Reklama

"Zmęczyło mnie oddawanie moich pieniędzy"

Pod koniec października 2005 roku do sklepów trafił pierwszy po dłuższej przerwie album grupy Simply Red, zatytułowany "Simplified". Znalazły się na nim uproszczone wersje największych przebojów zespołu Micka Hucknalla oraz kilka premierowych kompozycji. Do wydania tego ciekawego zestawu zainspirował lidera Simply Red koncert, jaki dał on jedynie z towarzyszeniem fortepianu. Wokalistę tak bardzo zainspirowały "odarte" wersje takich przebojów, jak "Something Got Me Started", "Sad Old Red", "Smile" czy "Ev'ry Time We Say Goodbye", że postanowił zaprezentować je na albumie w nowych, niemal jazzowych aranżacjach. Piosenki nagrano z towarzyszeniem orkiestry, a niektóre z nich mają bardzo latynoski klimat, który zainspirował pobyt Hucknalla na Kubie. Mick Hucknall opowiada, co spowodowało, że postanowił ponownie nagrać swoje najsłynniejsze przeboje, a także o planach wydania w 2006 r. płyty z rockowymi wersjami najsłynniejszych utworów zespołu, pobycie na Kubie i niezależności.

Jak odbierasz sukces, jaki osiągnąłeś z Simply Red?

Być może z tego powodu, że koncentrowałem się na muzyce, a nie na życiu tak zwanych "gwiazd", jakoś mnie to nie dotknęło. Najlepiej skoncentrować się na tym, czym się zajmuję. Czyli na muzyce.

Jak byś zdefiniował Simply Red?

No cóż, dziennikarskie wyobrażenie zespołu zbliżone jest do wizerunku The Rolling Stones. To znaczy grupy ludzi, która jest ze sobą przez 20 czy 30 parę lat. Jest coś fantastycznego, nie chcę być nieopatrznie zrozumiany. Poza tym uwielbiam "Stonesów". Ale ze mną wygląda to inaczej.

Reklama

Przyjrzycie się takiej osobie, jaką był Miles Davis. Patrząc na jego historie i dyskografię widać, że pracował on z wieloma innymi artystami. Kilkudziesięcioma osobistościami, z których wielu to najwięksi artyści w historii muzyki. I mnie bardziej podoba się takie podejście do sprawy. Wymiana członków zespołu, gdy staje się to niezbędne. Kiedy czuję się zmęczony, a zespół artystycznie stoi w miejscu, mogę zacząć pracować z innymi osobami.

Na razie muszę przyznać, że zespół pracujący ze mną obecnie sprawuje się wyśmienicie. I chciałbym, żeby to trwało przez kolejne 20 lat (śmiech). Muszę podkreślić fantastyczną atmosferę panującą w grupie. Wszyscy wspaniale ze sobą współpracują i są niezwykle utalentowani.

Wydałeś album własnym sumptem. Jak odbierasz tę sytuację? Czy czujesz się teraz niezależny?

Czuję, że chciałbym, by taka sytuacja trwała cały czas. By być tak niezależnym, jak to jest obecnie. Ale muszę przyznać, że bez pomocy wielkich wytwórni nie mielibyśmy szans na zrobienie międzynarodowej kariery. Z drugiej stron zmęczyło mnie oddawanie im wszystkich zarobionych przeze mnie pieniędzy.

Rozumiem, że wydanie płyty własnym kosztem to spore ryzyko. Ale "majorsi" też je ponoszą, wydając płyty. I każda osoba, która inwestuje w coś pieniądze, ponosi ryzyko. A my właśnie to czynimy.

Jak wspominasz swój pobyt na Kubie?

Im więcej czasu przebywałem na Kubie, starając się zrozumieć to miejsce, tym bardziej docierało do mnie, jak nadzwyczajny jest ten kraj. To dla mnie najbardziej oryginalne państwo na świecie. Musi zmagać się z olbrzymimi restrykcjami politycznymi i ekonomicznymi. Kuba wywołuje tyle niesamowitych emocji. I to niezależnie od tego, jakie są twoje przekonania polityczne. I do tego jeszcze ta wspaniała muzyka...

Największe wrażenie zrobili na nas jednak ludzie zajmujący się muzyką. Są bardzo ze sobą zżyci. I są wielkimi profesjonalistami. Siedzą w tym. Byłem pod wielkim wrażeniem.

Opowiedz coś więcej o swej ostatniej płycie "Simplified".

Przez ostatnie półtora roku przebywaliśmy w moim domowym studiu i przygotowywaliśmy tylko podkłady muzyczne. W sumie nagraliśmy jakieś 40 piosenek. Później debatowaliśmy nad najlepszym sposobem wydania nowej muzyki. Wpadliśmy na pomysł "siostrzanych" płyt - to znaczy "Amplified" i "Simplified".

Ta druga płyta powstała w ten sposób, że mój menedżer zaproponował nagranie DVD na Kubie. A kilka moich piosenek ma lekko latynoski klimat... Później dyskutował z Andym Wrightem, moim współproducentem, który zaproponował, byśmy jeszcze bardziej poszli w te klimaty. I wyglądało to w ten sposób, że ja wysyłałem mu piosenkę, on nad nią pracował i odsyłał ją z powrotem. Stopniowo tworzyliśmy utwory.

W ten sposób powstały między innymi "Perfect Love" czy "Something Got Me Started". A ja w międzyczasie pracowałem nad koncepcją nagrania piosenek Simply Red w wersji akustycznej, z towarzyszeniem orkiestry i fortepianu. I tak powstał pomysł, by "Simplified" zbudować z tych dwóch elementów: latynoskiego i akustycznego z towarzyszeniem orkiestry. Zadziałało.

Natomiast kolejny album, który ukaże się po "Simplified", czyli "Amplified", jest bardziej rockowy, prostszy. Tym różnią się te dwie płyty.

Dlaczego zatytułowałeś album właśnie "Simplified"?

Szczerze mówiąc kiedyś nie obchodziła mnie nawet nazwa mojego zespołu, czyli Simply Red (śmiech). Wydawało mi się, że samo "Red" będzie dobrze brzmiało. Ale mój ówczesny menedżer przekonał mnie, bym dołożył jeszcze "Simply". Powiedziałem wtedy: "Dobrze, niech tak będzie". Pomyślałem, że za kilka lat wszyscy zapomną o "Simply". Jak bardzo się myliłem (śmiech).

Wracając do "Simplified" - początkowo płyta miała nosić tytuł "Cuba". Ale z czasem "Simplified" coraz bardziej mnie przekonało. Poza tym z powodu udziału orkiestry i zespołu tytuł "Cuba" nie wydawał mi się do końca odpowiedni. Bo przecież to nie jest płyta stricte latynoska. Raczej ma dwie części. A tytuł "Simplified" ("Uproszczony") pasuje do wielu kompozycji, które rzeczywiście zostały "rozebrane".

Dlaczego postanowiłeś nagrać ponownie swoje klasyczne piosenki?

Kiedy nagrywaliśmy album DVD z największymi przebojami Simply Red, kilka z nich zagrałem na próbie z towarzyszeniem tylko fortepianu. I wszyscy byli pod wrażeniem. To jakby przekreślić całą produkcję tych utworów i skoncentrować się jedynie na samej piosence. Dlatego postanowiłem zająć się ponownie moimi najlepszymi utworami, pozbawiając je rytmu i całej produkcji, a zająć się jedynie partiami orkiestrowymi i instrumentalnymi. A kiedy coś upraszczasz i odzierasz z ozdobników, to jeszcze bardziej odsłaniasz całą piosenkę. Dlatego musisz to zrobić bardzo uważnie. A ciśnienie, jakie towarzyszy temu procesowi, powoduje, że jesteś zmuszony nadać tym kompozycjom wręcz jazzową jakość.

Nie chciałem jednak nagrać ponownie starych piosenek, dlatego zaczęliśmy pracować również nad nowymi utworami. I w ten sposób skompilowaliśmy całość. Dlatego "Simplified" to mieszanka nowych i starych rzeczy, z latynoskim smakiem. Dla mnie to jest interesujące pod względem rytmicznym i brzmieniowym. Nie chciałem nagrywać płyty z orkiestrą, bo dla mnie byłoby to zbyt powolne. A latynoski klimat powoduje, że "Simplified" to podróż. Ma wiele wymiarów.

Muszę też powiedzieć, że z wiekiem mój głos staje się głębszy. Potrafię go lepiej kontrolować. Dlatego również z tego powodu ponowne nagranie tych piosenek wydało mi się odpowiednie. Bo do połowy lat 90. śpiewałem tak, jakbym był ośmioletnim chłopcem (śmiech).

Jak byś porównał te dwie płyty?

Zdecydowanie się różnią, a słuchanie ich sprawia mi olbrzymią przyjemność, pomimo faktu, że znam te piosenki już od ponad 20 lat. I jestem tym pozytywnie zaskoczony. Podobają mi się orkiestrowe aranżacje i cały pomysł, by zagrać te utwory w latynoskim klimacie. Wspaniale dodaje to tej płycie inny wymiar.

Na zakończenie opowiedz o planach Simply Red na 2006 rok.

Aż do świąt Bożego Narodzenia koncertowaliśmy, a na wiosnę 2006 roku do sklepów trafi siostrzany album "Simplified", czyli "Amplified". Później będziemy dalej koncertować, aż do późnego lata. Rok 2005 rok upłynął mi więc pod znakiem orkiestry i klimatów latino, a w 2006 roku podłączymy się do wzmacniaczy i zagramy coś bardziej fizycznego.

Dziękuję za rozmowę.

(Na podstawie materiałów promocyjnych wytwórni Universal Music Polska)

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: zmęczona | pobyt | piosenki | klimat | śmiech
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy