Reklama

Zamilska: Mam określony temat, instrumentalnie krzyczę

Gdy pojawiła się na rodzimej scenie muzycznej, przyklejono jej łatkę "nadziei polskiej elektroniki". W dwa lata po debiucie, kiedy światło dzienne ujrzała druga EP-ka Zamilskiej "Undone", pisze się o jej "błyskawicznej karierze". Jak na to wszystko patrzy sama zainteresowana? Jakie zmiany nastąpiły po wydaniu nowego materiału i dlaczego wciąż zadziera z dźwiękowcami? No i o co chodzi z tym Opolem? Na te i inne tematy porozmawialiśmy z Natalią Zamilską, pierwszą damą naszej nadwiślańskiej elektroniki.

Gdy pojawiła się na rodzimej scenie muzycznej, przyklejono jej łatkę "nadziei polskiej elektroniki". W dwa lata po debiucie, kiedy światło dzienne ujrzała druga EP-ka Zamilskiej "Undone", pisze się o jej "błyskawicznej karierze". Jak na to wszystko patrzy sama zainteresowana? Jakie zmiany nastąpiły po wydaniu nowego materiału i dlaczego wciąż zadziera z dźwiękowcami? No i o co chodzi z tym Opolem? Na te i inne tematy porozmawialiśmy z Natalią Zamilską, pierwszą damą naszej nadwiślańskiej elektroniki.
Zamilska promuje swój nowy album "Undone" /Ola Bydlowska i Piotr Matejkowski /.

Justyna Grochal, Interia: - Od kiedy się pojawiłaś, w mediach z nazwiskiem Zamilska wręcz skleiło się hasło "nadzieja polskiej elektroniki". Teraz mam wrażenie, że wielu dziennikarzy w swoich publikacjach określa twoją karierę mianem "błyskawicznej", a przecież tak nie jest. Nie wypłynęłaś po miesiącu pracy nad muzyką, poświęciłaś na to sporą część swojego życia i wiele cię to kosztowało...

Natalia Zamilska: - Tak, to hasło "błyskawiczna kariera" pojawia się dlatego, że błyskawicznie zjawiłam się w mediach. Ale zanim to się stało, spędziłam około 10 lat na ciężkiej pracy i naprawdę poświęciłam się tylko i wyłącznie muzyce. W pewnym momencie zrezygnowałam w ogóle z pracy zawodowej i faktycznie siedziałam, klepałam biedę i robiłam numery. W trakcie klepania tej największej biedy, "zdzierania tynku ze ścian" i nieposiadania jakichkolwiek pieniędzy powstało "Quarrel". Wtedy wybuchło.

Reklama

- Tak to wygląda z tej drugiej strony - nagle otwierasz strony internetowe i hasło "Zamilska" pojawia się wszędzie. Ale tak jak powiedziałam - ta "błyskawiczna" kariera to jest 10 lat mojej pracy i myślę, że to i tak jest mało. Czasami bywa, że ludzie pracują po 10, 15, 20 lat i nadal nikt o nich nie słyszy. Powinnam dziękować losowi, czy jakkolwiek to nazwać, że tak się stało, bo potoczyło się to bardzo szybko.

Twoja nowa płyta różni się od pierwszej. Zmiana nastąpiła również na płaszczyźnie koncertowania. Powiedziałaś w jednym z wywiadów, że kiedyś to była impreza, teraz to są koncerty. Zastanawia mnie, jak to ewoluowało po stronie publiczności - jak się zmieniły reakcje ludzi na to, co prezentujesz im na żywo?

- Myślę, że teraz jest większe zaangażowanie na koncercie. Jest więcej złości połączonej z jakimś afrykańskim tańcem, omotaniem. Nie wiem nawet, jak to nazwać. Szamanizmem? Mam wrażenie, że ludzie są coraz bardziej źli i wku**ieni. Przychodzą, jak na pikietę pod Trybunał Konstytucyjny. Taka atmosfera ostatnio panuje. Usłyszałam gdzieś opinię, i było mi bardzo miło, że ta muzyka stała się soundtrackiem do współczesnych wydarzeń, które dzieją się, czy to w Polsce, czy na świecie. Jest to dla mnie ogromny komplement.

- Jak zaczynałam koncertować, to byłam traktowana jak taka mała dziewczynka, która zjawiła się znikąd; małe dziecko, któremu nie do końca ufano i uważano, że za tym musi stać jakaś gigantyczna promocja, na którą ktoś wyłożył bardzo dużo pieniędzy. Kiedyś czytałam w jakimś wywiadzie w kontekście kobiet w muzyce elektronicznej - ale nie pamiętam, kto to powiedział - że to, co facet może powiedzieć raz, kobieta musi powtarzać dwadzieścia razy, żeby została usłyszana. To jest prawda. Myślę, że przy tej drugiej płycie zyskałam trochę więcej szacunku. Widzę to też w rozmowie z dziennikarzami i w odbiorze publiczności. Już nie ma tego stania z założonymi rękoma, kiedy pod sceną widać było ludzi z nastawieniem "Hej mała, pokaż, co potrafisz!".

Ludzi sprawdzających, "o co tyle hałasu"?

- Dokładnie. Ja się z jednej strony tym ludziom nie dziwię, bo sama nie wiem, co bym pomyślała, gdybym ciągle gdzieś słyszała o jakiejś lasce, która zjawiła się znikąd. Pewnie patrzyłabym na to z przymrużeniem oka... Moim zadaniem było przetrwać, pracować jeszcze więcej, koncertować, wydać jeszcze lepszą drugą płytę i sto razy lepszą trzecią, czwartą i dziesiątą. To jest moje zadanie i nie mogę za bardzo przejmować się opiniami. Myślę, że zaskarbiłam sobie trochę więcej szacunku, a ludzie mają świadomość, że nie opierało się to na hajpie, tylko faktycznie na ciężkiej pracy, ale oczywiście długa droga jeszcze przede mną. Dostałam szansę, postaram się ją wykorzystać.

Powiedziałaś też o tym, że różnicą pomiędzy koncertowaniem po pierwszej i drugiej płycie jest to, że możesz teraz bardziej manipulować tymi utworami, rozwijać je podczas live actu. Zastanawia mnie, czy na bazie tych eksperymentów na żywo powstają jakieś nowe kompozycje?

- (śmiech) Tak! Kiedyś miała miejsce taka śmieszna sytuacja podczas koncertu na silent disco na Wiankach w Krakowie. Grałam bardzo długo, publiczność nie chciała mnie wypuścić ze sceny, więc zaczęłam tam strasznie kombinować. A akurat zapisywałam sobie ten live act. Minęło parę dni, odpaliłam sobie to nagranie i mówię: "Co to jest? Co tu się stało?". Tak powstał utwór, z którego potem zrodził się kawałek "Rise". Najpierw użyłam go do pokazu Michała Szulca, do którego grałam na żywo. On się tak stopniowo rozwijał, że w końcu wylądował na płycie.

- Te nowe formy, które powstają na koncercie są ciągle inne, a to wszystko - jak to się rozwija i w jakim kierunku - tak naprawdę nie zależy ode mnie, tylko od publiczności. To jest taka trochę rozmowa z publicznością.

O to też chciałam zapytać. Tym, co odróżnia autentycznego twórcę od kogoś, kto wykonuje pracę na zamówienie, jest pewna swoboda i nieuleganie wpływom i wymaganiom narzucanym przez innych. Czy ty tworząc drugą płytę i mając za sobą doświadczenia koncertowe, które były dla ciebie nowością, w jakikolwiek sposób sugerowałaś się tym, jaka jest i co lubi twoja publiczność? Czy wkradały się w twoją głowę przemyślenia  na temat tego, co mogłoby spodobać się fanom, których sympatię sobie zaskarbiłaś?

- To są dwie sprawy: myślenie o mojej publiczności i myślenie o jej oczekiwaniach. Myśląc o oczekiwaniach, zaczęłabym oszukiwać ludzi, ponieważ zaczęłabym robić, tak jak mówisz, muzykę pod publikę. Oczywiście miałam ogromną tremę, byłam bardzo zdenerwowana tym, że ludzie oczekują teraz ode mnie dużo, dużo więcej. I albo wydam dobry materiał i zostanę, albo wydam coś słabego i zniknę. Postanowiłam zrobić to samo, co zrobiłam przy pierwszej płycie, czyli skupić się wyłącznie na sobie. Dowodem na to jest fakt, że ta płyta jest zupełnie różna. Gdybym chciała podążać za tym, co zrobiłam na "Untune", powstałaby kopia "Untune", a nie "Undone".

- Przede wszystkim bardzo się cieszę, że fani zostali ze mną. Wiadomo, że to się zawsze przesieje - jedni zostaną, inni odejdą, przybędą też nowi. Tak się dzieje za każdym razem, gdy ktoś wydaje kolejną płytę. Byle robić swoje i nie zastanawiać się nad tym, czy to się sprzeda, będzie koncertowe i dobrze zabrzmi w radiu. Ja o koncertach nie myślę. Mam chociażby kawałek "Suffocation", który wydawałoby się, że nie jest koncertowy, ale pod koniec rozwijam go tak, że jest wiksa.

Czyli tworząc, w ogóle nie myślisz też o tym, jak to później zabrzmi koncertowo?

- Nie, ponieważ do każdego koncertu przygotowuję się osobno. Tak naprawdę są dwie muzyczne wersje mnie, czyli to, co na płycie i to, co na koncercie. Żaden kawałek nie jest odegrany równo z tym, co jest na płycie. Nawet nie jestem w stanie tego zrobić, często nie pamiętam, co było po czym. Mam bardzo duży problem na przykład z "Duel 35". (śmiech) Nie pamiętam, co szło po kolei, więc sobie improwizuję w tym kawałku. Zawsze wychodzi coś nowego, zawsze jest śmiesznie i ludzie się dobrze bawią.

To dla ciebie chyba ważne, żeby na koncercie zaskoczyć fanów nowymi wersjami utworów, dać im więcej, a nie serwować tego, co usłyszą na płycie?

- Tak, wyznaję w życiu zasadę "Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe" i stosuję ją również przy koncercie. Podchodzę do siebie  surowo, jakbym podchodziła do swojej ulubionej gwiazdy, której koncert chcę zobaczyć. Wymagam wówczas od niej konkretnych sytuacji. To jest złe oczywiście, ale chciałabym zobaczyć koncert, na którym ktoś pokaże mi pełne spektrum swoich możliwości - na tyle, na ile da radę w ciągu tej godziny - a nie włączy mi płytę, która po prostu wybrzmi na żywo. Tak samo oczekuję dobrego brzmienia na koncercie. Oczekuję, żeby artysta dołożył wszelkich starań, żeby potrząsnął dźwiękowcem i faktycznie wydobył najlepsze co można z głośników. Za to prawdopodobnie mnie nienawidzą dźwiękowcy w całej Polsce. Pozdrawiam! (śmiech) Ale to jest wszystko dla ludzi.

Obserwując to, jak rozwija się twoja kariera, ma się wrażenie, że w sposób rozsądny kreujesz swój wizerunek. Nie potrzebujesz bywać na ważnych imprezach i dawać się fotografować na ściankach, a mimo to twoja muzyka dociera coraz dalej...

- Myślę, że ludzie jako słuchacze są coraz bardziej wyczuleni na ściemę w muzyce. Wiedzą, kiedy ktoś coś robi, ponieważ chciał sobie podotykać Korga i zabłysnąć, a kiedy ktoś chce naprawdę coś powiedzieć. Ludzie zaczęli to wyczuwać, zaczęli chcieć szczerości i prawdy na scenie.

Masz wrażenie, że publiczność w Polsce robi się coraz bardziej otwarta na nową muzykę i coraz częściej zadaje sobie trud poszukiwania nowości?

- Mogę to mówić tak naprawdę wyłącznie na przykładzie Warszawy. Z moich obserwacji wynika, że tak - są coraz bardziej otwarci, zaciekawieni. Wspominałam nawet kiedyś, że jak w Warszawie występują młode zespoły, to ludzie faktycznie są tym zainteresowani, słuchają i albo stwierdzają, że to jest fajne, albo nie, ale interesują się i chcą poznawać. Myślę, że mam szczęście, że mieszkam w Warszawie, w której tyle się dzieje.

- Ta twierdząca odpowiedź wynika też z tego, że to oczekiwanie szczerości i wyczulenie na ściemę w muzyce jest coraz większe. Edukujemy się. Już coraz bliżej nam do tej Skandynawii niż dalej, na szczęście. (śmiech)

Zazwyczaj jak rozmawiam z artystami, którzy tworzą muzykę instrumentalną, to wzbraniają się przed jakimkolwiek interpretacyjnym naprowadzaniem słuchacza czy próbą tłumaczenia swojej muzyki, objaśniania. Z tobą jest trochę inaczej - wysyłasz sygnały, wskazujesz pewien kierunek...

- Tak, ale ja daję tylko jakieś sygnały. Może trochę naprowadzam, ale gdy słyszę pytania o to, o czym opowiada moja muzyka, to zawsze mówię autorowi, że musi sobie to zinterpretować sam, bo właśnie o to chodzi w instrumentalnej muzyce, w której nie ma tekstu. To jest też zabawa ze słuchaczami. Nie jest tak, że całkiem wzbraniam się przed mówieniem o tematyce płyty. Muzyka instrumentalna nie zawsze musi mieć temat. Czasem jest on bardzo głęboki, tylko w głowie danego artysty i tylko on wie, o czym myślał, gdy tworzył. Ja mam określony temat, instrumentalnie krzyczę.

Z pewnością słyszałaś o tegorocznym koncercie Debiutów w Opolu, który nieco zmienił oblicze i zaprosił dość niszowych twórców, którzy mają możliwość zaprezentowania własnych utworów, a nie znanych coverów. Zahaczam o ten wątek, ponieważ ty również wystąpisz w tym roku na Festiwalu w Opolu, czwartego dnia w ramach koncertu "Scena alternatywna". To dość nietypowe zagranie organizatorów, prawda?

- (śmiech) Słuchaj, ostatnio pyta mnie koleżanka: "No. To na jakich festiwalach w tym roku grasz? Tauron? Unsound?" Na co odpowiadam, że Opole w tym roku. Nie uwierzyła mi!

- To jest czwarty dzień, który nie będzie emitowany w TVP 1, tylko w TVP Kultura. Wydaje mi się to niesamowitą sprawą. Moja bardzo dobra koleżanka Marcelina dostała nominację do SuperJedynki. Wow! Zaskoczyło mnie to - nie dlatego, że nie zasłużyła, ale, że Opole nagle otwiera się na coś nowego. Tak samo Debiuty. Jak usłyszałam od mojego kolegi z zespołu Jóga, że wystąpią na Debiutach w Opolu, to po prostu zbierałam szczękę z podłogi. Ja na "Scenie alternatywnej"... Mnie na tym bardzo zależy, bo jest to kolejny krok do tego, żeby udowodnić, że jestem muzykiem, a nie DJ. Nie klubową laską, która gra imprezy techno o trzeciej w nocy. Nie. Ja to komponuję, produkuję, zajmuję się tym na serio i myślę, że to będzie fajne udowodnienie tego. Tym bardziej, że na scenie wystąpi też Kasia Nosowska.

Ile czasu masz do dyspozycji?

- Wszyscy mamy po 20 minut, więc to będzie super, bo będzie skondensowane. Każdy pokaże to, co najlepsze z jego strony i o to chodzi w tym festiwalu. Na początku podchodziłam do tego bardzo sceptycznie. Jak usłyszałam tę propozycję, to zaczęłam się strasznie śmiać, bo nie wierzyłam. Później oczywiście przeprowadziłam rozmowę z moją menedżerką, która zazwyczaj radzi sobie dobrze z moimi wątpliwościami, a ja jej ufam.

Jak to oceniasz takie posunięcie organizatorów opolskiego festiwalu?

- Myślę, że to jest dobre, że Opole się tak otwiera, bo zawsze było obciachem, synonimem kiczu. Większości osób ceniących sobie dobrą muzykę ten festiwal kojarzy się z kabaretem, kiełbasą, piwem, świecącymi bransoletkami i balonami. Tak przynajmniej mnie kojarzyło się Opole. No i świetnie, że na takim festiwalu, który ma tak ogromną skalę, ma szansę pojawić się moje nazwisko. Oczywiście moi znajomi mieli z tego wielki ubaw na początku.

Słyszałam, że masz plany związane z produkowaniem muzyki innych artystów. To prawda?

- Wiesz co, to są tylko próby, zobaczymy, co z tego wyniknie. To jest bardzo ciężka praca. Chciałabym się jej podjąć, bo wiem, że bardzo dużo bym się nauczyła. Przede wszystkim otwartości, umiejętności słuchania drugiej osoby i kompromisu. Ktoś się do ciebie zwraca jako do producenta, bo w pewnym sensie chce uzyskać twoje brzmienie, zagarnąć do siebie; ale ty nie możesz oddać się w całości, musisz tylko słuchać tej drugiej osoby, słuchać tekstu, który ta osoba wyśpiewuje, musisz ją poznać i skupić się całkowicie na jej wnętrzu. To jest niesamowita praca i coś fascynującego, naprawdę. Może kiedyś dorosnę do tego, żeby się tym zajmować. Nie chciałabym się za bardzo zgubić...

Ale masz obawy, że ktoś weźmie ten kawałek ciebie?

- Nie, absolutnie nie, bo jeśli ktoś ten kawałek chce na swojej płycie i jest znanym polskim artystą, to ja jestem tym zaszczycona. Myślę jednak, że muszę jeszcze mocno do tego dojrzeć, żeby zacząć dzielić się i słuchać tej drugiej osoby, zawrzeć ją i zawrzeć siebie. Uważam, po swoich ostatnich przemyśleniach, że chyba nie da się wyprodukować dobrej płyty osobie, której się dobrze nie zna.

Chyba coś w tym jest, często przecież autor udanej płyty podkreśla dobrą relację, jaką nawiązał z producentem.

- Tak, to jest poziom relacji, na który ja jeszcze chyba nigdy w życiu nie weszłam.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy