Reklama

Arcade Fire w Warszawie: 10 na 10

Opisywanie koncertu Arcade Fire, którzy wreszcie przyjechali do Polski i w piątek (24 czerwca) wystąpili w Warszawie, to tak naprawdę zmierzenie się z problematyką fenomenu tego zespołu. A to temat raczej na pracę doktorską.

Łatwo sobie wyobrazić, że gdyby ten koncert odbywał się kilkanaście miesięcy wcześniej, Arcade Fire nie występowaliby w Torwarze, ale w jakimś mniejszym klubie, na przykład w Stodole. Nawet jeśli Torwar - ze względów długoweekendowo-wakacyjnych - wypełnił się jedynie w połowie. Ale po 2010 roku, a dokładnie po premierze trzeciego albumu septetu "The Suburbs", sprawy nabrały innej prędkości i innego rozmiaru. Zespół Wina Butlera to już nie alternatywna ciekawostka zza Atlantyku, a nawet nie indie-rockowa gwiazda. W tamtych ligach zespół grywał kilka sezonów temu.

Reklama

Obsypani prestiżowymi i przede wszystkim show-biznesowymi nagrodami (Grammy, Brit Awards), uhonorowani wyróżnieniami za najwybitniejszy album roku 2010 dla "The Suburbs" (np. w opiniotwórczym magazynie "Q"), wreszcie bez kompleksów ścigający się na listach bestsellerów płytowych z popowymi gwiazdkami i gwiazdami (boleśnie przekonał się o tym sam Eminem), Arcade Fire dziś są członkami muzycznego panteonu. Nie ma wątpliwości, że bliżej im do mainstreamowych gigantów pokroju U2 czy Coldplay, niż do wciąż cieszących się mianem niezależnych The National czy Interpol. I nawet ci, dla których indie-etos stanowi o wartości wykonawcy, muszą zaakceptować ten fakt.

Na czele Arcade Fire stoi wysoki, postawny, ale obdarzony młodzieńczą urodą, którą lubi przyozdobić niewymuszonym, szczerym uśmiechem Win Butler. Przed koncertem artysta w rozmowie z INTERIA.PL zachwycał się Warszawą i polską wódką. I czuć było, że nie są to ciepłe słowa na potrzeby kolejnego koncertu w kolejnym mieście. Zresztą Arcade Fire występem udowodnili, że choć są poważną i uznaną firmą, to na scenie nie ma miejsca na wyrachowanie czy zimną kalkulację pod tytułem: "Jutro też jest kolejny koncert".

W Torwarze dominowały żywioł i spontaniczność. Momentami można było odnieść wrażenie, że członkowie septetu mają wpisany w kontraktach zakaz pozostawania na scenie w bezruchu dłużej niż 3 sekundy. Weźmy na przykład takiego Richarda Reeda Parry'ego. Jeszcze moment temu facet grał na basie, a już po chwili teleportował się na druga stronę sceny za zestaw perkusyjny. I kiedy chcesz już z zachwytem pokręcić głową nad ruchliwością rudowłosego artysty, ten właśnie przemieszcza się tym razem za zestaw instrumentów klawiszowych.

Albo młodszy brat Wina Butlera, Will. Ten człowiek chyba ma zakodowane, że jak po koncercie nie omdleje ze zmęczenia w garderobie, to jego występu nie wolno uznać za udany. Butler młodszy nawet na cymbałkach potrafił grać z taką pasją, jakby oddawał się najbardziej intensywnej i wymagającej hiper nadgorliwości czynności. A przy okazji wykonuje przy tym iście baletowe figury.

I tak można by wymieniać każdego z członków Arcade Fire, wyróżniając przy tym wiecznie uśmiechniętą, przeuroczą Regine Chassagne i oczywiście jej męża, dostojnie panującego nad artystycznym chaosem na scenie Wina, który - jak to ma w zwyczaju - pozwolił sobie na ryzykowny spacer po barierkach oddzielających scenę od widowni. Swego czasu media kwestionowały frontmańskie umiejętności lidera Arcade Fire, co na dziś wydaje się być jakimś nietrafionym żartem. Butler starszy to performer wyjątkowy, który na tyle pewnie czuje się naprzeciwko kilku tysięcy osób, że pozwala sobie zapowiedzieć piosenkę w sposób co najmniej nieoczekiwany. "To numer, który (tutaj na miejscu byłby jakiś krótki, ale wyszukany monolog)... leci tak. Raz, dwa, trzy!". Tak było przed majestatycznym "Neighborhood #3 (Power Out)" z debiutanckiego "Funeral".

Wariactwa na scenie to jedno, ale przecież na koncertach najważniejsza jest muzyka. W Warszawie na początek zafundowano nam rozpędzone uderzenie z byka w postaci "Month Of May", które zgrabnie przeszło w prawie dyskotekowe "Sprawl II (Mountains Beyond Mountains)", by znów nabrać rockowego pędu przy "Keep The Car Running". Tempo zostało z rozwagą wystudzone przez "Rococo" i tytułową kompozycję z "The Suburbs", która swą znakomitością awansowała ten koncert na zupełnie inny poziom. Poziom, który Arcade Fire w Warszawie osiągnęli jeszcze podczas grande finale w postaci potężnej i poruszające "Wake Up". Rzeczywiście, po czymś tak wyjątkowym najlepiej po prostu zejść ze sceny i zapalić światła w hali. A po drodze były jeszcze takie "killery", jak na przykład zagrany na początku bisu "Ready To Start", którym zespół zazwyczaj otwierał swoje występy.

Arcade Fire w Warszawie zaproponowali wszystko, co decyduje o wyjątkowości koncertu. Były genialne i znakomicie wykonane kompozycje (choć początkowo dźwiękowcy mieli chyba problem z nagłośnieniem koncertu), i był - choć to pewnie nie najcelniejsze słowo - show na scenie. Była też reakcja publiczności, którą Win Butler określił żołnierskimi słowami: "fucking amazing". Po czymś takim nie pozostaje nic innego, jak tylko ocenić ten koncert w skali 1-10 na "dziesiątkę". Każda niższa ocena byłaby po prostu nieobiektywna i niesprawiedliwa.

Artur Wróblewski, Warszawa

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Arcade Fire | FIRE
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama