałka. Dzielę się tym, co najlepsze.

mimo że czasy się zmieniły, że teraz mamy błyskawiczny dostęp do wszystkiego, co nas interesuje, nadal staram się nie podsyłać linków. Za-zwyczaj czekam na spotkanie. Mam wrażenie, że wysyłanie suchej wiadomości odarłoby ten moment z magii.

A ja go przecież wyczekuję, przebierając nogami, no nie?

I dopiero wtedy: czy to u mnie w domu, czy u kogoś, czy w samochodzie, czy w studiu, mogę zobaczyć reakcję ludzi na kolejny kawałek, który zdążyłem już sam pokochać.

Wyobrażacie sobie?

To wygląda trochę tak, że odpalam numer, a później gapię się na tę osobę i czekam. Czekam, jak zareaguje.

To zabawne, ale pod tym względem moje życie w ogóle się nie zmieniło. Jest nawet gorzej, bo bardziej intensywnie.

Nie chcę rzucać smutnych wniosków, ale uważam, że choć dostęp do wszystkiego jest znacznie większy, to relacje międzyludzkie się osłabiły.

Dlatego robię to tak jak wtedy.

Wyczekuję.

Karmię się chwilą i emocjami.

To właśnie to dzielenie się czymś świetnym zbudowało we mnie - na pewnym etapie - poczucie, że chcę sam wzbudzać podobne emocje. Chcę, żeby to, co robię, pompowało ludziom krew w żyłach.

Wcześniej nigdy o tym nie myślałem w ten sposób, ale teraz już to wiem. Wcześniej nie zastanawiałem się, dlaczego coś robię, tylko po prostu to robiłem, bo czułem, że powinienem.

Być może właśnie dlatego nie lubię pytań w stylu: od kiedy wiedziałeś, że chcesz zostać raperem? Od zawsze chciałeś zostać muzykiem? Od kiedy wiedziałeś, że chcesz robić muzykę?

To zawsze wymusza idiotyczną i trochę pustą odpowiedź.

Stoję tam i sam się sobie dziwię, a często nawet irytuję, że jeszcze nie wypracowałem jakiejś szybkiej, zgrabnej odpowiedzi. Stoję i się zastanawiam jak idiota i używam półprawd.

A przecież prawidłowo zadanym pytaniem powinno być: dlaczego? Dlaczego chciałem i dlaczego postanowiłem?

I tak pewnie nawet wtedy zaistniałaby potrzeba zadania pytań pomocniczych, ale to i tak brzmi już znacznie lepiej.

Z tego właśnie powodu chciałbym, żebyśmy spróbowali zrobić to razem. Teraz.

Po raz pierwszy. Dlaczego?

Jestem najmłodszym z czterech braci.

Przez całe moje życie ojciec grywał na akordeonie, jeden z braci miał zespół rockowy, a ten najstarszy, z którym byłem najbliżej i który wywarł na mnie największy wpływ, był DJ-em.

Innymi słowy w naszym mieszkaniu na blokowisku bez przerwy coś grało. Byłem tak napompowany tym wszystkim, że jako dzieciak właziłem na rozklekotany taboret, otwierałem okna na oścież, stawiałem na parapecie magnetofon i puszczałem muzę, która najbardziej mi się podobała.

Głośno. Bardzo głośno!

Jak się już pewnie domyślacie, nie wszystkim to się podobało, ale mnie to nie robiło różnicy.

Cieszyłem się. Chciałem, żeby inni też się cieszyli.

Moja matka, która, od kiedy pamiętam, nigdy się nie patyczkowała, wpadła pewnego dnia do pokoju, gdzie akurat siedziałem w oknie, i tak na mnie krzyknęła, że o mały włos nie dostałem zawału.

Od tamtej pory zaczęli chować taboret.

Ja go zawsze znajdowałem, później dostawałem lanie i tak to trwało.

Krąg życia.

Jestem pewien, że robili to, bo męczyłem ich hałasowaniem, a nie dlatego, że martwili się, że wypadnę z okna. Po pierwsze, nasze mieszkanie mieściło się na drugim piętrze, więc musiałbym mieć pecha, żeby zginąć, a po drugie, nawet jeślibym wypadł i coś by mi się stało, to przy czterech synach jeden w tę czy w tę, nie?

Miałem luz. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak duży, ale miałem. Moi rodzice byli tak wprawieni w wychowywaniu chłopaków, że w sumie byłem uprzywilejowany. Nie martwili się o mnie, kiedy na przykład za długo siedziałem na dworze, bo przecież trzy razy wcześniej udało im się wychować dziecko bez żadnej katastrofy, więc dlaczego mieliby martwić się za czwartym razem?

Więc podążałem własnymi drogami i wydeptywałem ścieżki na blokowisku.

W domu były zasady, których trzeba było przestrzegać, ale w pewnym sensie robiłem, co chciałem i jestem rodzicom za to wdzięczny.

A chciałem być jak mój najstarszy brat, bo wtedy Hudy był jak ojciec. Tylko że fajniejszy. Dlatego że łączył w sobie cechy, które powinien mieć prawdziwy autorytet, ale też poświęcał mi dużo czasu. Jak kumpel.

To on nauczył mnie wszystkiego, co wiem o muzyce i imprezach.

Jeżeli nie pamiętacie lat dziewięćdziesiątych, to pozwólcie, że przypomnę wam, że wtedy nie było komputerów, telefonów komórkowych ani internetu. Nie było odpowiedniego sprzętu ani takich możliwości jak teraz.

Świat wyglądał zupełnie inaczej.

Całym moim życiem było osiedle w Rybniku, a muzyka leciała ze sprzętów analogowych.

Żeby robić składanki, Hudy przegrywał kawałki z kasety na kasetę, a ja patrzyłem mu na ręce i później sam robiłem to dokładnie w ten sam sposób.

Okiełznałem magnetofon do tego stopnia, że potrafiłem później na nim nawet samplować i robić przedłużenia podkładów. Składałem pierwsze bity. Robiłem pierwsze miksy. Nagrywałem swój głos.

Tak! Bo marzyłem o pracy w radiu.

Naprawdę!

Widziałem siebie jako spikera radiowego albo DJ-a.

Generalnie w swojej wyobraźni jawił mi się zawód, który łączyłbysobie to, w czym odnajdywałem się najlepiej: puszczanie muzy i mówienie do ludzi. Granie i gadanie.

Już wtedy nagrywałem swoje pierwsze niby-audycje radiowe na kasety magnetofonowe.

Poza tym, bądźmy ze sobą szczerzy, byłem pod tak dużym wpływem najstarszego brata, który świetnie się na tym wszystkim znał, a co więcej, wszędzie miał znajomości, że czułem się, jakbym o lata świetlne przegonił to, czego nauczyłbym się w normalnym tempie.

Tak minęło mi wczesne dzieciństwo, a ja skończyłem później, pusz-czając imprezy szkolne albo robiąc domówki dla kumpli - bez chlania, bo na to przyszedł czas później. Wszystko było na swoim miejscu. Byłem pewny swego.

Do czasu.

Bo wtedy, gdzieś w tamtym okresie usłyszałem pierwszą płytę Kalibra 44 i Wzgórza Ya-Pa 3.

***

Przerwaliśmy na chwilę, bo GrubSon wyszedł do kuchni po pudełko orzeszków.

- Wybacz, mój drogi, zaraz będę musiał iść położyć spać dzieciaki

z  Anką - oznajmił, wrzucając do ust pierwszą garść. - To ważne, ale zaraz wrócę. No, ale pracujmy, pracujmy. Mamy jeszcze chwilę.

- Kaliber 44 i Wzgórze...

- No tak, no tak - przerwał mi. - Rozwalili mi łeb.

- Byli tak świetni?

- Oni byli, kumasz? Byli! Pokazali wszystkim, że można robić taką muzę po polsku, i to na poważnie. Że to nie jest śmieszne, że to nie są same przekleństwa. Można tego słuchać. Można przy tym tańczyć... jakkolwiek. Choć pamiętam, że niektórzy rodzice uważali, że za słuchanie takiej muzyki powinni wysłać swoje dzieci na egzorcyzmy albo dać szlaban. Moi zawsze mówili: "Hm, no może być".

- Wpadłeś?

- Co?

- Wpadłeś po uszy w polski hip hop?

- I to jak. Stary! Wszyscy zaczęli tego słuchać. Interesować się. Bo to było świeże, kumasz? Inne! Na rynku zaczęły pojawiać się gazety o muzyce. Jedną z pierwszych był "Klan", do której dorzucali płyty CD. To była moja biblia i podstawowe źródło informacji. Ta gazeta zaczęła promować młodych artystów, a ja sam chciałem być jak oni. Zresztą, stary, wszyscy chcieli być. Wszyscy nagle zaczęli pisać teksty i coś tam robić. To było jak pospolite ruszenie.

- Czyli w pewnym sensie cały ten gatunek w Polsce narodził się i rozwinął na waszych oczach - stwierdziłem, a on na potwierdzenie rzucił jak serią z karabinu:

- No tak, tak, tak, tak...

- Pamiętam, jak sprzątałem na chacie tylko po to, żeby dostać kieszonkowe, a potem całą kasę przepuszczałem na nowe kasety magnetofonowe w sklepie muzycznym w Rybniku. Był taki jeden sklep... to znaczy były ze dwa, ale do tego jednego chodziłem cały czas. Na szczęście mój brat Hudy dobrze się znał ze sprzedawcą, więc czasami mogłem tam wypożyczać muzę na zasadzie: jak ci się spodoba, to kupisz. I Hudy oczywiście je kupował, bo to było w jego stylu. Najpierw kasety, a później płyty CD.

- On cały czas grał imprezy jako DJ, prawda? - upewniłem się.

- Tak. I miał masę tych oryginalnych kaset i płyt, a ja cóż... korzystałem z okazji i wszystko sobie kopiowałem. Stary... - nagle urwał. - Poczekaj. Anka mnie woła

- Nie wiem... nic nie słyszałem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą, zaskoczony jego błyskawicznym zrywem.

Nic. Tylko szum drzew wokół.

- Poczekaj, chyba muszę już iść na górę.

- Dobra, nie ma problemu.

Kiedy wrócił po trzydziestu minutach, miał ze sobą butelkę whisky.

- Ale przypał - powiedział wyraźnie niezadowolony. - Nie mam żadnego alkoholu. Myślałem, że się napijemy.

Przyglądałem mu się, nie do końca rozumiejąc, co się dzieje.

- Zdajesz sobie sprawę, że trzymasz w ręce butelkę whisky? - powiedziałem w końcu, podejrzewając, że się ze mnie nabija.

- A, to? Nie! - Skrzywił się. - Chodziło mi o piwo. O zimne piwko. Tak, żeby pogadać i popisać.

- Możemy wypić po drinku.

- Tak? - zapytał, jakby nie był pewien, czy to dobry pomysł.

Wiedziałem, że chciał to zaproponować, przecież po to przyniósł butelkę.

Wzruszyłem ramionami.

Kiedy chwilę później siedzieliśmy z drinkami w dłoniach, wróciłem do naszej rozmowy i starszego brata.

- Wspomniałeś kiedyś w wywiadach, że jako dzieciak się pochorowałeś, a Hudy przynosił ci płyty.

Upił łyk ze szklanki i uśmiechnął się.

- Mój tata pracował w elektrowni Rybnik jako brygadzista, więc dzięki temu, choć nie wiem, na jakiej zasadzie to funkcjonowało, mieliśmy wodę mineralną gazowaną i takie oldschoolowe oranżady za darmo. W skrzynkach. Mieliśmy tego w domu pełno. Tata co tydzień przynosił skrzynki, a ja później byłem przyssany do tych butelek. Przez to trochę zniszczyłem sobie żołądek. Miałem wzdęcia, zgagę, biegunki. Oprócz tego w dzieciństwie brałem tabletki, które nazywały się Amizepin.

- Co to jest?

- Na padaczkę. Do dzisiaj pamiętam tę nazwę. Wszystko przez to, że jako dziecko dostałem strzałką w głowę. Lotką. Taką ostrą, ze szpikulcem. Moi bracia i ich znajomi grali pewnego dnia w lotki, a ja się temu przyglądałem. Jak idiota. Na środku. Stałem tam, robiąc z siebie łatwy cel. I strzałka wbiła mi się w głowę. Bardzo głęboko. Trafiłem do szpitala, gdzie okazało się, że choć pozornie mi nic nie było, to został uszkodzony jakiś nerw w mózgu, przez co nabawiłem się padaczki czołowej.

- Bałem się, że powiesz: "I wtedy dostałem supermocy i zostałem GrubSonem. Koniec".

Wybuchnął śmiechem. Szczerym, długim i niepohamowanym.

- No właśnie tak było - powiedział w końcu, po czym szybko dodał:

- Nie no, żartuję.

- I co dalej?

- Generalnie ta kombinacja gazowanych, słodzonych napojów i leków na padaczkę kompletnie mnie rozwaliła. Popsuły mi się wszystkie zęby. Zrobiły się łamliwe. Skończyło się na tym, że w wieku dwudziestu kilku lat miałem już wyciągany mostek ze sztucznymi zębami.

Byłem tak zaskoczony, że musiałem wyglądać głupio, bo Tomek od razu to zauważył.

- No tak. Dlatego tak lubiłem szybkie nawijanie. Bo nie miałem inne-go wyjścia. Nagrałem Łańcuch rymów ze sztuczną szczęką. - Wybuchnął śmiechem.

- Nie wierzę ci.

- Poważnie. Wszyscy się ze mnie nabijali, więc sobie z tego żartowałem. Klepałem się w potylicę i proteza mi wypadała. Tak grałem pierwsze koncerty. Teraz mam już wszystko naprawione, ale wtedy to były jaja.

- Od lat masz hollywoodzki uśmiech - zauważyłem.

- No tak, no tak... w każdym razie w wywiadach mówię, że kiedy chorowałem, brat przynosił mi płyty i tak się zajarałem pewnymi rzeczami, bo jest to prawda, ale też duży skrót myślowy. On cały czas dawał mi muzę, a  ja często chorowałem, rozumiesz? Był moim najlepszym przyjacielem. Natomiast ta konkretna historia z wywiadu, o której teraz mówisz, dotyczyła też konkretnego zespołu. Hudy pojechał wtedy do Chorwacji, ja leżałem chory, a on przywiózł mi płytę CD w prezencie.

- Co to była za płyta?

- A Tribe Called Quest. Zmieniła moje podejście do hip hopu. W tym samym czasie zafascynowałem się ekipą, która nazywała się Fu Schnickens. Co zabawne, kilkanaście lat później zrobiłem projekt z jednym z tych czarnoskórych kolesi. Chipem Fu.

- Pielęgnujesz w sobie cały czas muzyczne fascynacje z dzieciństwa - stwierdziłem. - Cała ta przeszłość jest w tobie bardzo żywa.

- No tak, bo wiesz... - urwał na chwilę, a ja wyczułem, że chce powiedzieć coś ważnego. - Wierzę, że liczą się małe rzeczy. Ktoś poznany na two-jej drodze albo jakiś usłyszany kawałek, albo polecona płyta. Stary! Jeden koncert ze znajomymi. Wyobrażasz sobie? Jeden wspólny moment, jedna chwila. To wszystko w tobie zostaje i w rezultacie może zmienić twoje życie. Może mieć na ciebie wpływ i cię ukształtować.

Milczałem.

Tomek nalał nam po kolejnym drinku i powiedział:

- Jako dzieciak jeszcze tego nie wiedziałem, ale od kilku lat mam pewność. Nic się nie dzieje przez przypadek. Nic!

***

Pierwszy kawałek, który napisałem pod wpływem zmieniającego się na moich oczach świata, a później oczywiście nagrałem na swój podstarzały magnetofon, brzmiał:

Hip Hop is King, Hip Hop jest Królem!
Hip Hop is King, Hip Hop jest Królem!

Niech to uświadomi wam, jak bardzo byłem tym wszystkim zafascynowany. Nawet pisząc pierwsze teksty jako dziecko, chciałem oddać hołd temu, co kocham. Temu, w co wierzę.

Zamiast audycji radiowych zacząłem nagrywać proste kawałki po polsku. Próbowałem naśladować też amerykański styl, ćwicząc fonetyczny zapis ich tekstów. Nawet nie wiedziałem, co rapuję, a kiedy w końcu za-angażowałem się w naukę języka, o mało nie wyrwało mnie z butów.

Powiedzmy sobie szczerze, że nie wszystkie zagraniczne teksty były i są dobre.

Ale za to jak brzmią!

Cholera...

To był również ten czas, w którym razem z kolegami z osiedla zaczą-łem zamykać się w piwnicy w moim bloku. Tam udawaliśmy, że dajemy koncerty. W tych krótkich chwilach czułem, że byliśmy jak Kaliber 44 albo Wzgórze Ya-Pa 3.

Zwizualizuję wam to.

Trzech, czterech chłopaków schodzi do piwnicy z radiem. Drą mordy przez kilka godzin. Pierwsze piwo. Papieros. A później, jakby nigdy nic, wychodzą z piwnicy i zamykają za sobą drzwi, rzucając mimochodem komuś na klatce schodowej grzeczne: dzień dobry.

Nikt nas nigdy nie zapytał, co tam robimy, poza moją mamą.

- Słuchamy muzyki - odpowiadałem. Nie drążyła tematu.

Pamiętam, że dużo czasu zajęło mi wymyślenie sobie ksywki. Każdy, kto siedział w hip hopie, miał ksywkę.

Moja głowa była jak garnek z mlekiem, które za chwilę wykipi.

Więc wymyśliłem.

Twórca.

Pierwsza litera T, jak Tomasz. A oprócz tego przecież chciałem jeszcze tworzyć. Wiedziałem, że ta ksywka jest mi przeznaczona. Niesamowite, prawda?

Taboret, na który się wspinałem, żeby otworzyć okno i ponękać sąsiadów, też był na T.

Te dwie kreski, które składają się na literę T, były mi po prostu pisane.

Dwie kreski.

Ale dopiero później dotarło do mnie, że w sumie każdy, kto coś robi, jest twórcą, więc zawłaszczanie tego słowa jest po prostu przejawem przesadnej pewności siebie.

- Hej, jestem Twórcą.

- Ja też! A co tworzysz?

- Nie, kurwa, ja jestem Twórcą! Bezsens.

Ale wtedy tego nie wiedziałem. Razem z kumplami nazwaliśmy się TWÓRCA SKŁAD. Wszystkie magnetofony i piwnice były nasze, YO!

Choć w gruncie rzeczy to nie my się nazwaliśmy. Ja nas nazwałem.

Zawsze byli wokół mnie ludzie, a ja chciałem mieć swoją ekipę.

To było silniejsze ode mnie. Zupełnie jakby zostało mi zaprogramowane.

Ja i Moja Ekipa.

Tomasz Iwanca zaprasza do tańca!

Zawsze byłem najmłodszy, więc musiałem wychodzić przed szereg.

Intuicyjnie zawsze pozowałem na szefa bandy.

Dorosłe życie wciąż weryfikuje takie rzeczy, ale mnie to nie groziło.

Miałem czas, żeby samodzielnie wyciągnąć wnioski.

Wy też macie czas.

czasach gimnazjum, bo oczywiście jestem złotym dzieckiem gimnazjum, interesowały mnie tylko dwie dziedziny.

Muzyka i koszykówka.

Sport pojawił się w moim życiu jako alternatywa dla bycia DJ-em i alternatywa dla pracy w radiu.

Byłem wysoki, kozaczyłem, a na boisku byłem w centrum uwagi. Czułem się jak młody Bóg, więc z piłką bywałem czasami nie do zatrzymania.

Wiedziałem, że mam alternatywę.

Wspominam o tym, bo kwestia sportu pojawi się jeszcze w tym rozdziale. Zapamiętajcie to.

Kiedy zaczynałem gimnazjum, jeden z moich kumpli był już w zawodówce. Moja droga edukacji i wybory, których dokonywałem, były zawsze uwarunkowane przez moich starszych kumpli. Podążałem za nimi i cały czas się z nimi mijałem. Kiedy ja zaczynałem szkołę, to oni już ją kończyli. Jeden z nich złapał dorywczą pracę jako kelner i załatwił mi kontaktmenadżerem, dzięki czemu zagrałem pierwszą imprezę jako DJ. Wyobrażacie sobie?

W klubie VIP w Rybniku.

Przygotowywałem się całymi dniami. Szkoła w moich myślach zupełnie poszła już w odstawkę. Liczyło się tylko to, że zagram imprezę jako DJ.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: GrubSon
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy